Wiedziałam, że wielu Polaków jeździ do pracy do Niemiec, więc poprosiłam moją przyjaciółkę, która mówi po polsku, żeby poszukała ofert pracy na polskich stronach. Napisała mi przed rozmową z potencjalnym pracodawcą zdania po polsku: „Jestem z Čech, ně muvě dobře po polsku, ale rozumem”, „Či te dvěště euro třeba zaplačič z gúry?”. Dziennikarka z Czech Saša Uhlová ujawnia kulisy i codzienność niskopłatnych miejsc pracy w niemieckim gospodarstwie rolnym prowadzonym przez Polaków.
Leżę w czystym łóżku, mam własny, powleczony koc i poduszkę. Jest mi dobrze. Śpię na środkowym poziomie trzypiętrowego łóżka. W pokoju są takie dwa, w sumie sześć łóżek. W końcu tu jestem, dotarłam. Opadł ze mnie wielki stres.
Do U. dojechałam bez problemu, potem jeszcze pociągiem do L., ale dalej już nic nie jechało. W czasie podróży pisałam SMS-y z moją przyszłą szefową Edytą. W końcu zadzwoniła do mnie. Kiedy dowiedziała się, że nie mam jak się dostać z L. do jej gospodarstwa, zaczęła na mnie krzyczeć przez telefon, bo wcześniej powiedziałam, że dojadę sama. W końcu uzgodniłyśmy, że ktoś odbierze mnie z dworca w L.
„Możesz zdechnąć, najważniejsze żebyś przyszła dziś do pracy”
czytaj także
Przyjechał po mnie jej mąż Marcus, który jest Niemcem i właścicielem gospodarstwa. Zabrał mnie na farmę oddaloną o jakieś pięć kilometrów. Edyta przywitała mnie miło i wzięła moją ciężką walizkę pełną jedzenia, zaniosła ją po schodach do mojej kwatery, która jest zbudowana pod dachem dużej stodoły. Moja współlokatorka Danka, pani po sześćdziesiątce, kazała mi przyjść na dół, gdy już się rozpakuję.
Obok naszego pokoju jest jeszcze drugi pokój, rozmiarami podobny do naszego, a po drugiej stronie duża kuchnia z długim stołem, przy którym od razu zrobiłam sobie herbatę. Potem poszłam na dół. Na werandzie pod dachem stodoły stał okrągły plastikowy stół, a wokół niego siedziało około ośmiu osób. Wszyscy pili piwo i palili, więc ja też zapaliłam. Gdy zaczęłam pić swoją herbatę, od razu zaproponowali mi piwo.
Kinga siedziała obok mnie, koło niej Marek. Wydawali się najmłodsi ze wszystkich, mieli około trzydziestki. Kinga jest przesympatyczna. Powiedziała mi, że zwykle pracuje się tu od szóstej rano do dziewiątej wieczorem. W piątki jest „mała niedziela” i wszyscy kończą wcześniej, żeby zdążyć jeszcze zrobić zakupy. Jutro jest sobota. Pracować się będzie normalnie jak w dzień roboczy. Ja jako jedyna nie muszę wstawać przed szóstą, bo będę dopiero podpisywać umowę.
Przy stole, przy którym inni radośnie rozmawiali, Kinga po cichu powiedziała mi, że do dwunastej nie ma żadnej przerwy. Nie można nic jeść, ale że mogę przemycić ze sobą małe co nieco i nielegalnie włożyć do ust, gdy nikt akurat nie patrzy.
Do Niemiec na farmę
Położyłam się spać wcześnie. Zanim zasnęłam, przez umysł przemknęło mi kilka ostatnich tygodni. Decyzja o uczynieniu tego gospodarstwa celem mojej reporterskiej podróży dokonała się dość szybko. Produkcja żywności to branża, która być może jako pierwsza upadłaby bez pracy migrantów ekonomicznych w Europie.
Pierwotnie chciałam pojechać do Niemiec, żeby zbierać szparagi, ale ponieważ zaczęłam szukać pracy dopiero późnym latem, wzięłam w zasadzie pierwszą ofertę, która się napatoczyła. Najpierw przeglądałam ogłoszenia z moją szwagierką Moniką, która dobrze mówi po niemiecku. Na niemieckich stronach internetowych znajdowałyśmy jednak głównie oferty dla pracodawców poszukujących pracowników z zagranicy.
Przyszło mi do głowy, że wielu Polaków musi wyjeżdżać do Niemiec, więc poprosiłam moją przyjaciółkę Veronikę, która mówi po polsku, żeby poszukała ofert pracy na polskich stronach. „Na przykład zbieranie warzyw tutaj: szef jest Polakiem, od przyszłego tygodnia”, odpisała mi niemal natychmiast. Odpowiedziała na to ogłoszenie w moim imieniu. Posłali jej numer, pod który miała zadzwonić. Numer był niemiecki, więc poprosiłam Monikę, żeby spróbowała tam zadzwonić.
Telefon odebrała pani o imieniu Małgorzata, Polka, która bardzo źle mówiła po niemiecku. Powiedziała Monice, że lepiej, żebym sama do niej zadzwoniła. Zadzwoniłam i choć komunikacja czesko-polska nie była łatwa, jakoś się dogadałyśmy. Veronika napisała mi przed rozmową zdania po polsku i nagrała ich wymowę, żebym mogła nauczyć się ich na pamięć. Gotowe frazy od Veroniki brzmiały tak:
Muszę powiedzieć od razu: jestem z Czech, nie mówię dobrze po polsku, ale rozumiem.
(Muše pověděč od razu: jestem z Čech, ně muvě dobře po polsku, ale rozuměm).
Jestem gotowa do pracy. Mogę pojechać w poniedziałek / we wtorek / w środę / w czwartek, w piątek?
(Jestem gotova do pracy. Moge pojechač v ponieďale / ve vtorek /v šrode / v čvartek / v piontek?)
Czy te 200 euro trzeba zapłacić z góry?
(Či te dvěště euro třeba zaplačič z gúry?)
Pani Małgorzata była naprawdę miła i dała mi numer do swojej szefowej, pani Edyty. Kiedy w trudach mi go podyktowała, powiedziała zachęcającym tonem: „Zobacz, teraz potrafisz już liczyć do dziesięciu po polsku!”. Musiała wyczuć, że byłam bardzo zdenerwowana i że zależało mi na tej pracy. Po wielu próbach dodzwoniłam się do Edyty.
Z ogłoszenia i naszych rozmów telefonicznych wynikało, że będę pracować siedem dni w tygodniu, że gwarantują pracę co najmniej dziesięć godzin dziennie, że będę dostawać 6,20 euro za godzinę. Będę też musiała zapłacić agencji 200 euro za pośrednictwo i 105 euro za łóżko i wodę. Gotować będę musiała sobie sama. Kazali mi też zabrać ze sobą buty i gumowe rękawice. Miałam też przynieść świadectwo szczepienia na koronawirusa, a poza dowodem osobistym nie potrzebuję już żadnych dokumentów, bo jestem z Unii Europejskiej.
Veronika powiedziała mi, że skrócona wersja Alexandry to po polsku Ola, więc postanowiłam się tak przedstawiać. Podoba mi się imię Ola.
Pani Małgorzata z agencji nie wiedziała dokładnie, jak wygląda sytuacja z jedzeniem i naczyniami, powiedziała, że lepiej będzie, jeśli wezmę ze sobą coś, co wystarczy przynajmniej do następnych zakupów, i że nie zaszkodzi też, jeśli wezmę także jakieś garnki. Przywiozłam ze sobą walizkę pełną jedzenia i dobrze zrobiłam, bo dziś jest piątek, na zakupy wybiorę się dopiero w przyszłym tygodniu. Bałam się na początku, bo jechałam tu w ciemno i nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Teraz jest mi dobrze, wszystko wygląda fajnie, ludzie są dla mnie mili.
Teraz muszę spróbować się przespać, ale jest gorąco, a obok mojej głowy huczy ogromny polski telewizor, którego nikt nie ogląda, ale chyba nikt go nigdy nie wyłącza.
Pierwsza zmiana
Edyta miała przyjść rano, ale nie przyszła. Zamiast tego miła starsza współlokatorka Danka, która wczoraj pokazała mi, gdzie mogę zjeść, podeszła do mnie na dole, gdzie na nią czekałam. Powiedziała, że Edyta dzisiaj nie przyjedzie i że wyślemy jej moje dane do umowy. Poszłyśmy na górę, a ja wysłałam Edycie SMS-a z imieniem i datą urodzenia, miałam też napisać, jak długo chcę pracować. Choć w ogłoszeniu warunek pracy był taki, że zostanę tam co najmniej dwa miesiące, Danka dała mi do wyboru miesiąc. Więc w SMS-ie napisałam „miesiąc”.
Gumowe rękawiczki, które przyniosłam, nie były właściwe; zamiast nich miałam mieć pudełko tych zupełnie cienkich rękawic chirurgicznych, które przy zimnej pogodzie dają się naciągnąć jeszcze na cieniutkie bawełniane (trochę jak w kurniku). Miałam od razu kupić pudełko, więc Danka podała mi je i powiedziała, że kosztuje 4 euro, które na koniec zostanie odliczone od mojej wypłaty.
czytaj także
Wyjaśniła też, że w ciągu dnia są dwie legalne przerwy na papierosa, ale nie rozumiałam, o której godzinie, czy o 9:30, czy o 11:30, a potem kolejna po południu. Na lunch jest zwykle nawet półtorej godziny. Rozumiałam prawie wszystko, co mówiła, tak samo jak podczas wczorajszej rozmowy z Kingą. Miałam około dwóch tygodni na przygotowanie się, odkąd zdecydowałam się tu przyjechać, więc codziennie uczyłam się polskich słów. Na szczęście komunikacja jest znacznie łatwiejsza na żywo niż przez telefon.
Danka dała mi też nóż i powiedziała, żebym go sobie oznaczyła, bo nóż jest tu jak zimowe buty. A także trzy jednorazowe nakładki na głowę, takie, co są wykorzystywane w przemyśle spożywczym. Te naprawdę cienkie. Za nóż i czepki nie musiałam nic płacić.
W kuchni jest sześć lodówek, dwie kuchenki i mnóstwo szafek, niektóre nawet z zamkami, ale ja takiej nie dostałam. Mam jeszcze w pokoju szafkę tylko dla siebie (bez zamka ani sposobu na zamknięcie jej), pół półki w łazience oraz szufladę, do tego jedną półkę i małą lodówkę w kuchni, którą potem podzielę się z kimś, kto ma do nas niedługo wrócić.
Pracę zaczęłam dopiero o dziesiątej, cztery godziny później niż inni. Danka zaprowadziła mnie do dużej hali, gdzie pracowało około trzydziestu kobiet. Stały przy taśmociągach, na których układały sałaty, a te zjeżdżały po taśmach do maszyn, które zawijały je w folię.
Oczywiście nasza kwatera nie była jedyna w okolicy. Dla gospodarstwa pracuje znacznie więcej osób, które też muszą gdzieś tu mieszkać. Gospodarstwu szefuje mężczyzna o imieniu Darek. Jest po czterdziestce, wczoraj wieczorem siedział z nami przy stole. Darek kazał mi iść do kuchni. To podłużne pomieszczenie przy pierwszej dużej sali, w środku stoją bardzo sfatygowane stoły, a przy nich kobiety, które kroją coś na wielkich deskach do krojenia. Jest mało miejsca i mało światła. Obok jest jeszcze jedno pomieszczenie, a w nim różne maszyny i przyrządy do obróbki żywności. Tam pracują kobiety, które są tu od dawna, w tym Bogna, szefowa kuchni, i ta miła Kinga z wczoraj.
Najpierw dostałam zadanie krojenia na połówki obranych już żółtych cebuli i wrzucania ich do igielitowych torebek. Potem obierałam i kroiłam czerwoną cebulę w kwadraciki trzy na trzy centymetry, a następnie Bogna wysłała mnie do obierania absolutnie ogromnych, czasem nadgniłych żółtych cebuli i powiedziała do mnie niemal przepraszająco: „Wybacz, ale to twój pierwszy dzień w pracy”.
Robiłam to przez jakieś pół godziny, a potem znów obierałam czerwone, co jest bardziej upierdliwe, bo szefowa chodzi i krytykuje, że kwadraty nie są wystarczająco symetryczne albo że kładę cebulę na desce do krojenia, a mam to robić w ręku. Pracowałam z różnymi kobietami przez cały ten czas, wszystkie były miłe – żadnych zakulisowych gierek, obgadywania na stronie. Jedna na początku zaproponowała mi nawet, żebym tylko obierała cebulę, a ona będzie ją kroić w kwadraty. I nawet dała mi nielegalnie przemycone cukierki, prędko, ukradkiem, żeby nikt nie widział.
Do tego momentu wszyscy byli dla mnie mili, może dlatego, że jestem Czeszką. Bogna dużo krzyczała na jedną korpulentną dziewczynę, która robiła niezadowolone miny i na początku się jej bałam.
czytaj także
Dwie godziny do obiadu trochę się przeciągnęły. Najgorzej jest, jak jesteś przykuty do miejsca, w którym musisz stać i nie możesz się nigdzie ruszyć. Nawet wyjście do toalety jest krępujące i wiadomo, że nie powinno się tego robić zbyt często. O dwunastej skończyliśmy i poszliśmy do naszej kwatery, gdzie szybko zaczęłam robić obiad.
Są dwie kuchenki, ale w tym samym czasie dużo osób robi obiad, więc robi się wkoło zamieszanie. Podczas obiadu rozmawiałam z Sabiną i Eweliną, matką i córką. Ewelina to masywna dziewczyna, z którą byłam w kuchni, a z Sabiną chwilę pracowałam rano. Ma czworo dzieci, oprócz Eweliny jeszcze dorosłego syna i córkę. Jej córka też już ma córkę, malutką, i jest samotną matką. Sabina ma też dwunastoletnią córkę Nelę. Kiedy zapytałam, jak Nela radzi sobie z brakiem matki, odpowiedziała, że jest do tego przyzwyczajona i że mieszka z siostrą, którą traktuje jak matkę. Mąż Sabiny odszedł od niej przed laty, zostawiając ją samą z dziećmi, a ona potrzebowała zarobić na życie.
Razem z Eweliną pracowały też kiedyś w Czechach i bardzo im się tam podobało. Miały dobrą agencję, ale choć stawka godzinowa w Czechach jest niższa niż w Niemczech, to agencja płaciła za wszystko, a jak był covid, to nawet kupiła im testy, żeby dziewczyny mogły wrócić do Polski. Teraz wysyła pieniądze do siostry, która opiekuje się Nelą, a także daje córce, która jest samotną matką.
Po obiedzie
Zmiana po obiedzie była krótka, tylko trzy godziny, które minęły szybko, choć praca była wymagająca fizycznie. Oprócz obierania około 50 kilogramów cebuli razem z Sabiną kroiłyśmy również kapustę. Zmiana zaczęła się od tego, że weszła Bogna i zjebała nas za źle wykrojone kwadraty z czerwonej cebuli. Z tym że to nie była nasza skrzynka, my kroiliśmy do innej.
Biała kapusta była tak duża, że nie mogłam pokroić jej nożem. Musiałam położyć na niej cały ciężar swojego ciała. Przyszła Bogna i zaczęła krzyczeć, że za wolno pracujemy. Chwyciła za nóż, ciach-ciach i kapusta pokrojona w czterech kawałkach, a miała taki sam nóż jak ja, wcale nie ostrzejszy, a Bogna waży do tego jakieś 50 kilo. Nawet przy najlepszych chęciach nie zdołałam osiągnąć takiej wydajności, Sabina też zresztą nie. Po chwili od krojenia rozbolał mnie nadgarstek, a stosy kapusty wydawały się nie mieć końca. Kroiłyśmy dalej.
O czwartej Sabina powiedziała mi, że wychodzi na fajkę. Powiedziałam, że ja też palę, a ona stwierdziła, że w takim razie ja też powinnam zrobić sobie pięciominutową przerwę. Ci, co nie palili, zostawali przy pracy. Kończyliśmy o piątej.
Po zmianie zapaliłam jeszcze z Sabiną jednego papierosa. Powiedziała mi, że jakieś trzy kilometry dalej jest sklep otwarty do ósmej. Zaoferowała, że mnie tam odprowadzi. Nie miałam masła ani innych nietrwałych produktów spożywczych, bo przyjechałam głównie z konserwami, więc z wdzięcznością przyjęłam ofertę.
Sabina umyła włosy i założyła wysokie obcasy, mimo że szłyśmy trzy kilometry drogą i w tych obcasach musiało jej być bardzo niewygodnie. Ale rozumiałam, że jak każdy chce czasem poczuć się dobrze i ładnie wyglądać.
Po drodze opowiadała mi o różnych doświadczeniach w pracy i o tym, jakie podpisuje się tutaj umowy. Zasada jest prosta: pracujesz określoną liczbę godzin, zapisujesz je, ale w umowie wpisywana jest mniejsza. W efekcie spełniasz niemieckie wymogi prawne dotyczące liczby godzin i minimalnego wynagrodzenia za godzinę pracy. Tak właśnie robi Edyta.
Wieczorem siedzieliśmy na zewnątrz i weszła Danka, która pracuje tu od dwunastu lat. Danka straciła pracę w fabryce w Polsce, gdy miała 50 lat. Pewnego dnia zadzwonił do niej szef i powiedział jej, że jest już za stara i że jej nie potrzebują. Wyjechała więc do pracy w Niemczech. Danka ma normalną umowę długoterminową i zajmuje się wysyłką warzyw. Ma rodzinę w Polsce, pokazała mi zdjęcia swoich dzieci, męża i wnuków. Dużo pięknych zdjęć, które jej wysyłają i na których nie ma Danki. Planuje wrócić do rodziny na emeryturę.
Boli mnie kciuk, coś sobie uszkodziłam i teraz boli jak cholera nawet przy dotykaniu.
Tu nie ma stałych godzin pracy
Nikt nie był w stanie powiedzieć mi w niedzielę rano, kiedy skończymy pracę, każdy mówił coś innego. Ktoś powiedział, że w niedzielę pracuje się cztery godziny, ktoś inny, że pięć albo sześć. Poranna zmiana przeciągała się i wydawało mi się, że jest już prawie południe, ale przerwa na palenie była dopiero o 9:30.
Najpierw obierałyśmy kalarepę, potem seler, który był pokrojony w ósemki, potem długie czerwone rzodkiewki, a potem różnokolorowe papryki. Papryka jest miękka, co jest super. Przed przerwą obiadową robiłyśmy jeszcze strasznie ostrą cebulę i zarówno moja koleżanka Łucja, jak i ja byliśmy całe we łzach. Wczoraj było inaczej, a obrałam i pokroiłam przecież ponad 50 kg cebuli.
W południe Bogna powiedziała, że robimy dziś godzinną przerwę na lunch. Sabina, która nie pracuje tutaj długo, była poirytowana, że nikt nie jest w stanie jej jasno powiedzieć, jak długi jest dzień pracy. Sabina zapytała Sonię, swoją współlokatorkę, jak długo będziemy pracować po przerwie obiadowej. Sonia, która jest maniaczką sprzątania, lubi ład i porządek, straciła nerwy i krzyknęła w jej kierunku: „Zrozum to wreszcie, tu nie ma pracy od-do, od poniedziałku do piątku. Po prostu każą ci iść do pracy, świątek czy piątek, i nigdy nie wiesz, kiedy ona się skończy”.
Głównej szefowej Edyty nie widziałam od piątkowego wieczora. Bolący kciuk wydaje mi się teraz tylko fraszką – mam niemal niesprawne obie ręce, nadgarstek boli mnie strasznie, muszę napisać do domu, żeby wysłali mi ibuprofen. To się stało przez krojenie dużych, twardych warzyw na czas, najszybciej, jak potrafię, i od noszenia ciężkich skrzynek pełnych warzyw, od wiecznie mokrych rąk. Gumowe rękawice szybko rozrywają się przy nożu, a te bawełniane mokną pod spodem do cna.
„Brudne pieluchy, strzykawki, gumowy penis. A wy musicie grzebać w tym syfie”
czytaj także
Po mojej zmianie, która skończyła się ostatecznie o drugiej, musiałam posprzątać naszą kwaterę, była kolej naszego pokoju. Wczoraj wieczorem Danka zapytała mnie, czy lubię porządek, na co nie potrafiłam odpowiedzieć inaczej, niż że porządek uwielbiam. Dzisiaj oprócz sprzątania łazienki i toalet oraz mopowania całego domku umyłam też wnętrza szaf. Normalnie pewnie taka domowa rozrywka byłaby dla mnie fajna, ale ze zmęczenia nie czułam już swojego ciała. Bardzo chciałam się położyć i odpocząć.
Sprzątanie zakwaterowania nie liczy się jako praca zarobkowa, mimo że jest obowiązkowe. Z koleżankami zrzucamy się też na środki czystości, ja dałam Dance 5 euro. Do tego raz w miesiącu mam kupić i przynieść paczkę papieru toaletowego. Nasze toalety znajdują się najbliżej hal, w których odbywa się praca, więc wszyscy chodzą do nich w trakcie zmiany, co oznacza, że papier toaletowy szybko się kończy, a same toalety są zawsze brudne i pełne papierków po cukierkach, które pracownicy na chybcika wpychają sobie do ust w kabinach. Po wysprzątaniu wszystkiego Janina, inna moja współlokatorka, dała mi ciasteczko i powiedziała, że jest tu od pięciu lat bez przerwy, a do domu do rodziny jeździ tylko na dwa tygodnie w roku.
Nasza kwatera jest najładniejsza ze wszystkich, inne kobiety mieszkają w brzydkim budynku nieopodal, a dalej są jeszcze całkiem obdrapane kontenery pracownicze. Ale z drugiej strony pewnie nie muszą tam sprzątać tak często jak my.
Danka dała mi kartkę, na której mam sobie zapisywać godziny pracy z dokładnością co do minuty. Odliczam też pięciominutowe przerwy na fajkę. To dziesięć minut dziennie, więc w ciągu sześciu dni odejmą mi godzinę. Przynajmniej się wyjaśniło, jak to się dzieje, że przerwy są tylko dla palaczy. Jest jeszcze jedna karteczka, która leży na małym stoliku w kuchni, ale ja jej nie wypełniam, robi to ktoś inny, ja mam tylko codziennie podpisywać.
Tego wieczoru usiadłam przy stole na zewnątrz, gdzie siedziałam też pierwszej nocy. Nie było przy nim nikogo, a ja chciałam zapalić w spokoju. W pewnej chwili przyszła kobieta i wyjaśniła mi, dość nieprzyjemnie, że nie wolno mi tam siedzieć, że dla takich jak ja jest ławka po drugiej stronie. Przy tym stole siedzą tylko ludzie decyzyjni i wybrańcy, którzy są tu od dawna. Poszłam więc usiąść tam, gdzie mnie posłała. Ławka na podwórku gospodarstwa ma tę wadę, że nie ma nad nią dachu, a że padał akurat deszcz, szybko zmokłam. Nie zmieścimy się też na niej wszyscy, ale to nic nie szkodzi, znalazłam dwie cegły, na których też da się jakoś usiąść.
Położyłam się spać o dziewiątej, zasnęłam dopiero około 23:30. Telewizor głośno wył, było bardzo gorąco i gryzły mnie komary, nie mogłam usnąć do późna.
Szybko, szybko, szybko
W poniedziałek wstałam o piątej, o szóstej zaczynaliśmy pracę. Większość dnia pracowałam z Klementyną, która nie jest zbyt komunikatywna, a na dodatek nic nie rozumie z mojego polskiego.
Jest studentką, przyjechała tu z dwiema innymi studentkami na pół etatu. Siekaliśmy kapustę, 125 kilo, tak twardą, że trudno było ją choćby nakroić. Kroimy na ósemki, aby kawałki zmieściły się w maszynie, która tnie je potem na jeszcze mniejsze kawałki. Potem robiłyśmy dynie hokkaido, a te mają jeszcze twardszą skórę. Mój nadgarstek był coraz bardziej nadwerężony. Nauczyłam się chwytu, w którym przesuwałam kapustę lewą ręką, żeby nie musieć naciskać na nią prawą. Ale nie mogę tego samego zrobić z dyniami, bo są zbyt twarde. Kapustę Klementyny przekroiłam na pół moją nową metodą, bo widziałam, że ją też nieznośnie boli ręka. Nie skarżyła się i nic nie powiedziała, ale jej twarz wykrzywiała się z bólu.
Przyszła Edyta. Kazała dać mi dowód osobisty, chciała też świadectwo szczepienia. Pobiegła z nimi gdzieś, a potem przyniosła do podpisania umowę, pisaną drobnym maczkiem, około dwunastu stron po niemiecku. Podpisałam ją w jakichś sześciu miejscach, zaraz potem Edyta wzięła ją ponownie. Czyli żadna agencja pośrednictwa pracy nie istnieje, umowę przygotowała Edyta, a Małgorzata musi być jej koleżanką lub podwładną. To wszystko oszustwo, żeby skasować ludziom po 200 euro.
Gdy powiedziałam Edycie, że zostaję tu tylko na miesiąc, zapytała, czy jestem tego pewna – bo bez tych 200 euro niewiele zarobię. Swojej umowy nikt nie dostał z powrotem, pytałam o to innych. Mówili, że nie potrzebują, że po co mi ona i że po co w ogóle się pytać? Najważniejsze to zapisywać swoje godziny pracy.
Pracowaliśmy dziś dwanaście i pół godziny, jeśli pominąć przerwę na lunch. O siódmej wieczorem myśleliśmy, że wreszcie koniec, nawet wszystko posprzątaliśmy i pozamiataliśmy, ale wtedy powiedzieli nam, że musimy jeszcze obrać cebulę. Więc obieraliśmy cebulę przez kolejną godzinę.
Praca jest niezwykle wymagająca pod względem fizycznym. W sumie jest się właściwie non-stop na nogach przez czternaście godzin, plus godzina rano i co najmniej dwie wieczorem, kiedy trzeba posprzątać, ugotować i jeszcze raz posprzątać. No i trzeba czatować na wolną łazienkę, którą dzielimy, więc rano i wieczorem jest zawsze zajęta. To siedemnaście godzin.
Trzeba znaleźć czas na pranie, a pralkę też często dzielimy, jest na dole i niemal zawsze jest zajęta. Do tej pory udało mi się zrobić tylko jedno pranie. Moje ubrania robocze pachną okropnie, głównie od cebuli, ale żeby je wyprać, musiałabym czekać, aż pralka się zwolni. A ja wolałabym się wyspać.
To nawet zabawne, jak bardzo wszyscy uważają za normalne to, co się tu dzieje. W ciągu dnia nie kończy się praca i ponaglanie, wieczorem wszyscy są wyczerpani. Jest kilka młodych osób, kilka kobiet w moim wieku, ale większość to kobiety po pięćdziesiątce – niektóre z nich wyglądają na stare, ale może są po prostu tak styrane, trudno powiedzieć.
Jest tu presja, aby wszystko było zrobione szybko, szybko, szybko, co prowadzi do strasznego marnotrawstwa. Gdy przycinasz warzywa, np. kalarepę, robisz to tak, że tniesz tylko raz, odcinasz większy kawałek, a zieloną część wyrzucasz. Resztki wyrzuca się do kosza, a one trafiają do wielkiego pojemnika, „koliby”, który jest regularnie opróżniany. Przy kolibie jest zegar, można zobaczyć, która to już godzina w pracy.
Kiedy nie masz wystarczająco dużo dobrej jakości warzyw, co dzieje się często w przypadku papryki, która jest nietrwała, to czasem wyciągasz jakąś i kroisz kawałki z tego pojemnika. Bywa, że taka papryka jest na wpół zgniła i wycieka z niej zbutwiała woda. Bierzesz tę część, gdzie tego jeszcze nie widać, normalnie kroisz i wykorzystujesz, bo nie masz już świeżych warzyw do dyspozycji, a musisz oddać odpowiednią liczbę kilogramów.
Podwójna robota
Wtorek zaczął się świetnie, doskonały dzień. Dobrze się wyspałam, poprzedniej nocy byłam tak wyczerpana, że nie przeszkadzał mi ani telewizor brzęczący obok mojej głowy przez całą noc, ani upał, ani komary.
Rano udało mi się zjeść śniadanie, ubrać się, przygotować, wypić kawę i zapalić papierosa. Dzisiaj byłam na zmianie z Łucją, z którą pracowało mi się dobrze już wcześniej. Oprócz czerwonej kapusty z samego rana, która jest mniejsza i delikatniejsza od białej, robiłyśmy głównie łatwe rzeczy, a ja nauczyłam się wyskrobywać żółte wnętrza z porów i obierać ogórki. Praca szła sprawnie, a ja nawet wymigałam się od przywiezionej później dyni hokkaido, od której krojenia wczoraj prawie zemdlałam z bólu.
Na obiad zrobiłam wspaniałe spaghetti, a w dodatku udało mi się jeszcze zjeść batonik z musli w toalecie w ciągu porannej zmiany, więc nie miałam pustego żołądka i nie robiło mi się słabo. Tym samym nie padłam wykończona na łóżko po obiedzie jak wczoraj. Spaghetti zrobiłam dość twarde, takie jak lubię, i wrzuciłam do niego dużo czosnku, nic sobie z tego nie robiąc, że śmierdzi mi z ust. Udało mi się też zrobić herbatę, wypić ją – ogólnie czuję się dziś fizycznie świetnie.
Wszystko w pracy idzie dobrze, jestem coraz lepsza i szybsza. Teraz wiem, gdzie są wszystkie skrzynki na warzywa, co trzeba zrobić po zakończeniu zadania, gdzie umyć i odłożyć skrzynki, jak kroić i przygotowywać jakie warzywa. Kiedy rozpakowuję kolejne warzywa do krojenia, na opakowaniach są różne etykiety z hurtowni. Sałaty, które powstają w drugiej hali, są z naszego gospodarstwa, zbierane przez naszych kolegów gdzieś na polu. Ale reszta jest kupiona. Jako gospodarstwo sprzedajemy gotowe sałatki, a także dostarczamy pokrojone warzywa, które nie pochodzą od nas.
Nadchodzi fala strajków, a rząd chce przetrącić kręgosłup związkom zawodowym
czytaj także
Po południu Sabina i Ewelina miały iść na szczepienie przeciwko covidowi zorganizowane przez Edytę. Cieszyły się, że nie będą musiały iść do pracy, ale Edyta wybiła im to z głowy i powiedziała, że jednak będą. Ewelina nie czuła się dobrze po szczepieniu, a pracy tego dnia było mało, w kuchni nie było zamówień, a w sali sałatkowej było dużo rąk do pracy. Do tego maszyna, która zawija pokrojone sałatki w folię, ciągle się tego dnia psuła. Współczułam Ewelinie, bo źle się czuła, i nie potrafiłam rozumieć, dlaczego Edyta zapędziła ją do pracy, skoro naprawdę nikt jej tam dziś nie potrzebował.
Skończyliśmy o 18:45, świetnie było iść do domu tak wcześnie. Kiedy sprzątamy halę, resztki jedzenia na ziemi zamiatamy miotłami, ale nie ma tu szufelek, więc ostatki zgarniamy rękami.
Wieczorem wpisałam, ile czasu przepracowałam tego dnia, i podpisałam ten drugi wykaz godzin. O podwójnych wykazach – formalnych i nie – słyszałam tu wielokrotnie. Wszyscy mówili o tym z taką oczywistością, że nikt nawet nie zadał sobie trudu, żeby wyjaśnić mi, dlaczego mamy dwa różne wykazy. Patrzę na te dwa papiery. Dziś według oficjalnego oświadczenia pracowałam tylko do 16, a wczoraj do 18. W niedzielę, według oficjalnego wykazu, nie pracowałam w ogóle.
Przyzwyczajam się
Sabina pracowała wcześniej w Niemczech jako opiekunka osób starszych, mimo że nie zna ani słowa po niemiecku. Dostawałaby 1300 euro miesięcznie (z dodatkowym benefitem w postaci mieszkania tam), ale działo się to za pośrednictwem polskiej agencji, a sporą część pieniędzy zajął jej w dodatku komornik z powodu długów. To wyjaśnia, czemu Sabina woli pracować za granicą niż w Polsce.
Kolejne dni to był rollercoaster. Pewnego ranka Darek kazał mi iść do hali sałatkowej, co doprowadziło mnie niemal do płaczu. Maszyna znowu strajkowała, sałatki się piętrzyły, a my musieliśmy udawać, że pracujemy, co było jeszcze bardziej męczące niż praca. Ale po chwili przyszła Kinga, która kazała mi iść do kuchni – była jak anioł, który przyszedł mnie uratować.
Ale ostatecznie o tym, kto gdzie pójdzie, decyduje Darek. I świetnie się przy tym bawi, wysyłając ludzi tam i z powrotem jak figurki na planszy. Kroiłyśmy razem pomidory na takie małe księżyce, które w workach foliowych układa się na skrzynce i pewnie zawozi do jakichś stołówek, restauracji czy fast foodów. Było miło i dość luźno, poszło przyjemnie i pomyślałam, że praca jest faktycznie fajna.
Później pracowałam z Łucją i jeszcze jedną panią. Dostałyśmy zadanie obrania 150 kilogramów kalarepy i wyglądało w dodatku na to, że musimy skończyć przed obiadem. Uwijałyśmy się ile sił, ale Łucja i tak powtarzała, że jestem zbyt powolna. Po raz pierwszy była wobec mnie tak nieprzyjemna. Ale kiedy zapytałam, czy też tak bolą ją ręce, odpowiedziała, raczej zaskoczona i szczęśliwa, że kogoś to w ogóle obchodzi, że owszem, bolą bardzo. Na obiad poszłam totalnie zestresowana – nie udało nam się dobić do tych 150 kg. Ale to nie jest tylko kwestia krojenia kalarepy, trzeba jeszcze pojechać po skrzynki, cały czas wyrzucać resztki, a same warzywa obierać tak, żeby były nienaganne, bez zielonej części czy zgnilizny.
czytaj także
Po obiedzie Łucja poszła zająć się czymś innym, a ja po raz pierwszy pracowałam sama. Najpierw wykończyłam kalarepę przez około półtorej godziny i było lepiej, bo nie było już wokół niej stresu. Ale że bolała mnie ręka od kapusty, to i rzucanie skrzyni tyłem na stół było dla mnie problemem, a właściwie prawie każdy ruch. Wtedy zaczęły mnie boleć plecy. Dostawałam po kilka zadań naraz i dobrze sobie z tym wszystkim radziłam. Trzeba przyznać, że to również zasługa wszystkich kobiet, które udzielały mi rad i pomagały. Nawet staruszka Maryśka, która zawsze mówi „fuck, fuck, son of a bitch”, była miła. Kobiety ukradły też dla mnie kilka warzyw, bo Sabina powiedziała im, że jestem zbyt nieśmiała, by kraść. Marysia na przykład zerwała sześć pomidorów i wybrała ładne, dojrzałe i słodkie. Nawet Bogna była zadowolona z mojej pracy, choć nic nie mówiła, to było widać, a zmiana skończyła się o szóstej, więc wyszłam znowu w siódmym niebie, jak świetnie mi dziś szło.
Tak naprawdę nie mam tu żadnej prywatności poza toaletą. Nie wolno mi zamykać łazienki na klucz, żeby koledzy mogli wejść. Dzisiaj myłam tam zęby, podczas gdy ktoś brał prysznic, a inna koleżanka rozbierała się i zmieniała podpaskę. Drzwi do naszego pokoju są zawsze otwarte, nawet w nocy, zamykamy je tylko, gdy idziemy do pracy, a telewizor jest zawsze włączony, gdy tu jesteśmy. Za drzwiami jest korytarz z wejściami do toalet i kuchni, więc zawsze przechodzą tamtędy obcy ludzie.
W piątek po południu pojechaliśmy na zakupy, Wieša wiózł nas tym wielkim dziewięcioosobowym samochodem i zajęło nam to dużo czasu. Byliśmy w każdym centrum handlowym w L.
Kiedy ludzie pytają mnie o moją rodzinę i życie, mówię im prawdę. To, że mój mąż Tomáš mieszka w Niemczech z naszym najmłodszym synem, a starsi chłopcy w Pradze, gdzie opiekuje się nimi babcia, nikogo nie dziwi. Oni wszyscy mają tu rozdzielone rodziny i żyją z tym, że nie widzą swoich bliskich, więc moja sytuacja jest tu normalna. Danka zapytała mnie dzisiaj, czy chłopcy za mną tęsknią. Nie zapytała, czy mi ich brakuje.
U kresu sił
Jestem tu od tygodnia i już się przyzwyczaiłam. Ewelina zgubiła swój nóż, musi kupić nowy. Tu naprawdę nie ma nic za darmo. Najbardziej jednak zadziwia mnie czepek, który muszę nosić, gdy jestem w kuchni. Na początek dostałam trzy, a że na co dzień przebywam w kuchni, to szybko je porwałam. Są jednorazowego użytku. Nie mogę tu nawet kupić czepka. W kuchni jest kilka, ale nie wolno mi ich brać samej, zawsze muszę dostać na to zgodę, a kiedy proszę o jeden, szefowie patrzą na mnie, jakbym prosiła o przysługę, a potem zawsze łaskawie się zgadzają. To jest denerwujące, wolałabym kupić kilka, żeby nie musieć się ciągle upokarzać z tego powodu.
W sobotę miałam totalny kryzys. Nie tyle dlatego, że pracowaliśmy po czternaście godzin, ja miałam awarię w tym samym momencie, kiedy wierzyłam, że skończymy normalnie, może o piątej, szóstej w sobotę. Denerwowałam się, bo Łucja ciągle krzyczała na mnie, że wolno obieram cebulę. „Szybciej, szybciej!” – krzyczała do mnie za każdym razem, gdy na mnie patrzyła. Widać było, że jest zdenerwowana tak dużą ilością pracy tego dnia i obwiniała mnie o to, że będziemy tam długo. Kiedy wykrzyczała to po raz mniej więcej dwudziesty, wybuchłam łzami wściekłości i chyba po raz pierwszy w moim dorosłym życiu straciłam panowanie nad sobą w miejscu publicznym. W złości kopałam skrzynki, rzucałam cebulą (no dobra, nie na ziemię, ale w skrzynkę), a kilka cebul wściekle pokroiłam. Chciałam rzucić im rzeczy pod nogi i odejść, ale wtedy zdałam sobie sprawę, że musiałabym rzucić nożem, bo wszystko inne było moje. A ponieważ znam tylko kilka słów po polsku, nie mogłam wykrzyczeć, jakie to wszystko jest tu głupie i jak wszyscy pokornie uczestniczą w robieniu z tego takiego piekła.
czytaj także
Wieczorem wzięłam ibuprofen, bo ręka bolała mnie tak bardzo, że nie byłam w stanie rozmawiać z Tomasem przez telefon, nie mogłam utrzymać telefonu w dłoni. Bolało mnie prawe ucho, ale nie słyszałam na lewe, więc przez chwilę trzymałam telefon lewą ręką przy prawym. Potem poddałam się, wzięłam trochę ibuprofenu, parę papierosów i dwa piwa i zasnęłam. Nie miałam siły na przygotowanie posiłku.
Obudziłam się rano z obolałą i spuchniętą ręką, po jedzeniu wzięłam kolejny ibuprofen. Zamiast Darka był inny szef i nie chciał mnie wysłać na kuchnię, więc poszłam na sałatki. Pracowałam z Sabiną i skończyło się dobrze, mimo że na sałatkach. Co prawda przy zakładaniu rozdarłam gumowe rękawiczki, więc założyłam inne, a w dłonie było mi strasznie zimno, bo od razu zrobiły się mokre, ale to był naprawdę tylko szczegół w skądinąd pięknym dniu. Myślę, że wiele z mojego dobrego nastroju zawdzięczam jednak ibuprofenowi.
Sabina opowiadała wszystkim przy sałatkach, jaki to raj i świetne warunki pracy są w Czechach. Musiałam się roześmiać, bo wyglądała na rekruterkę w czeskiej branży. Że nawet dostajesz tam ciepły posiłek i nocujesz w hotelu i w ogóle, że jest cudownie. Uważała tylko, że między zmianami jest zbyt dużo wolnego czasu.
Następnego ranka obudziłam się z ręką tak spuchniętą, że ledwo mogłam nią poruszać. Zapytałam Kingę, gdy razem robiłyśmy paprykę, czy boli ją ręka. Powiedziała, że nie tak bardzo od czasu operacji. Miała operację w zeszłym roku, potem cztery tygodnie rekonwalescencji, a następnie powrót do pracy. Miała na ramieniu ortezę, jak bardzo bolało. Miała coś dokładnie w tym miejscu, które tak bardzo mnie boli. Zapytałam, czy musiała poddać się operacji, bo miała problem z ręką w pracy, ale nie odpowiedziała wprost. Zastanowiła się przez chwilę, a potem powiedziała: „Tak, to w zasadzie od wysiłku fizycznego”.
Bardzo poważna kontrola
Dni mijają tak wolno, zmiany wydają się nie mieć końca, a najgorsze jest to, że nigdy nie wiadomo, kiedy się skończą. Czasem kończymy o szóstej, czasem o siódmej, a czasem o ósmej. Ostatnie godziny pracy są nie do zniesienia, głównie dlatego, że nie wiadomo, kiedy fajrant. Zwykle dowiadujesz się dopiero na kilka minut przed, kiedy każą ci sprzątać salę.
Ale w niedzielę zdarzyła się wspaniała rzecz, gdy skończyła się nasza poranna zmiana, Bogna nie powiedziała nam, kiedy mamy przyjść po południu, powiedziała nam, że jutro rano musimy iść do pracy. Radość z wolnego popołudnia nie trwała długo. Danka przybiegła i zapytała, kto ma wolne popołudnie. Zapisałyśmy się wszystkie, Sabina, Sonia, Ewelina i ja. Danka powiedziała, że trzeba porządnie posprzątać pralnię, wymieść pajęczyny i takie tam, bo w środę będzie kontrola. Zapytałam, co to za inspekcja, a ona powiedziała, że będzie to „bardzo poważna inspekcja” i że jeśli pójdzie źle, to wszyscy stracimy pracę. Spędziliśmy więc dwie godziny na szorowaniu pralni, która jest brudnym pomieszczeniem pełnym kurzu i pajęczyn, do którego wchodzi się od podwórka. Znajduje się tam pralka i suszarka.
czytaj także
Gdyby była kontrola z inspekcji pracy, to na pewno doceniłaby, jak z jej powodu sprzątaliśmy za darmo poza godzinami pracy. Kobiety nie uważały za dziwne, że musimy coś robić w swoim prywatnym czasie. W ogóle nie myślą o tym jako o czasie osobistym.
Wieczorem Danka po raz kolejny wyjaśniła nam, że gdy w środę przyjdzie kontrola, to jeśli zapytają nas, ile godzin dziennie pracujemy, powinniśmy powiedzieć, że dziewięć lub dziesięć, a przede wszystkim, że mamy dwie przerwy. Zapytałam, o której godzinie mają być przerwy i jak długie, na wypadek gdyby zapytali, więc wiedziałabym, co powiedzieć. To Danka wiedziała, kiedy są te wyimaginowane przerwy i jak długo trwają. Mamy jedną przerwę na lunch, a potem są te pięciominutowe fajki dwa razy dziennie, ale tylko dla palaczy, a tych na pewno nie miała na myśli. Podkreśliła, że powinniśmy odpowiedzieć, że nie znamy języka niemieckiego, i zapytać Darka. Zapytała z niepokojem, czy dobrze zrozumiałam. Widać było, że boi się kontroli, że może ona pozbawić ją pracy. Zapewniłam ją, że rozumiem, co było dość uspokajające.
W poniedziałek, kiedy robiliśmy sałatki, moi koledzy wspominali czeskie filmy i piosenkarzy. Widzieli, że jestem wyczerpana, i chcieli mnie pocieszyć. Jedna z moich koleżanek, Edyta, ma na imię tak samo jak szefowa, zaczęła śpiewać Paint Pictures Again Zagorovej. Przyszedł Darek i zaczął na nią krzyczeć, że nie ma co robić, że śpiewa. Był czerwony z wściekłości, a my wszyscy zamilkliśmy w zdumieniu. Marysia jako jedyna zaczęła na niego krzyczeć, a on odszedł, i nazwała go sukinsynem. Powiedziała, że w takiej atmosferze nie da się pracować. Przeklinała cały czas, ale najczęściej trochę w żartach, teraz była naprawdę wkurzona. Lubię Marysię, nie pozwala się poniżać i mam wrażenie, że widzi, kiedy coś jest nie tak. Przyjechała tu, bo w Polsce nie mogła wystarczająco dużo zarobić. Pracując na winnicy, miała 20 zł za godzinę. Tutaj nie dostaje dużo więcej za godzinę, ale pewnie nadrabia to liczbą godzin. Za miesiąc wraca do domu, wróciła też do Polski na chrzest wnuka.
Wieczorem miałam ochotę poszukać Edyty i powiedzieć jej, że sprzątanie nie było wystarczającym przygotowaniem do kontroli, że powinna dać nam umowy lub poinstruować, jakie są właściwie nasze godziny pracy. Ale Edyta od kilku dni przychodzi tu i krzyczy na wszystkich. Widać, że jest zestresowana kontrolą. Kobiety w barakach też są zdenerwowane.
czytaj także
Danka kupiła nowy obrus do naszej kuchni, żeby ładnie wyglądała, gdy przyjdzie inspekcja, i powiedziała, że będziemy się na niego składać. Zapłaciliśmy jej po 3 euro. Danka wytłumaczyła nam też, że jak jutro pójdziemy do pracy, to będzie na niej stojak z rękawiczkami i tymi jednorazowymi czepkami i że nie powinniśmy brać swoich, tylko wziąć je ze stojaka. Ale przecież mamy nosić tylko jeden! Śmiałyśmy się z Sabiną, że kradniemy czepki, żeby mieć zapas. Powiedziałam jej, że wezmę co najmniej cztery, a ona powiedziała, że weźmie pięć, i śmiałyśmy się jak szalone.
Darek przestawił dziś zegar w salce, żebyśmy nie musieli ciągle na niego patrzeć. Nagle okazało się, że pokazuje śmieszny czas. Ale skończyliśmy o 6:30, pewnie po to, żebyśmy mogli posprzątać domki na jutrzejszą inspekcję. Posprzątałam łazienkę, skończyłam o dziewiątej, a że wstaję o piątej, to chyba naprawdę się spakuję, żeby zdążyć przed dziesiątą i przespać przynajmniej siedem godzin. Jestem zażenowana, że wszyscy jeszcze sprzątają i przygotowują się do jutrzejszej wizyty w inspektoracie pracy, ale ja już nie daję rady. Ciekawe, jak wypadnie kontrola, czy przyjdą z jakimś tłumaczem po polsku, czy sprawdzą, czy mamy ze sobą nasze umowy i czy je rozumiemy, czy zapytają, jakie są nasze przerwy, i czy czegoś się dowiedzą. Gdy się położyłam, zasnęłam w sekundę.
Imiona osób zostały zmienione, aby chronić ich prywatność. Tekst powstał dzięki wsparciu Fundacji Niezależnego Dziennikarstwa oraz Fundacji Róży Lukseburg w Pradze. Drugą część reportażu przeczytacie tutaj:
Haruję w Niemczech, żeby wrócić kiedyś do Polski i pracować za marne grosze