Gospodarka

Praca w niemieckiej rzeźni. Lepiej już było

Fot. Luca Rossato/Flickr.com CC BY-NC-ND 2.0

Oferta pracy rzeźni wyskakuje w Google’u po wpisaniu „praca w Niemczech”. Zatrudnieni często nawet nie wiedzą, że będą pracować przy mięsie. Ich jedyny dotychczasowy kontakt z nożem sprowadzał się do smarowania chleba masłem.

W 2007 roku Bartosz Wieliński, wówczas niemiecki korespondent „Gazety Wyborczej”, opisywał trudne warunki polskich pracowników w megarzeźni firmy Tönnies. Pracownicy byli przez polskich pośredników setkami zwożeni do Rhedy-Wiedenbrück, miasta na zachodzie Niemiec. Na miejscu upychano ich w ciasnych mieszkaniach robotniczych, w zakładzie lekceważono zasady BHP, nagminnie przekraczano czas pracy, a wynagrodzenie było niższe niż to, które im obiecano w Polsce.

W ostatnich miesiącach rozmawiałem z kilkunastoma pracownikami Tönnies. Od publikacji artykułów Wielińskiego mija 13 lat. Okazuje się, że mimo dziesiątków artykułów i następujących po nich oświadczeń polityków w zasadzie nie zmieniło się nic. No dobrze, parę rzeczy zmieniło się na gorsze.

Zapakować do autokaru, wioskę podpalić

Jeszcze 10 lat temu, żeby zostać zatrudnionym w Tönnies, trzeba było przejść proces rekrutacji. Polscy pośrednicy dysponowali maszynami rzeźniczymi, na których przeprowadzano egzamin wstępny lub szkolono przyszłych pracowników. Zgłaszająca się osoba musiała umieć posługiwać się nożem. Do minimalnych wymagań należało doświadczenie w sektorze gastronomicznym.

Czuwanie pod rzeźnią świń w Kutnie

czytaj także

Z czasem okazało się, że cały proces trwa zbyt długo, a jednocześnie ciągła rozbudowa parku maszynowego w niemieckich zakładach pozwalała postawić przy taśmie coraz mniej wykwalifikowanych pracowników. − Zaczęliśmy brać ludzi z przypadku. Ich jedyny kontakt z nożem sprowadzał się do smarowania chleba masłem – mówi mi były pracownik biurowy jednego z pośredników, który chce zachować anonimowość.

Przedsiębiorstwo, w którym pracował przez blisko 10 lat, od początku prowadzili Polacy. Jeszcze parę lat temu było największym „dostawcą” rąk do pracy dla niemieckiej rzeźni. Dostarczało blisko 2 tysiące spośród 7 tysięcy pracowników pracujących w Rhedzie-Wiedenbrück. Właściciele firmy zorientowali się, że osiągną większe zyski, rekrutując szybciej większe grupy osób, by zastąpić tych, którzy po paru tygodniach chcą już zrezygnować. Część po prostu nie wyrabia fizycznie. Innym w szybkim podjęciu decyzji pomagają pokrzykiwania i wyzwiska rzucane w pracy przez polskich brygadzistów, których również zatrudnia pośrednik. To osoby niemające kwalifikacji do pracy z grupą. Po prostu wytrzymali odpowiednio długo przy taśmie i awansowali. Po wspięciu się o szczebelek wyżej lubią pokazać, kto tu teraz rządzi.

Niemieckich menedżerów Tönnies nie obchodzą relacje w poszczególnych działach. „Ma się zgadzać tonaż” – to nieoficjalne motto zakładu.

W pewnym momencie Polacy przestali się zgłaszać. Firma zaczęła więc sprowadzać do pracy Rumunów. − Bo głupszy i ma dalej do domu, więc nie ucieknie – tak mój rozmówca tłumaczy biznesową logikę. Przywołuje „żart” krążący po biurze: rekrutacja Rumunów polega na tym, że ładuje się wszystkich do autokarów, a wioskę podpala, żeby nie było dokąd wrócić. Rozmowę rekrutacyjną sprowadzono do wydania polecenia „Daj głos”. Po czym przy nazwisku dopisywano „nadaje się”. − W 2016 roku w ciągu 12 miesięcy wymieniliśmy dwukrotność stanu załogi. Mieliśmy w Tönnies 1200 stanowisk, a przyjętych do pracy i zwolnionych było 2400 osób – odnotowuje.

Obecni pracownicy z Polski, z którymi rozmawiałem, przyznawali sami: oferta pracy wyskoczyła im w Google’u po wpisaniu „praca w Niemczech”. Często nawet nie wiedzieli, że będą pracować przy mięsie. Żeby utrzymać dopływ taniej siły roboczej, firmy pośredniczące sięgają obecnie także po ludzi spoza UE. Przy liniach pojawiają się Mołdawianie i Ukraińcy. Jak wykazały najnowsze masowe obławy niemieckiej policji federalnej na biura pośredników i mieszkania robotnicze, przynajmniej część została sprowadzona nielegalnie przy użyciu sfałszowanych paszportów.

Podkręcanie tempa

Postawienie na outsourcing pracowniczy przynosi Tönnies wymierne zyski. Koncern w ostatnich latach notował miliardowe obroty. Również jego szef Clemens Tönnies osobiście dorobił się miliardów euro i znajduje się w pierwszej setce najbogatszych Niemców. Ubój blisko 17 mln świń w 2019 roku pozwolił firmie nie tylko pokryć 30 proc. niemieckiego zapotrzebowania, ale też z powodzeniem eksportować wieprzowinę na cały świat, w tym m.in. do polskich supermarketów.

„Obrzydliwa, brązowa, śliska podłoga, na niej resztki zwierząt. Przez tę pracę przestałam jeść mięso”

Wyniki pewnie dalej szybowałyby w górę, gdyby nie pandemia. COVID-19 w głównym zakładzie w Rhedzie-Wiedenbrück zebrał wyjątkowo obfite żniwo. Ponad 2 tysiące pracowników zaraziło się wirusem. Tak duża liczba infekcji wynika bezpośrednio z chęci uporczywej maksymalizacji zysków. − Cały zakład był zamierzony na 450−500 półtusz na godzinę – tłumaczy mój rozmówca. − Za moich czasów podkręcono tempo do 700−800, a planowano nawet do tysiąca sztuk na godzinę − mówi. Trzeba było zatrudnić jeszcze więcej osób. − Pracownicy wcześniej byli ustawieni zygzakiem po obu stronach linii, ale po podkręceniu tempa zamiast 40 postawiono obok siebie 60, nawet 70 ludzi – opowiada. W takim ścisku wirusowi pozostało tylko przeskakiwać wzdłuż linii produkcyjnej z jednego pracownika na drugiego.

Równoległe społeczności

W Niemczech często mówi się o zjawisku powstawania równoległych społeczności. Termin opisuje sytuację, gdy grupy przybyłych do kraju migrantów nie integrują się, nie uczą swoich dzieci języka niemieckiego albo gdy w skrajnych przypadkach tworzą struktury klanowe parające się działalnością przestępczą lub ekstremistyczną. Takie społeczności tworzą także częściowo pracownicy z krajów naszego regionu, którzy przyjeżdżają do pracy do Niemiec. Pracownicy, z którymi rozmawiałem w czasie koronawirusowej kwarantanny, przyznają, że nie mają jak poznać Niemców mieszkających obok nich. Nie znają języka, a pieniędzy nie chcą wydawać w niemieckiej knajpie. Wypłatę w euro wolą w weekend zawieźć do domu, do Polski.

Praca na wielu działa destrukcyjnie. Po ciężkiej zmianie i obrobieniu lub zapakowaniu tony mięsa sił pozostaje na wypicie paru piw lub butelki wódki z kolegami z pokoju. Alkohol dominuje w czasie wolnym, bo też robotnicze mieszkania nie sprzyjają asertywności. Jeśli koledzy z pokoju otwierają kolejne puszki, to nawet jeśli człowiek odmówi − nie ma gdzie się podziać. − W pracy non stop odcinasz golonkę. Tu każdy z nerwów coś wypija – mówi mi mężczyzna pracujący w megarzeźni w Rhedzie-Wiedenbrück.

Koniec końców pracownicy wracają z pracy „na Zachodzie” do domu z tikami i rękoma drżącymi od przepracowania, stresu i alkoholu. Niektórzy już całkiem świadomie spędzają cały rok na pracy, której nie znoszą, aby następnie na pół roku zjechać do kraju. To czas na podreperowanie zdrowia i skołatanych nerwów. Półroczną cezurę wyznacza niemiecki zasiłek dla bezrobotnych, który przysługuje im właśnie w tym okresie po przepracowanym roku. Później wracają do rzeźni, obiecując sobie, że to już ostatni raz.

Model „zatrudnij, wyeksploatuj, wymień” wyklucza integrację na obczyźnie. Problem nie dotyczy tylko branży mięsnej. Sieć krajowych pośredników szczelnie kontroluje napływ pracowników także do sektora usług opiekuńczych, budownictwa, prac sezonowych w rolnictwie, centrów logistycznych czy branży kurierskiej. Wszędzie tam pracownik zarabia więcej niż w kraju pochodzenia, ale nie tyle i nie na takich warunkach, żeby myśleć o normalnym życiu w miejscu pracy.

System będzie walczył do końca

Niemieckie władze dotychczas zrobiły niewiele, aby zmienić sytuację zagranicznych pracowników. Zapełniają oni luki w ważnych branżach, w których pracy nie chcą podejmować sami Niemcy. A przedsiębiorcy, którzy często bardzo dobrze żyją z lokalnymi władzami, wywierają presję: zabierzecie nam naszą zagraniczną tanią siłę roboczą, to przeniesiemy produkcję za granicę. Znikną zakłady, znikną też podatki finansujące region − ostrzegają.

Za pracownikami nie wstawiali się jak dotąd również krajowi politycy. W Polsce rządzący bez względu na przynależność partyjną lubią co parę lat rzucić, że zamierzają ściągnąć rodaków z obczyzny. W statystykach demograficznych te kampanie nic nie zmieniają. A o bardziej konkretne wyrazy troski choćby względem zarażonych koronawirusem pracowników już jakoś trudniej.

Sytuacja jest dla władzy paradoksalnie wygodna. Ludzie pracujący w Tönnies i w podobnych zakładach wyjeżdżają z regionów z dużym bezrobociem. I nawet dobrze, że „u Niemca” jest ciężko, bo nie zapuszczają tam korzeni, a pieniądze przywożą z powrotem do Polski. Gotówka z zagranicy pozwala na miejscu przykryć poważne problemy strukturalne. A sami pracownicy, kursujący pomiędzy niemieckim zakładem pracy a rodziną w Polsce, nie mają czasu na skargi. Rozpoczęcie poważnej dyskusji o ich losie prowadziłoby też do innych niewygodnych wniosków. Podobne struktury nierówności reprodukowane są przez polskich pracodawców i pośredników przy zatrudnianiu Ukraińców.

Sytuację zmienił dopiero koronawirus. Pandemia i masowe infekcje przyciągnęły bezprecedensowe zainteresowanie niemieckich mediów i polityków do historii pracowników Tönnies. Minister pracy Hubertus Heil nazwał warunki w branży mięsnej „okropnymi i haniebnymi”. Jego resort przygotował projekt ustawy, która od przyszłego roku będzie zobowiązywać zakłady liczące więcej niż 50 pracowników do bezpośredniego zatrudniania pracowników w kluczowych obszarach takich jak ubój i rozbiór.

Ukraińcy nie wyjadą do Niemiec. Ale nie dlatego, że w Polsce jest im dobrze

Polityczne działania nie przesądzają jeszcze o końcu nadużyć. Pracownicy przekazują, że zatrudniający ich pośrednicy są w ostatnich tygodniach w stałym kontakcie z centralą Tönnies. Koncern jeszcze przed opublikowaniem szkicu ustawy zarejestrował kilkanaście nowych spółek. Istnieje podejrzenie, że podmioty będą przyjmować od pośredników mniej niż 50 osób. W ten sposób uda się ominąć nowe przepisy. Symbioza pomiędzy koncernem i siecią pośredników przynosi obu stronom zbyt duże zyski, aby te odpuściły sprawę bez walki.

**
Łukasz Grajewski – dziennikarz prasowy piszący o Niemczech. W przeszłości pracował m.in. jako niemiecki korespondent dla „Dziennika Gazety Prawnej” i Polskiej Agencji Prasowej.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij