Kto pełni funkcję Sithów w mojej fantazji, przygotowujących zemstę na Unii rozchwianej przez kryzys? Od dzisiaj specjalne korespondencje Cezarego Michalskiego z Brukseli.
Jadę do Brukseli, po raz pierwszy na dłużej. Przez najbliższe cztery tygodnie to stamtąd będę wysyłał moje wywiady i korespondencje. Jadę, spodziewając się tam znaleźć coś w rodzaju planety Coruscant, gdzie znajdował się ongiś Senat i Świątynia Jedi, święte instytucje Starej Republiki. Trudno powiedzieć, kto pełni funkcję Sithów w mojej fantazji, przygotowujących zemstę na Unii rozchwianej przez kryzys. Czy prawicowe populizmy, Farage i Marine Le Pen – czy jej własny bezwład i brak nowych pomysłów?
Jednak na początek, żeby nie było nieporozumień, dylemat „szczawiu z nasypu” (cyt. za złotoustym Stefanem Niesiołowskim). Nie jestem tak stary jak on ani na tak wiele sobie nie pozwalam, a jednak paraliżuje mnie – jeśli chodzi o radykalne roszczenia pod adresem instytucji unijnych – pamięć czasów, kiedy nie miałem paszportu i nie było strefy Schengen, była za to żelazna kurtyna i mur. Ponieważ nie mogę tej różnicy zapomnieć, nie nadaję się na wyraziciela tych radykalnych roszczeń. Przynajmniej chcę się do tego na początek przyznać. Unia jest dla mnie tak cholerną wartością – z perspektywy interesów ludzi w tym kraju, ocenianych przez pryzmat mojej własnej biografii – że moje roszczeniowe i krytyczne ząbki są przez to bardzo, być może nadmiernie, stępione.
Sam należę już do pokolenia „ojców”, więc nie oczekujcie ode mnie świeżej pasji „dzieci”. Pasji, która zmienia świat. Ja będę go próbował tylko opisać. Oczywiście z mnóstwem założeń, które szybko uda się wam w moich tekstach wykryć. Założeń prostych, na poziomie skeczu z Nagiej broni, w którym Busha-seniora przed jego prezydenckim przemówieniem „o stanie Unii” PR-owcy uczą: „wzrost – dobry, recesja – zła”, „równowaga – dobra, deficyt – zły”. Moje założenia są równie proste. Unia – dobra, państwa narodowe, szczególnie myślane w logice międzywojennej „wilsonowskiej Europy” – złe.
Ale pozostawiłem też sobie odrobinę miejsca na dialektykę. Na swego rodzaju politologiczny freudyzm, gdzie skomplikowana europejska konstrukcja pełni funkcję superego, a narodowe demokracje bliskie są rozpętanemu libido. Narodową polityką rządzi zasada przyjemności (zajrzyjcie tylko do polskich telewizji czy gazet), a unijnymi instytucjami rządzi zasada represji. No dobrze, nie zawsze tak było i nie zawsze jest. Na poziomie narodowym trzeba budować jakieś struktury zapośredniczenia libido. A na poziomie europejskim mędrcy odreagowują w restauracjach, gdzie capuccino z pianką w kształcie flagi unijnej kosztuje majątek, a przecież na kawie się nie poprzestaje.
Zatem moja formuła europejskiego superego i narodowego libido jest uproszczona. Jak każda kategoria porządkująca empiryczne dane, szczególnie jeśli jest aprioryczna. A w moim wypadku jest. Znowu musiałbym odesłać was do mojej biografii. Do dwóch rodzajów mojego „przyjeżdżania do Europy Zachodniej”, jako uciekiniera i jako obywatela UE, różniących się całkowicie.
Jak widzicie, mógłbym moje „korespondencje” z Brukseli napisać, zanim tam dojadę. Może jednak zobaczę tam lub usłyszę coś, co moje aprioryczne założenia nieco zmodyfikuje. Wtedy na pewno wam o tym opowiem.
Już w środę kolejny list z Europy Cezarego Michalskiego.
Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.