Negocjując kontrakty z korporacjami produkującymi szczepionki na koronawirusa, Unia Europejska mogła obrać zasadniczo dwie strategie: „zaciskanie pasa” albo „pieniądze nie grają roli”. Niestety – wybrała tę pierwszą i targowała się, jakby chodziło o używane auto na bazarze.
Piotr Wójcik w tekście Korpo zawiniło, Unię powiesili udziela Unii Europejskiej odpustu w sprawie strategii szczepionkowej. Jego koronnym argumentem jest to, że szczepionkowy nacjonalizm przyniósłby dużo gorsze efekty niż zastosowane w Unii podejście solidarne.
Nie mam wątpliwości, że solidarność szczepionkowa to słuszne rozwiązanie. W innym wypadku państwa unijne konkurowałyby ze sobą w dostępie do ograniczonej liczby dawek. W oczywisty sposób prowadziłoby to do eskalacji wewnętrznych konfliktów w UE i sprawiłoby, że państwa mniej zamożne, do których należy Polska, musiałyby ustawić się na końcu kolejki po szczepionki.
Problem jednak w tym, że obranie solidarnościowego kursu nie rozgrzesza przywódców unijnych ze wszystkich zaniedbań.
czytaj także
Budzik z twarzą Trumpa
Zacznijmy od tego, że Europa start szczepionkowego wyścigu przespała. I nie, nie chodzi wcale o to, że dziś szczepienia na kontynencie przebiegają wolniej niż w Izraelu, Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. Zakładam, że gdy na wiosnę pojawi się więcej szczepionek, nadrobimy dystans i osiągniemy odporność populacyjną niewiele później niż Anglosasi.
Ale nie zmienia to faktu, że Unia Europejska smacznie spała prawie rok temu. I nawet Donaldowi Trumpowi nie udało się w pełni wybudzić jej z letargu.
Niedługo po wybuchu pandemii prasa doniosła o spotkaniu byłego amerykańskiego prezydenta z przedstawicielami firm biotechnologicznych. Trump miał próbować zapewnić sobie na wyłączność usługi niemieckiej firmy CureVac pracującej nad szczepionką na COVID-19. Dzień po ujawnieniu tej informacji przez niemiecką prasę szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen zapowiedziała wsparcie CureVac 80 milionami euro. Najpóźniej wtedy do europejskich decydentów powinno dotrzeć, że szczepionkowy wyścig już trwa. Był marzec 2020.
Jednak to ciągle Amerykanie działali szybciej i zdecydowanie bardziej stanowczo. Już w lutym podpisali pierwsze umowy o wsparciu farmaceutycznych gigantów: amerykańskiego Johnson&Johnson i francuskiego Sanofi. W maju CEO Sanofi Paul Hudson przyznał, że jeśli firmie uda się opracować szczepionkę, to Amerykanie dostaną ją jako pierwsi. Pod koniec marca J&J dostał od amerykańskiego rządu 456 milionów dolarów. W porównaniu z europejskimi grantami kwota ta musi robić wrażenie. A był to dopiero początek.
Trump mógł publicznie dywagować o piciu wybielacza jako antidotum na koronawirusa, ale amerykańska administracja nie próżnowała. W maju oficjalnie rozpoczęto Operation Warp Speed. Jej celem był nie tylko zakup szczepionek, ale i wsparcie badań przy jednoczesnym przygotowaniu mocy produkcyjnych. Plan z góry zakładał, że część dofinansowanych projektów spełźnie na niczym, ale miał zagwarantować, że te, które się powiodą, umożliwią błyskawiczne wprowadzenie szczepionki na rynek i restart amerykańskiej gospodarki.
Decyzje o zamówieniu nieistniejących jeszcze szczepionek zapadły wiosną i wczesnym latem. O jakich kwotach mówimy? AstraZeneca otrzymała miliard dolarów, Novavax 1,6 miliarda, francusko-brytyjskie konsorcjum Sanofi-GSK 2,1 miliarda, Moderna 1,5 miliarda, co ze wcześniejszymi grantami dało łącznie 2,5 miliarda. Z powyższych szczepionek do obrotu w Stanach Zjednoczonych dopuszczono na razie tylko tę ostatnią. Preparat AstraZeneca, dopuszczony w UE i Wielkiej Brytanii, czeka jeszcze na zgodę w amerykańskiej Agencji Żywności i Leków. Pfizer, którego szczepionka również została dopuszczona do obiegu, nie ubiegał się o dofinansowanie badań, ale za to już w lipcu otrzymał zamówienie na szczepionki warte prawie 2 miliardy dolarów.
Strategia Unii: Równanie do dołu
A co działo się do tego momentu w Europie? Początkowo sprawy w swoje ręce próbowały brać poszczególne państwa. Była połowa czerwca 2020. Koalicja niemiecko-francusko-włosko-holenderska zawarła wstępną umowę z AstraZeneca na dostawę po kosztach 400 milionów dawek. Jak donosi Politico, mniejsze państwa uznały to za zagrożenie. I trudno im się dziwić. Choć koalicja była otwarta na inne państwa, to na horyzoncie rysowało się ryzyko wewnątrzunijnego scenariusza, jeśli nie nacjonalizmu, to elitaryzmu szczepionkowego. Wtedy na scenę wkroczyła Komisja Europejska.
Europejskie podejście do szczepionek było jednak zgoła inne niż amerykańskie. Amerykanie zmobilizowali się, jakby szli na wojnę (za przeprowadzenie operacji Warp Speed odpowiadały wspólnie departamenty obrony i zdrowia) i zasypali firmy farmaceutyczne pieniędzmi już na wczesnym etapie prac. Europejczycy natomiast negocjowali z nimi, jakby kupowali używany samochód na bazarze, a nie ratujący życie i odmrażający gospodarkę eliksir.
Połączenie sił dało państwom Unii negocjacyjną przewagę nad koncernami farmaceutycznymi. Jednak wobec braku zdecydowanego przywództwa na poziomie europejskim negocjacje grzęzły w detalach. Państwa członkowskie kręciły nosem w sprawie ceny. Polsce przykładowo miało się nie podobać, że najdroższe szczepionki opracowane w technologii mRNA stanowią tak dużą część ogólnych zamówień. „Pech” chciał, że to właśnie te szczepionki jako pierwsze trafiły do obrotu.
Efekt znamy. Deal z Johnson&Johnson Unia Europejska podpisała odpowiednio dwa miesiące po Amerykanach, z AstraZeneca trzy miesiące, a z niemiecko-amerykańskim konsorcjum BioNTech-Pfizer niemal cztery miesiące po nich.
czytaj także
Owszem, Europejczycy płacą za szczepionki znacznie mniej niż Amerykanie. Za dawkę szczepionki Pfizer/BioNTech o jedną czwartą mniej: 15 wobec 20 dolarów. Za AstraZeneca prawie połowę mniej: 2,2 wobec 4 dolarów. Wbrew doniesieniom medialnym także szczepionka Moderny kosztuje amerykańskiego podatnika znacznie więcej niż europejskiego. Gdy do 1,5 miliarda dolarów za 200 milionów dawek doliczymy miliard wcześniejszej pomocy na badania i przygotowanie produkcji, wychodzi 20,5 dolara za „amerykańską” dawkę wobec 18 za „europejską”. Podobnie rośnie różnica, gdy do ceny za „gołą” szczepionkę J&J doliczymy granty na badania. Wychodzi wówczas 14,5 dolara wobec 8,5.
Czy utargowanie ceny to powód do europejskiej dumy? Dla księgowego na pewno, a dla liderów i liderek politycznych?
Nadwyżkę, którą zapłaciły Stany Zjednoczone, powinniśmy traktować nie jako frajerstwo czy ugięcie się przed krwiożerczymi kapitalistami z Big Pharmy, lecz jako inwestycję w globalne dobro publiczne. To pieniądze, które nie tylko dały Ameryce pierwszeństwo w dostawach szczepionki, ale umożliwiły jej wprowadzenie preparatów na rynek w niespotykanym dotychczas tempie. Dzięki nim firmy farmaceutyczne otrzymały wsparcie i poczucie bezpieczeństwa w momencie, gdy wyniki prac nad szczepionkami nie były jeszcze pewne. Amerykanie zainwestowali w badania naukowe, ponosząc ryzyko, Europejczycy przyszli niemal na gotowe.
Koniec pandemii? Szczepionkowy nacjonalizm może to uniemożliwić
czytaj także
Cena solidarności
Nie przekonuje mnie argument, że niskie stawki są dostosowane do UE jako całości, nie do możliwości najbogatszych krajów. Nie ma ekonomicznych przesłanek do oszczędzania na badaniach, szczepionkach i zdrowiu publicznym. Zamrożenie gospodarek też jest nieporównywalnie bardziej kosztowne. Nie wspominam nawet o wartości ludzkiego życia.
Spójrzmy na najbiedniejszą w UE Bułgarię. Gdyby ta miała zaszczepić wszystkich obywateli najdroższą ze szczepionek, wydałaby na nią 140 milionów euro. To nawet dla Sofii fistaszki w obliczu kryzysu ekonomicznego związanego z pandemią COVID-19. Dla porównania z unijnego siedmioletniego budżetu i Funduszu Odbudowy Bułgaria otrzyma 29 miliardów euro.
Przyjmijmy jednak, że cena za szczepionki faktycznie okazała się zaporowa dla najbiedniejszych państw. Wówczas jednak przejawem prawdziwej europejskiej solidarności byłoby finansowe wsparcie od najbogatszych – w imię wspólnego dobra i interesu Unii Europejskiej. Niestety, najwyraźniej i ci najbogatsi mieli węża w kieszeni.
Dziś, gdy opóźnienia w dostawach szczepionek AstraZeneca i Pfizer wywołały popłoch, zaczęły się nerwowe ruchy. Nie mam specjalnej sympatii do koncernów farmaceutycznych i głosy wzywające do zawieszenia ochrony patentowej nie powodują u mnie drgawek i skojarzeń z sowieckimi łagrami. Ale nawet prężenie legislacyjnych muskułów nie przykryje wcześniejszych zaniedbań. Zresztą nawet po przymusowym przejęciu patentów produkcja leków na masową skalę ruszyłaby najwcześniej za kilka miesięcy.
A jakby tak wywłaszczyć producentów szczepionek na COVID-19?
czytaj także
Oczywiście nie jest tak, że nikt nie dostrzegł, że coś idzie w złym kierunku. We wrześniu niemiecki rząd wsparł BioNTech 375 milionami euro. Dzięki temu firma miała możliwość zakupienia i zaadaptowania do produkcji szczepionki dodatkowej fabryki na długo, zanim UE zawarła z nią porozumienie w sprawie zakupu szczepionek. Produkcja ruszy w niej w tym miesiącu. CureVac, który liczy na zatwierdzenie swojej szczepionki w najbliższych tygodniach, otrzymał wsparcie rzędu 230 milionów euro. Jak to jednak powiedzieliby Brytyjczycy i Amerykanie: too little, too late.
Co zawiodło?
Unii Europejskiej zabrakło determinacji i politycznego przywództwa. W efekcie to, co w spektakularny sposób udało się w przypadku Funduszu Odbudowy, zawiodło całkowicie w przypadku szczepionek. Zupełnie jakby nie dostrzeżono zależności pomiędzy kryzysem zdrowotnym i gospodarczym i skali epokowego wręcz wyzwania. Zarzut ten skierowany jest tak do osób na czele instytucji wspólnotowych, jak i przywódców państw członkowskich.
Amerykanie działali, Europejczycy kalkulowali. Dotyczy to zarówno okresu negocjacji z koncernami, jak i samych przygotowań do szczepień. Zasobność portfela miała przy tym drugorzędne znaczenie. Dobrym przykładem takiego podejścia są bogata Holandia i biedna Bułgaria, będące na szarym końcu rankingu liczby zaszczepionych na jednego mieszkańca. Obydwa państwa spekulowały, że jako pierwsze dostępne będą preparaty AstraZeneca – najtańsze i łatwe w dystrybucji. Przeliczyły się.
Sprawa szczepionek ujawniła też słabość Komisji Europejskiej pod wodzą Ursuli von der Leyen. Nikt chyba nie spodziewał się, że Niemka będzie drugim Jakiem Delorsem, wielkim wizjonerem integracji europejskiej, ale po europejskiej wtopie szczepionkowej można zatęsknić nawet za Jean-Claude’em Junckerem. Teraz dużo pracy będzie ją kosztowało udowodnienie, że jest kimś więcej niż administratorką. I to dość marną.
W przypadku Funduszu Odbudowy Komisja i jej przewodnicząca mogły się schować za plecami francusko-niemieckiego duetu Macron-Merkel, którego propozycja stała się punktem wyjścia do dalszych prac. Gdy jednak zabrakło tego politycznego kompasu, von der Leyen nie zdobyła się na zdecydowane działanie i własną inicjatywę, aby pójść za przykładem Mario Draghiego, który niemal dekadę temu jako szef Europejskiego Banku Centralnego „zrobił wszystko, aby uratować euro”. Negocjacje z firmami farmaceutycznymi prowadzili więc unijni biurokraci, którzy świetni są w dopieszczaniu prawnych szczegółów, ale nie w opracowywaniu wielkich strategii w czasach kryzysu. W efekcie UE operowała skalpelem tam, gdzie trzeba było ciąć siekierą.
Nie piszę tego wszystkiego, aby zohydzać ideę integracji europejskiej. Wręcz przeciwnie, piszę to, bo jestem jej gorącym zwolennikiem i chcę, aby Unia Europejska uczyła się na swoich błędach. UE długo nie będzie jeszcze potęgą militarną, ale nadal jest mocarstwem cywilnym. W sprawie szczepionek na COVID-19 poniosła dotkliwą porażkę. Mogła nie tylko zapewnić swoim obywatelom szybszy dostęp do szczepionek, ale iść na czele globalnego pochodu po skuteczne antidotum i otwarcie gospodarek, na które z nadzieją czekają wszyscy. Tę szansę Unia zmarnowała.