Wiedziałam, że wielu Polaków jeździ do pracy do Niemiec, więc poprosiłam moją przyjaciółkę, która mówi po polsku, żeby poszukała ofert pracy na polskich stronach. Napisała mi przed rozmową z potencjalnym pracodawcą zdania po polsku: „Jestem z Čech, ně muvě dobře po polsku, ale rozumem”, „Či te dvěště euro třeba zaplačič z gúry?”. Pojechałam do Niemiec pracować w gospodarstwie rolnym prowadzonym przez Polaków.
Nie ma ustalonych godzin pracy, żadna agencja pośrednictwa pracy nie istnieje. To wszystko oszustwo
czytaj także
*
Rano, około 3.30, obudziłam się z ostrym bólem ramienia. Najwyraźniej ibuprofen przestał działać. Obudziłam się zmęczona, cała połamana i obolała. Z łóżka wstałam o piątej, ubrałam się, zjadłam śniadanie, zrobiłam kawę i w półmroku zeszłam na dół, żeby poczekać na innych przed salą.
Inspekcja pracy znów dziś nie dotarła, mimo że byliśmy na nią przygotowani. Ponoć przyjdą innym razem.
Pracowałam z Dominiką, która jest z rocznika ʼ77, tak jak ja. Wszyscy ją chyba lubią, jest zabawna, ale zwykle pracuje w polu, więc rzadko się widujemy. Dominika już trzeci rok wyjeżdża do pracy w Niemczech. Od czasu, kiedy jej mąż zaczął pić. Nie jest w stanie sama utrzymać domu. Nadal mieszka z matką, która ma emeryturę w wysokości 1200 złotych. Jej matka całe życie pracowała jako krawcowa.
czytaj także
Dominika w Polsce zarabiała około 3 tysięcy złotych. Tutaj zbiera grzyby, codziennie po dwanaście i więcej godzin, dostaje za to 5 tysięcy złotych miesięcznie. Niedawno poważnie nadwyrężyła plecy i musiała iść na rehabilitację. Niebawem wróci do nas, ale tylko na chwilę, zaraz potem zaczyna kolejne leczenie. Sama rehabilitacja jest pokrywana przez ubezpieczenie. „Ale za pobyt w uzdrowisku musiałam zapłacić sama i kosztowało mnie to 2 tysiące złotych za dziesięć dni” – powiedziała. Problemy zdrowotne ma, odkąd wyjeżdża do Niemiec, żeby zarobić. Ale bez tej pracy nie starcza jej w Polsce do pierwszego, więc nie ma wyboru.
Gdy ktoś tutaj zachoruje od ciężkiego wysiłku fizycznego, na leczenie wraca do Polski.
Kiedy mi to opowiadała, śmiała się, wcale nie widziała swojej sytuacji jako tragicznej. Dominika ma naprawdę pogodną naturę. Mówiła mi, że praca przy sałatkach ze mną jest lżejsza niż przy zbieraniu grzybów, ale i tak czuje, że słania się na nogach i brakuje jej snu. Trudno mi się z nią nie zgodzić.
Straciła kontakt z rodziną
W kuchni przy stole spotkałam Bożenę, z którą już kilka razy rozmawiałam. Opowiedziała mi, że wcześniej pracowała w Holandii, gdzie podobnie jak Dominika zbierała grzyby. Tam płacili jej 9,40 euro za godzinę, hotel kosztował 70 euro miesięcznie i też była ta jednorazowa opłata – 150 euro. Powiedziała, że w Holandii było jej o wiele lepiej niż tutaj.
Bośka przyjeżdża tu przez pandemię. Wcześniej miała małą firmę gastronomiczną na wsi na południu Polski. Firma prosperowała całkiem dobrze, przynosząc co miesiąc pensję wysokości 4 tysięcy złotych. Bożena ma też dom z trzema pokojami i kuchnią. Jej mąż pracował kiedyś jako spawacz, ale również stracił pracę i teraz pracuje na czarno. Firma Bośki zbankrutowała w trakcie covidu, na szczęście nie zostawiając jej żadnych długów. Tylko że gdyby chciała zacząć od nowa, musiałaby zbudować firmę od podstaw. Ma 53 lata.
Stałyśmy z Bośką z tyłu, dobrze nam się rozmawiało. Nagle przybiegła Edyta i zaczęła na Bośkę wrzeszczeć. Krzyczała na nią, że jest jej pracodawcą, a nie jakimś popychadłem. Chodziło o to, że Bośka chciała wrócić do domu, ale zgubiła komórkę i miała problem, żeby wyrobić nową kartę SIM w Niemczech. Trzeba najpierw zweryfikować swoją tożsamość, Bośka potrzebowała z tym pomocy, a Edyta miała to w nosie. Bośka musiała więc jechać gdzieś do miasta, bo nie da się tego zrobić online, ale Edyta nie chciała jej dać wolnego.
W tym momencie Bośka rozsypała się całkowicie. Powiedziała, że nie ma kontaktu z domem, zaczęła strasznie płakać, nie mogła przestać. Edyta jeszcze trochę na nią powrzeszczała, potem sobie poszła. Powiedziałam Bośce, że może skorzystać z mojego telefonu. Była wdzięczna, obiecała, że da mi w zamian numer do tej świetnej pracy w Holandii na grzybach, że mogę tam nawet pojechać z mężem. Zdziwiło mnie, że nie poprosiła dotąd nikogo o pożyczenie telefonu, przecież tak wiele osób ma tu polskie numery.
Następnego dnia rano, kiedy schodziłam do sali, na miejscu był już Darek i delegował zadania. Mnie zwykle posyłał do kuchni, co jest postrzegane jako praca gorsza niż sałatki – nowicjuszki ślą tam automatycznie. Ale potem zauważył, że lubię tam pracować, zostawił mnie sobie na koniec, wywoływał kolejne osoby. Krzyknął w końcu jeszcze „Olka do kuchni”, ja odetchnęłam z ulgą.
czytaj także
W tej pracy ważne jest, z kim się pracuje. Dziś z Eweliną dużo się śmiałyśmy, zwłaszcza gdy szefowa Iwona kazała nam ponownie kroić cebulę, żebyśmy nauczyły się wreszcie ją prawidłowo obierać. Obwiniałyśmy się dla zabawy wzajemnie o to, czyja cebula jest gorzej obrana. W pewnym momencie rozśmieszyłyśmy tym nawet Iwonę, naszą nową szefową. Zastąpiła Bognę, która gdzieś wyjechała.
Całkiem ją lubię, mimo że dużo krzyczy. Jest wesoła i mądra, nie tak nieprzyjemna jak Bogna. Iwona jest naprawdę irytująca, kiedy traci kontrolę nas rzeczami wokół, poza tym jej krzyk jest tylko na pokaz i nauczyłam się go ignorować. Praca w kuchni podoba mi się bardziej, bo lepsze są wrzaski Iwony niż obecność tego skurwysyna Darka, wożącego towary wózkiem widłowym i gnębiącego ludzi. Wydzierał się dopiero co na Sabinę, że ta nic nie robi, choć opróżniałam właśnie nasz śmietnik, a ona nie miała gdzie wyrzucić resztek.
Wieczorem znów zaproponowałam Bośce, że pożyczę jej telefon. Powiedziała, że po szychcie (dziś tylko do szóstej!) idzie z Magdą do sklepu i że zadzwoni do domu jakoś później. Zrozumiałam, że bała się tego telefonu. Była wyraźnie zaniepokojona tym, co usłyszy, czy w domu jest wszystko w porządku. Magda wściekała się, że Edyta nie pozwala jej wrócić do domu, by zabrać córkę na operację kolana. Mówiła, że zamierza rzucić pracę, bo dziecko jest ważniejsze. Edyta sądzi, że Magda wymyśliła sobie tę operację, by móc pojechać do domu na ferie. Bośka i Magda wróciły jakieś dwie godziny później, siedziałyśmy na ławce na podwórku, a rozedrgana Magda szukała we mnie zapewnienia, że też uważam, że dziecko jest ważniejsze niż cokolwiek innego. Powiedziałam jej, że ma rację, że niczego ważniejszego nie ma.
Bośka wykonała wreszcie ten telefon. Rozmawiała z cztery minuty, wróciła rozradowana, roześmiana, oczy jej błyszczały. Mówiła, że w domu jednak wszystko w porządku. Ciągle mi dziękowała i wciskała ten numer do idealnej pracy w Holandii.
Piękny czas w terenie
Piątek to zdecydowanie najlepszy dzień w tygodniu. Obudziłam się krótko po piątej, wszyscy jeszcze spali. Pomyślałam, że może inne dziewczyny zaspały i nie są jeszcze na nogach, a może wychodzą dzisiaj na pole, gdzie praca miała zacząć się później. Zastanawiałam się nad tym, leżąc w łóżku, wtedy wstała moja współlokatorka Justyna. W kuchni zapytałam ją, o której my zaczynamy, a ona powiedziała, że o 6.30. Nie dosłyszałam tego wczoraj wieczorem.
Miałam jeszcze trochę czasu, powoli poszłam do hali na dole, gdzie spotykamy się rano. Bośka przyszła absolutnie rozradowana, mówiąc, że dzięki mnie dobrze spała i że cieszy się, bo w jej domu wszystko w porządku. Darek wysłał nas do kuchni, znów cały dzień obierania cebuli. Bośka też woli pracować w kuchni, bo „w kuchni czas płynie szybciej”. Co nie zmienia faktu, że nadal płynie bardzo wolno. Gdy obierałyśmy drugi worek cebuli (25 kg), ktoś zawołał do nas, że mamy skończyć i pójdziemy pracować na polu.
Z radością poszłam zmienić buty, założyłam robocze kozaki i pobiegłam do samochodu, gdzie czekały jeszcze dwie koleżanki i Wiesia. Podekscytowana jak dziecko powiedziałam: „Pojedziemy na pole, to wspaniale!”, a koleżanka obok mnie mruknęła: „Tak, o ile nie przyjdzie szef”.
Świeciło słońce, choć o poranku było jeszcze trochę zimno. Przyjechałyśmy na miejsce i niemal od razu zaczęłyśmy plewić. Inne koleżanki zbierały sałatę. Wiesia i pracujące tu kobiety rozmawiały o dzieciach i wnukach, o rodzicach, o życiu zostawionym w Polsce. W pewnym momencie odwróciła się do mnie i powiedziała: „Jesteś pracowitą dziewczyną” i uśmiechnęła się promiennie. To była pierwsza otwarta pochwała, jaką tu usłyszałam, nie wliczając tego, że czasem kończę szychtę w kuchni i nikt mnie nie beszta za to, że robię coś źle.
Kobiety rozmawiały o imionach swoich dzieci i wnuków. Wiesia opowiadała, że jej matka zawsze powtarzała: „dzieciom trzeba nadawać święte imiona”. Pewnego dnia zapytała: „A mamo, czy Wiesława to święte imię?”.
Gdy klęczałyśmy podczas plewienia zagonków, Wiesia powiedziała, że szef nie może tego zobaczyć, bo byłby na nas wściekły. Wiesia nie wie konkretnie, co by się stało, ale byłoby to na pewno straszne. Jego oczekiwanie jest takie, że wszystko na polu mamy robić na stojąco i narzędziami.
– Ale nie da się tego zrobić motyką – odparłam.
– On tego nie rozumie – odpowiedziała Wiesia.
Plewiłyśmy więc dalej rękoma, ale motyki trzymałyśmy cały czas przy sobie, żeby w razie czego szybko móc zacząć udawać, że robimy to narzędziami i na stojąco.
„Możesz zdechnąć, najważniejsze żebyś przyszła dziś do pracy”
czytaj także
Jakoś przyszło do tego, że jestem z rodziny niewierzącej. Kiedy rozmawiam z dziewczynami z Polski o sprawach prywatnych, staram się niczego nie ukrywać. Kobiety nigdy znały i nie pracowały z kimś, kto nie jest religijny. Potrzebowały, żebym im słowo „ateistka” potwierdziła przez kilkukrotne powtórzenie. Pytały mnie, kto nadaje naszym dzieciom imiona, jeśli nie ksiądz. Odpowiedziałam, że rodzice. A gdzie są u was pochowani niewierzący? Wyjaśniłem, że normalnie, na cmentarzu.
– A co się z tobą dzieje po śmierci? – zapytała Wiesia zdumiona.
– Nic, po prostu umieramy i potem nie ma nic – odpowiedziałam.
Pracowałyśmy dalej, a ja zastanawiałam się, czy to nie moment, żeby zamilknąć, ale po chwili Wiesia powiedziała, zadowolona, że przemyślała to i owo i cieszy się, że poznaje inne światy, o których nie miała dotąd pojęcia.
To Wiesia przeforsowała w gospodarstwie, żeby kobiety też mogły prowadzić duże auta: vany i dostawczaki. Zanim tu przyjechała, mogli to robić tylko mężczyźni. Wiesia sama ma prawo jazdy na autobus. Chciała przez jakiś czas zostać zawodową kierowczynią autobusu, ale nie wyszło jej to – pewnie głównie dlatego, że nie dawała sobie rady z pracą nocami. Kiedy mieszkała w Polsce, zarabiała 1400 zł miesięcznie. To strasznie mało, dlatego pojechała pracować tutaj, w Niemczech. Bardzo tęskni za mężem. Cieszy się, że starość będą spędzać wspólnie w ich rodzinnym domu, w który teraz inwestują wszystkie zarobione tu przez Wiesię pieniądze. A pracuje tu od pięciu lat.
Praca w polu jest równie monotonna co krojenie warzyw, ale czas mija tu jakby szybciej. Pracowałyśmy tu dziś przez sześć godzin, mogłabym nawet zostać dłużej, ale udało nam się wszystko skończyć. W pewnym momencie w pogawędkach przy pracy doszłyśmy do języków obcych. Wiesia powiedziała, że nie zna żadnego, ale potem roześmiała się i powiedziała: „A nie, znam trochę rosyjskiego!”. Wymieniłyśmy więc dwa zdania po rosyjsku, a ona przypomniała sobie piosenkę Pust’ vsegda budiet solntse i zaczęła ją śpiewać. Przyłączyłam się, a potem pozostałe kobiety. Gdy kopałam rękami w ziemi, świeciło słońce i śpiewałyśmy razem, pomyślałam sobie, że gdyby każdy dzień wyglądał tak jak ten, to zostałabym tu znacznie dłużej.
Kontrola, która nic nie widziała
W poniedziałek przyszła wreszcie długo oczekiwana kontrola. W hali rzeczywiście było stoisko z rękawicami i nakryciami głowy, nagle znalazła się też nowa apteczka. Marcus, niemiecki właściciel gospodarstwa i mąż Edyty, wygłosił zasady, które na polski tłumaczył Darek. Powiedział, że nie wolno nam wychodzić z hali, że nie wolno nam nic tam wnosić i że mamy pracować spokojnie, pomału i bez stresu.
Darek wysłał mnie do kuchni, gdzie pracowałam z Łucją, która co chwilę łapała się za bolący nadgarstek. Zapytałam więc, czy załatwić jej dodatkowy ibuprofen. Była szczęśliwa, że zaoferowałam pomoc. Dzieci Łucji są dorosłe, a ona ma w Polsce pracę, która nie jest nawet źle płatna (3500 zł). Potrzebowała dorobić, dlatego przyjechała, ale za chwilkę wraca do kraju. Jest jedną z tych osób, które wiążą koniec z końcem z pracy w Polsce, ale nie mogą nic odłożyć i kupić sobie za swoją pensję niczego dodatkowego.
O ósmej przeniesiono nas do sałatek, w tym Iwonę, naszą szefową kuchni. Kuchnię zamknęłyśmy na cztery spusty i udawałyśmy, że wcale jej tu nie ma. Pracowałyśmy tak powoli, że aż było to dziwne. Ale zaraz potem przyszła wiadomość, że musimy szybko wysłać do dystrybutorów dużą ilość sałatek. Przybiegły kobiety z drugiego pasa, miałyśmy pełne ręce roboty, uwijałyśmy się jak szalone. „A miało być bezstresowo”, śmiała się Iwona. Musiałyśmy zdążyć z zamówieniem tak, żeby przy inspekcji znów móc udawać nieśpieszne, bezstresowe tempo pracy.
„Brudne pieluchy, strzykawki, gumowy penis. A wy musicie grzebać w tym syfie”
czytaj także
Nagle kątem oka zobaczyłam, że obok nowo wywieszonej apteczki stoi jakaś osoba, której nigdy wcześniej tu nie widziałam. Postać ta przechadzała się z jeszcze jedną osobą obok stoiska, gdzie były rękawiczki, czapki, jakieś torby no i ta apteczka, szli w moim kierunku. Wkrótce przeszli tuż obok mnie. To było dwóch mężczyzn rozmawiających z Darkiem. Spojrzałam na nich, ale oni przeszli obok nas obojętnie, jakby nas tu w ogóle nie było.
Skończyłyśmy zmianę przed dwunastą. Musiałyśmy jeszcze posprzątać lobby, które normalnie nie jest sprzątane przed obiadem. Nadal nie chciano nas stąd wypuścić, czekali, aż odjedzie kontrola. Kobiety były rozdrażnione, sześć godzin pracowałyśmy bez jedzenia, wody i papierosów. Większość z nas przez cały ten czas nie chodziła do toalety, bo i tego miałyśmy nie robić, by nie zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi kontrolerów. Ja nie wytrzymałam i wymsknęłam się raz wysikać.
Z Gabrysią na pole
Mam od dziś nową współlokatorkę, Gabrysię. Wróciła z wakacji i śpi na górze na trzeciej, górnej pryczy. Jest strasznie miłą kobietą, a ja cieszyłam się, że kiedy dziś po pracy „wrócę do domu”, spotkam tam kogoś zupełnie normalnego i miłego. Zaczęłam nawet żałować, że niedługo kończy się moja praca tutaj.
Spotkałyśmy się w kuchni. Powiedziała, że przestawia trochę rzeczy w lodówce, że wróciła z urlopu i że będzie spać w naszym pokoju. Od teraz będzie nas tam czwórka, a za kilka dni, jak wróci Jola, piątka. Gabrysia przez 30 lat mieszkała we Włoszech, wychowała jedno dziecko z włoskim mężem. Potem się rozwiedli, ona wróciła do Polski, ale nie była w stanie utrzymać się z polskiej pensji. Na początku pomagał jej były mąż, ale ona nie chciała z tego korzystać, więc zaczęła wyjeżdżać do pracy za granicę.
W piątek około godziny ósmej dostałam przydział do pracy w polu. Zbierałam sałatę z Gabrysią, świeciło słońce, dzień zaczynał się świetnie.
Gabrysia, Izabela, Marta i ja stałyśmy przy taśmociągu. Monika, bardzo młoda dziewczyna, którą w pierwszej chwili wzięłam za studentkę czy stażystkę, prowadziła ciągnik. Na jego górze były cztery osoby, które brały zbierane przez nas sałaty z taśmociągu i układały je do skrzyń.
Dużo na nas krzyczeli, wyzywali nas. Na przykład, że kładziemy sałaty zbyt szybko na taśmę, a oni nie mają wolnych skrzynek. Potem nie podobało im się, że się pochylam przy pracy i uginam kolana. Powiedzieli, że na to nie pozwala szefowa, Edyta, i że mam się tak poruszać, aby nogi pozostały proste, nie zgięte.
Gabrysia cierpliwie mi to wszystko tłumaczyła, a ja zbierałam sałatę z całego pola. Robiłyśmy przerwę co godzinę i wypalałyśmy papierosa. Wymsknęło mi się nawet, że ta praca jest super, ale Gabrysia poprosiła, żebym nie mówiła o tym w sali. Jeśli ktoś mnie zapyta, jak było w terenie, mam skupić się na tym, że to ciężka praca. Co jest prawdą, bo fizycznie jest to bardziej żmudne niż praca na hali. Ale jest na świeżym powietrzu i można robić przerwy, jak jesteśmy daleko na polu i nikt nie widzi. Gabrysia opowiadała, że w ciągu dwóch miesięcy pracy na polu schudła dziewięć kilogramów.
czytaj także
Nagle zrobiło się zamieszanie. Zaczęłyśmy wkładać sałaty do skrzynek, myliłyśmy grządki. Wszyscy byli spanikowani, nie wiedziałam czemu, aż zobaczyłam zbliżającego się Marcusa. Szef nadchodzi! Najpierw kazali mi szybko zbierać, co popadnie, potem, żebym natychmiast przestała. Byli przerażeni, nikt nie wiedział, co ma robić.
Marcus wygląda majętnie i dobrodusznie, trochę jak przerośnięty Hobbit. Zawsze uprzejmie rozmawia z klientami na farmie. Do nas zbliżał się złowrogo, powoli, na jakimś wózku. Gdy zobaczyłam panikę, w jaką na jego widok wpadły kobiety, i ich nerwowe, upokarzające względem samych siebie zachowanie, poczułam do niego obrzydzenie. Jak wróciłyśmy z pola, odesłano nas jeszcze do hali na obieranie cebuli. Dzień nie skończył się po obiedzie, mimo że jest piątek.
Koleżanka Marta opowiadała mi, że dwa razy w roku wyjeżdża do pracy w Niemczech. Najpierw tutaj, potem na szparagi na północ kraju. Tam stawka godzinowa wynosi 8 euro, ale w polu pracują, jak się dowiedziałam, sami Rumuni. Po godzinie do kuchni weszła Wiesia i zapytała, kto chce z nią jechać na zakupy. Ja natychmiast się zgłosiłam, razem z Marysią i czterema innymi kobietami. Powiedziała nam, że mamy być niedługo przed gospodarstwem, ktoś nas odbierze. Szybko pobiegłam na górę, przebrałam się, umyłam włosy i wybiegłam na zewnątrz, aby poczekać na auto. Gdy tam stałam, usłyszałam, jak ktoś radośnie wołał, że zmienił się jakoś korzystnie kurs złotówki wobec euro. Kobiety były podekscytowane tą wiadomością.
Zakupy i wybory
Czekałyśmy przed naszym hostelem. Przeszłam się, żeby pobyć chwilę na słońcu, miałam mokre włosy, było mi zimno. Maryśka to zobaczyła, też przyszła, rozłożyła ręce, uśmiechnęła się i krzyknęła: „niemieckie słońce!”.
Powiedziałam Wiesi, żeby na mnie nie czekała, bo po zakupach pójdę do domu pieszo. Chciałam zrobić własne zakupy, choć obserwowanie szału zakupowego i tego, jak podekscytowane są moje koleżanki, kiedy mogą sobie pozwolić na kupienie wszystkich fajnych, dobrych rzeczy, też jest całkiem ciekawe.
Spotkałam Stasię i rozmawiałyśmy przez chwilę. Zarabiała w Polsce 2400 zł. Pytała mnie, jak jest w Czechach. Powiedziałam jej, że zarabiam na dom wspólnie z moim partnerem. „Dobrze jest, kiedy jeden zarabia na mieszkanie, a drugi na jedzenie, ale ja jestem sama” – odpowiedziała ze smutkiem. Siedziała na krawężniku przy centrum handlowym, wyglądała na bezbronną i delikatną. Nie poznawałam jej. To ta sama kobieta, która w hali pracowała szybko jak maszyna, nigdy się nie uśmiechała, potrafiła być nieprzyjemna i wredna.
czytaj także
„Ciężko mi tu” – powiedziała. W Polsce wiąże koniec z końcem, płacąc za czynsz i jedzenie, ale kiedy potrzebuje na przykład kupić leki, nie stać jej już na buty. Każdy dodatkowy wydatek to problem. Jej 30-letni syn chciał kupić mieszkanie, a ona mu to odradzała. Bała się, że będzie spłacał kredyt hipoteczny do końca życia. Teraz pomaga mu finansowo, licząc, że gdy ona przejdzie na emeryturę, on zajmie się nią. Zapytała mnie jeszcze, dlaczego Polacy jeżdżą do pracy do Czech, skoro my też mamy tak niskie płace.
Chciałam wracać pieszo, ale w drodze powrotnej zgarnęła mnie Wiesia przejeżdżająca akurat samochodem. Jest jedyną z zatrudnionych tu osób, która ma własne auto. Rozmawiałyśmy w drodze do domu, zapytałam ją, czy chodzi na wybory. Pytałam o to też inne koleżanki, ale na razie wszystkie powiedziały mi, że nie chodzą. Wiesia chodzi.
– Chodzę i głosuję na partie katolickie, ponieważ jestem katoliczką. Głosuję na PiS, ale dla mnie polityka to czarna magia, nie rozumiem, dlaczego w ogóle jest tyle partii politycznych. Kiedyś była jedna i to wystarczyło – tłumaczyła mi swój stosunek do wyborów.
Spędziłyśmy razem miły czas w samochodzie, a mojego nastroju nie popsuł nawet fakt, że po powrocie do domu zostałam zbesztana przez Justynę za włóczenie się po sklepach, kiedy powinnam była sprzątać hostel.
– Zapomniałaś, że masz dziś dyżur? – okrzyczała mnie na podwórku. Naprawdę zapomniałam.
Wieczorem rozmawiałam przez telefon z Tomaszem, moim mężem, a ponieważ miałam kiepski sygnał, dotarłam aż do hosteli pracowniczych po drugiej stronie podwórka. Dochodziła stamtąd muzyka. Kiedy rozłączyliśmy się, zobaczyłam, że w kierunku imprezy idzie Gabrysia.
To dodało mi odwagi, z nią niczego się nie boję, więc też poszłam. Weszłam do środka, a tam trwała impreza pracownicza, grała muzyka, dziewczyny tańczyły. Natychmiast się przyłączyłam, co zaowocowało ciągłymi ofertami mocnych trunków. Dziękowałam, kiedy tylko mogłam, a kiedy się nie dawało, to piłam tak wolno, jak to tylko możliwe, pamiętając, że muszę rano wstać. Byłam szczęśliwa, gdy tańczyłyśmy. Piątki to naprawdę najlepsze dni w tym miejscu. Słuchaliśmy przeróżnych polskich przebojów, jeden z nich miał w tekście słowo, które zapamiętałam: „piątunio”. Koleżanki, które znały tekst na pamięć, śpiewały:
„Czekałem na ciebie Piątunio
i czuję, że może być grubo
już mnie nosi, nosi, nosi”.
To była impreza pożegnalna, trzy koleżanki wracały do Polski. Z jedną z nich, Izabelą, rozmawiałam po raz pierwszy, kiedy przez chwilę siedziałyśmy razem na zewnątrz na ławce. Opowiadała mi z podnieceniem, jak bardzo cieszy się na powrót do domu. Do pracy przyjechała, bo musiała. Nie miała wyboru, bo pracując w magazynie w Polsce, zarabia tylko około 2 tysięcy złotych. Nie udał się jej żaden awans ani kariera.
Jej perspektywą jest jeszcze wyjazd do Holandii, gdzie ma szansę na lepiej płatną pracę. Inna koleżanka, Aldona, powiedziała mi, że jest tu już półtora roku. Zanim tu przyjechała, pracowała w innym miejscu w Niemczech. W Polsce zarabiała w piekarni zaledwie 1600 zł miesięcznie, a za sam czynsz płaciła ponad tysiąc. Przez piętnaście lat mieszkała we Włoszech, gdzie opiekowała się dziećmi i osobami starszymi. Ma 16-letnią córkę, która mieszka u krewnych.
O godzinie dziesiątej impreza się skończyła i wszyscy poszli spać. Dwie panie były tak pijane, że wyglądało na to, że nie będą w stanie same wyjść. Wróciłam z Gabrysią do naszego hostelu i poczułam się lekko.
Tydzień w piekle
Wiele razy w ostatnich miesiącach utwierdzałam się w przekonaniu, jak ważne są godne warunki pracy. Na świecie jest wielu ludzi, którzy znajdą się kiedyś w takiej sytuacji życiowej, że zdecydują się w końcu wyjechać do obcego kraju i zapracować się w nim na śmierć. Ale te słowa tak naprawdę nie miały takiej treści, jaką mają teraz.
Nie mogę przeboleć, że kobiety z Polski, które tu poznaję, dobrowolnie spędzają w pracy 14 godzin dziennie. Na zagrażającą ich zdrowiu liczbę nadgodzin mówią: „Przynajmniej zarobię więcej pieniędzy”. Wieczorami widzę ich zmęczenie. Widzę, jak dobrzy ludzie są dla siebie źli z przemęczenia, jak po prostu nie mogą iść dalej.
Koszmar pracodawcy: dzięki UE dowiesz się, ile zarabiają osoby na twoim stanowisku
czytaj także
Pamiętam doskonale, kiedy Maryśka w minionym tygodniu przyszła z entuzjazmem ogłosić, że skończymy o szóstej! W tym tygodniu nie skończyłyśmy jeszcze pracy tak wcześnie. No i ta radość, gdy wreszcie się skończy. Ale jednocześnie satysfakcja czy nawet wdzięczność, że przepracowanych godzin jest tak dużo. Moje koleżanki pracują tu, żeby spełnić marzenia: o kupieniu mieszkania, o zabezpieczeniu się na starość, o wspieraniu swoich dzieci. W rzeczywistości jednak niektóre z nich zostaną tu na zawsze, bo harówa w Niemczech rujnuje ich życie i relacje w domu. Wiele z nich pije.
Teraz codziennie chodzę na pole. Tylko w niedzielę nie, bo tego dnia oficjalnie nie pracujemy. Jak pada deszcz, to jest ciężko. Przy pierwszym deszczu kobiety wyciągnęły swoje robocze wodoszczelne ubrania i założyły je. Ja nie miałam przy sobie żadnego i błyskawicznie przemokłam. Mimo że byłam kompletnie przemoczona, zmarznięta, a deszczówka chlupotała w moich gumowych butach, to i tak praca w polu minęła mi szybciej niż w hali.
We wtorek po 18 wracałyśmy z pola, koleżanki zapytały, czy musimy jeszcze zwyczajowo iść pracować na halę. Edyta, która po nas przyjechała, powiedziała, że możemy sobie wybrać. Marta powiedziała: „O, szefowa jest wielka!”, co uraziło Edytę, która chyba poczuła się wyśmiana. Choć nikt z nas nie chciał już dłużej pracować, to po powrocie do domu okazało się, że jutro przychodzi kolejna inspekcja i że musimy wszystko wysprzątać. Skończyliśmy dopiero po 23, a następnego dnia miałyśmy być w pracy o 5.30. To oznacza wstawanie o 4.30 i maksymalnie pięć godzin snu.
Następnego dnia rano pojechałam na pole w stanie szaleńczego przemęczenia, w dodatku padał deszcz. Miałam już ubranie robocze, ale tylko dlatego, że Gabrysia miała dwa i pożyczyła mi jedno. Ale gdy leje tak jak dzisiaj, to i tak się przemoczy. Po krótkim czasie miałam buty pełne wody. Zbierałyśmy na polu brokuły. Pracowałam, kiedy przyszła kontrola. Jakiś mężczyzna zrobił nam zdjęcie akurat wtedy, kiedy szłyśmy przez pole całkowicie mokre, w miejscu, gdzie nie było już wystarczająco wyrośniętych brokułów. Mężczyzna zrobił zdjęcie, na którym wyglądało, jakbyśmy nic nie robiły. Czułam się okropnie.
Przed obiadem pojechałam autem z Gabrysią i Moniką na inne pole szukać „mikrofonów”. To warzywa, które wyglądają jak małe brokuły. Po drodze zapytałam Monikę, która ma 20 lat, dlaczego tu właściwie pracuje, a ona wyjaśniła, że mieszka na wsi w Polsce i nie może dojechać do pracy inaczej niż autem, a na to nie ma pieniędzy. – Haruję tutaj bez ustanku, żeby kiedyś móc jeszcze pracować w Polsce za te kilka marnych groszy – śmiała się. Gabrysia doprecyzowała: – Wszystkie pracujemy tu po to, żeby móc kiedyś normalnie żyć.
Wróciłyśmy z pola na obiad. Nie mogłyśmy wysuszyć ubrań z powodu dzisiejszej kontroli. Nie wpuszczono nas nawet do umywalni, gdzie jest suszarka. Ubrania są tak mokre, że nie wyschną w godzinę na grzejniku. Zdążyłam zjeść tylko połowę obiadu, ale Gabrysia dała mi jeszcze swoją zupę, którą szybko wypiłam. Potem ponownie założyłyśmy mokre ubrania, wróciłyśmy na pole i ciężko pracowałyśmy.
Strajk, który się nie udał
Następnego dnia zbierałyśmy sałaty i układałyśmy je w skrzynkach, bo nie miałyśmy taśmociągu, który przyspieszyłby pracę. Podnosiłyśmy pełne skrzynie i przekazywałyśmy je kolegom z ciężarówki, którzy z kolei rzucali nam z powrotem puste skrzynie, i tak w kółko. Od czasu do czasu ktoś z kierownictwa dzwonił do nas z pytaniem, ile już zrobiliśmy. Pracowaliśmy naprawdę szybko, mimo że nikt nas bezpośrednio nie obserwował.
Za rządów PiS do Polski przybyła rekordowa liczba migrantów, ale mamy też złe informacje
czytaj także
Po raz pierwszy od miesiąca czułam coś jeszcze oprócz rezygnacji i chęci jak najszybszej i najwydajniejszej pracy. Mówiło się, że jak wrócimy wieczorem z pola, to znowu wyślą nas do pracy na hali. Robili tak już wiele razy, ale w tym tygodniu naprawdę przesadzają. Jutro znów wstaniemy więc o czwartej, bo zmiana zaczyna się o piątej. Spać pójdziemy po sprzątaniu hali, pewnie po jedenastej w nocy, wliczając wieczorną higienę, nie daje to nawet pięciu godzin na sen. Poprzednie trzy tygodnie były już wyczerpujące, ale teraz wymagania kierownictwa wobec nas zamieniły się w piekło. Podobno w supermarketach jest wyprzedaż sałatek i dlatego musimy tak ciężko pracować.
Zrobiłyśmy krótką przerwę na papierosa, kobiety mówiły do siebie coś po polsku. Wtedy Gabrysia podeszła do mnie i zapytała: – Czy wiesz, co to jest strajk?
– Wiem – odpowiedziałam rozbawiona. – To taka miła polska tradycja. – A potem obie wykrzyknęłyśmy: „Solidarność!” i roześmiałyśmy się.
Po jakimś czasie Ewelina zabrała mnie na bok i wyjaśniła, że gdy zapadnie zmrok i wrócimy do gospodarstwa, każda z nas, które były wcześniej w polu, odmówi dalszej pracy na hali i sprzątania. Ale że wszystkie musimy to zrobić razem. „To bardzo ważne, żeby pokazać, że jesteśmy zjednoczone”. Kiwnęłam głową, że rozumiem i obiecałam, że nic nie zepsuję. Wróciłyśmy do pracy w pośpiechu, chciałyśmy być w domu jak najszybciej.
Tego dnia pracowałyśmy już od dwunastu godzin, zaczynało się ściemniać. Zbliżał się moment, w którym okaże się, czy rzeczywiście potrafimy postawić się kierownictwu i nie pójść do hali. Niespodziewanie przyjechał jeden z szefów i powiedział, że nie wracamy do hali, bo na polu zostało zbyt dużo sałaty do zebrania. Włączył światła w traktorze i kontynuowałyśmy pracę w świetle reflektorów.
Byłyśmy tak zmęczone, że słaniałyśmy się na nogach. Z obolałymi, spuchniętymi rękami kroiłyśmy sałaty i układałyśmy je w skrzynki, które z trudem wrzucaliśmy do ciężarówki. Pracowałyśmy tak dodatkową godzinę. Choć niektóre kobiety mówiły, że boją się, że nie dadzą rady, wszystkie pracowałyśmy dalej. Zostając na polu po zmroku, przegapiłyśmy ten moment, w którym mogłyśmy solidarnie powiedzieć, że na pewno nie pójdziemy już do pracy na halę. Bunt utonął w bezkresnym wyczerpaniu.
Wieczorem Edyta przyszła na naszą kwaterę, była trochę pod wpływem. Chciała sprawdzić, czy jesteśmy na nią złe. Wszyscy słaniali się ze zmęczenia, nikt nic jej nie powiedział. W końcu Gabrysia wymamrotała: – Ale, Edyta, jak tak dalej pójdzie, to…
W tym momencie Edyta przerwała jej z irytacją: – To co?
– To będziemy już naprawdę bardzo zmęczone – odpowiedziała Gabrysia. Człowiek przyzwyczai się do wszystkiego, zwłaszcza gdy nie ma innego wyboru.
Następnego dnia wszystko mnie strasznie bolało, szczególnie ręce, które były tak spuchnięte, że ledwo nimi ruszałam. W kuchni przy śniadaniu zauważyłam, że inne kobiety też mają spuchnięte dłonie. To normalne. – To tylko z pracy – powiedziała Gabrysia.
Konfederaci nie rozumieją, że imigranci zapieprzają na nasze emerytury
czytaj także
O świcie ktoś zapytał przed wejściem na halę, jak to będzie wyglądało w piątek, czy będziemy znowu normalnie wstawać. Zapytałam, co właściwie znaczy tu słowo „normalność”? Marysia odpowiedziała, że tu nie ma nic normalnego. Wszyscy są już źli, przepracowani.
Kiedy wczesnym rankiem, jeszcze w półmroku, przestępujemy z nogi na nogę przed wejściem do hali, a pobliski kościół wybija godzinę szóstą, Maryśka zwyczajowo motywacyjnie i głośno krzyczy: „Idziemy!”. I wszystkie kobiety ruszają w kierunku swoich zadań na hali. Dziś, po raz pierwszy, Maryśka nie krzyknęła. Siedziała w kącie zupełnie wyczerpana. Zapytałam ją, czy nie może się doczekać powrotu do domu. Ma wrócić za miesiąc, bardzo ją cieszy. „Ale czasem trzeba robić takie rzeczy, żeby przeżyć” – powiedziała mi ze zmęczonym uśmiechem.
Wieczorem wszystkie byłyśmy rozdrażnione i złe po tych strasznych dniach. Wtedy przyszła Edyta i powiedziała nam, że jutro zaczynamy dopiero o 6.30. Gabrysia również już znała tę radosną nowinę, co mogłam wyczytać natychmiast z jej promiennej twarzy. Obie podskoczyłyśmy z radości i uściskałyśmy się. Taka radość, że jutro będziemy mogły spać do 5:30! W tym momencie nie czułam już nawet irytacji, zmęczenie minęło, było mi niemal dobrze.
Ostatni dzień
W piątek rano poszłyśmy zbierać brokuły. To chyba moje ulubione zadanie, świetna praca. W przeciwieństwie do sałaty, gdzie trzeba strasznie szybko zbierać i ciągle się schylać, brokuły się wyszukuje i zbiera tylko te duże, wyrośnięte. Ciągnik jedzie powoli, a gdy prowadzi go ktoś tak dobry jak Monika, to prędkość dostosowuje do nas, nie odwrotnie. Odcinamy większe brokuły i układamy je na taśmociągu prowadzącym do ciężarówki. Nie padało i było sucho, praca szła przyjemnie.
Ktoś zapytał mnie o to, jak mi się dawniej pracowało jako nauczycielce w Czechach. Nikt nie uważał za dziwne, że pracuje tu ktoś z wyższym wykształceniem; kilka moich koleżanek w czasie pracy na gospodarstwie widziało już bowiem sporo polskich nauczycielek, które latem przyjeżdżają do pracy w Niemczech, żeby dorobić do pensji.
W pewnym momencie zrobiłyśmy krótką przerwę. Śmiałyśmy się z Gabrysią z czegoś i ona nagle powiedziała do mnie: „Nie odjeżdżaj! Zostań tu z nami!” i przytuliła się do mnie. Ale kiedy pod koniec zmiany usłyszałam, że jutrzejsza zaczyna się już o szóstej, byłam szczęśliwa, że to już mnie nie dotyczy.
Po obiedzie spakowałam się i poszłam do Edyty po wypłatę. Zabrała moje timesheety, zarówno te „oficjalne”, jak i te prawdziwe. Przez chwilę dodawała i odejmowała, a następnie wypłaciła mi pieniądze. W sumie w ciągu miesiąca fizycznej pracy po kilkanaście godzin na dobę zarobiłam 1500 euro.
Edyta ciągle mnie pytała, czy da się coś za to kupić w Czechach, czy to dla mnie dobre pieniądze. Powiedziała mi: „Jesteś pracowita i nie ma z tobą żadnych problemów. Jeśli chcesz przyjechać ponownie, zadzwoń znów do mnie. I nie musisz już płacić agencji tych 200 euro”.
Wieczorem około dziewiątej pożegnałam się ze wszystkimi, wszyscy mnie uściskali. A że był to piątek, Marysia skorzystała z okazji, żeby sprawdzić moją znajomość użytkowej polszczyzny: „kurwa”, „skurwysyn” i tak dalej. Pożegnanie było wzruszające, nie miało końca. Tomasz przyjechał po mnie naszym autem i w końcu wróciłam do domu.
czytaj także
Ubrana już w swoje normalne ubrania, po raz pierwszy poszłam zobaczyć, jak wygląda sklep w gospodarstwie, gdzie lądują nasze produkty. Sprzedaje się tu te same pakowane warzywa, które wyrabiałyśmy w hali za rogiem, a także świeże sałatki i brokuły z naszego gospodarstwa. Sklep prezentuje się jak swoisty ekoraj: wszystko jest estetyczne, ekologiczne, bio, ładnie pachnie. Na warzywach jest napisane, skąd pochodzą, ale w taki sposób, żeby wyglądało, że są to produkty bezpośrednio wyhodowane w naszym gospodarstwie. A przecież wszystko poza sałatą i brokułami jest w tej sałatce kupione w tanich hurtowniach, oddzielane od zgniłych warzyw rękami polskich kobiet i umyte, żeby dobrze wyglądało na półce.
Tak naprawdę to nie wiem, czy kogoś z niemieckich klientów biomarketu interesowałyby nasze warunki pracy. Niemcy w drogich, dużych autach jeżdżą tam na zakupy, a gdy przypadkiem zobaczą w pobliżu którąś z nas, zwykle odwracają wzrok. Zresztą my zazwyczaj nie krzątamy się po podwórku w godzinach otwarcia. Jesteśmy wtedy w pracy.
Imiona osób zostały zmienione, aby chronić ich prywatność. Tekst powstał dzięki wsparciu Fundacji Niezależnego Dziennikarstwa oraz Fundacji Róży Lukseburg w Pradze. Pierwszą część reportażu przeczytacie tutaj:
Nie ma ustalonych godzin pracy, żadna agencja pośrednictwa pracy nie istnieje. To wszystko oszustwo