Europa atomowym mocarstwem? Taki pomysł już był

O tym, jak państwa NATO próbowały stworzyć wspólne siły nuklearne i co było dalej.
Łukasz Jaskuła
Fot. vaXzine/flickr.com, CC BY-NC-ND 2.0

Trudno wskazać racjonalny powód do wskrzeszania idei wspólnych sił nuklearnych Europy. Wyciąganie atomowego trupa z szafy z pewnością podkręci atmosferę strachu, ale chyba byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby udało się go w tej szafie zatrzymać.

Rosyjska agresja na Ukrainę sprawiła, że nad Europą znów unosi się duch zimnowojennej konfrontacji. Nie dziwi więc, że pewne koncepcje z tego okresu powracają w politycznym dyskursie jak bumerang. Szczególnie nośna stała się ostatnio idea europejskich sił nuklearnych lub, jak to ujmuje część polityków, uczynienia z UE mocarstwa atomowego. Ten pomysł nie jest niczym nowym, a społeczeństwa Europy już raz były świadkami wieloletnich debat na ten temat.

Cofnijmy się zatem do powołania Paktu Północnoatlantyckiego w 1949 roku. Państwa członkowskie postanowiły zebrać swoje wojska w kolektywną siłę, zdolną zatrzymać radziecki atak konwencjonalny na Europę Zachodnią. Chodziło przy tym o to, by obyć się bez amerykańskiego arsenału nuklearnego. W tym celu zamierzano utworzyć wspólną armię składającą się z 90 dywizji. Szybko jednak okazało się, że państwa Starego Kontynentu nie są w stanie zgromadzić takich sił, ponieważ odbudowa z powojennych zniszczeń wymaga ogromnego nakładu środków.

Mam nadzieję, że NATO zacznie działać tak sprawnie, jak w trakcie zimnej wojny

W konsekwencji europejskie państwa NATO zwątpiły w możliwość powstrzymania radzieckiej agresji bez użycia broni nuklearnej. Dlatego początkowo obronę NATO opierano głównie na potencjale nuklearnym USA, jedynej przeciwwadze dla dominacji wojsk konwencjonalnych ZSRR. W połowie lat 50. na terytorium państw Sojuszu pojawiła się amerykańska taktyczna broń nuklearna, a siły lądowe wszystkich krajów otrzymały środki jej przenoszenia.

Doktryna obronna NATO zakładała, że jego europejscy członkowie wystawią do działań wojennych siły konwencjonalne, które powstrzymają natarcie Sowietów do czasu, aż Amerykanie użyją broni nuklearnej. Koncepcja ta, znana jako doktryna „tarczy i miecza”, była sprzecznie rozumiana przez poszczególne państwa paktu i stała się zarzewiem licznych konfliktów. Europejskim członkom NATO trudno było uwierzyć, że Waszyngton sięgnie po arsenał nuklearny w przypadku, gdy Sowieci zaatakują wyłącznie państwa Starego Kontynentu. Amerykanie znaleźliby się wówczas w bardzo niewygodnym położeniu, gdyż spadłaby na nich całkowita odpowiedzialność za użycie broni atomowej w obronie Europy. Problem ten najlepiej odzwierciedlało pytanie: „Czy Amerykanie poświęcą Boston za Berlin?”.

Z tego względu europejscy sojusznicy początkowo podchodzili do doktryny „tarczy i miecza” z dużą rezerwą – tym bardziej że nie mieli praktycznie żadnego wpływu na ewentualne użycie tegoż „miecza”. Od 1955 roku przywódcy europejskich członków NATO coraz częściej wyrażali niezadowolenie z takiego podziału ról. Obawy państw Starego Kontynentu dodatkowo podsycały doniesienia o rosnących możliwościach radzieckich w dziedzinie broni nuklearnej i środków jej przenoszenia. Na Zachodzie rozpowszechniało się przekonanie, że to Związek Radziecki prowadzi w wyścigu rakietowym. W konsekwencji „parasol atomowy”, oparty na broni strategicznej stacjonującej w USA, stawał się coraz mniej wiarygodny.

W tej sytuacji kraje NATO uznały, że tylko przeniesienie znacznej części amerykańskiego arsenału atomowego do Europy może zapewnić jej bezpieczeństwo. Jednocześnie domagały się większego udziału w kształtowaniu polityki i strategii nuklearnej sojuszu. Wyrażały w ten sposób rosnącą frustrację związaną ze stacjonowaniem na ich terytorium sił nuklearnych obcego państwa. Władze Francji, Niemiec Zachodnich i Wielkiej Brytanii, choć to na ich terytorium znajdowały się ładunki nuklearne, nie miały prawa głosu w kwestii ich przeznaczenia i zastosowania. Zaczęły więc poszukiwać rozwiązań dających im pewien stopień kontroli zarówno nad samą bronią, jak i nad całą strategią nuklearną NATO.

Sytuację dodatkowo komplikował fakt, że Francja i Wielka Brytania postanowiły zbudować własne siły atomowe, by zrównoważyć słabość swoich wojsk konwencjonalnych. Istniały uzasadnione obawy, że podobny kurs obiorą Niemcy Zachodnie. Waszyngton tymczasem chciał zapobiec dalszemu rozwojowi narodowych sił nuklearnych w NATO, a zwłaszcza w RFN. Rozwiązaniem dylematu nuklearnego paktu miała być przedstawiona w 1960 roku idea utworzenia wielostronnych sił nuklearnych w Europie (Multilateral Force – MLF).

Koncepcja ta zakładała utworzenie wielonarodowych jednostek lądowych lub zespołów floty, na wyposażeniu których znajdowałaby się amerykańska broń nuklearna. Utrzymanie, finansowanie i decydowanie o ich wykorzystaniu miałoby należeć do wszystkich członków Paktu. Każdy uczestnik programu miałby przeznaczyć na ten cel część swojego budżetu obronnego.

Sikorski o wojnie: Co zawalili Niemcy, czego chce Putin i co się da jeszcze zrobić?

Od 1961 roku brano pod uwagę jedynie morską wersję projektu. Okręty miały być obsadzone załogami międzynarodowymi i patrolować wody znajdujące się pod sojuszniczą kontrolą: północny Atlantyk i Morze Śródziemne. Zasady finansowania zakładały 65 proc. udział państw europejskich i 35 proc. USA. Dokładna struktura i wielkość wielostronnych sił nuklearnych nigdy nie została sprecyzowana, jednak najczęściej mówiono o flocie około 25 okrętów, nawodnych niszczycieli lub podwodnych nosicieli o napędzie nuklearnym, z których każdy byłby uzbrojony w sześć pocisków balistycznych typu Polaris.

Chociaż koncepcja MLF w założeniu odpowiadała na amerykańskie i europejskie problemy dotyczące broni nuklearnej i strategii jej użycia, nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Jej krytycy od początku wskazywali, że w zasadzie nie rozwiązywała ona żadnej palącej kwestii. Przede wszystkim nie rozstrzygnięto, kto ma prawo decydować o użyciu sił nuklearnych. Amerykanie chcieli zachować prawo weta w procesie decyzyjnym, zastrzegając w 1962 roku, że nie wolno będzie wykorzystać sił MLF niezależnie od amerykańskiego arsenału jądrowego. W rezultacie, gdyby USA zaangażowały się w wojnę atomową, a uczestnicy programu odmówili udziału, Amerykanie użyliby zarówno swojego potencjału narodowego, jak i całej floty okrętów z pociskami Polaris, w tym tych przydzielonych do MLF. W sytuacji odwrotnej, gdyby to państwa NATO nalegały na użycie sił MLF, a Waszyngton byłby temu przeciwny, okręty MLF pozostałaby bezczynne.

Przeciwnicy wielostronnych sił nuklearnych podnosili także kwestię kontroli nad pociskami na morzu. Zwracali uwagę na problemy w komunikacji: czy każdy narodowy kontyngent powinien mieć osobne łącze komunikacyjne z władzami na lądzie? Międzynarodowa obsada jednostek MLF miała gwarantować ich podporządkowanie NATO i realizację jego wytycznych, jednak nawet to stało się przedmiotem sporu. Istniała bowiem hipotetyczna możliwość, że kapitan jednostki uprowadzi okręt do ojczystego portu, a zapobiec temu mogła jedynie zgoda państw sojuszu na to, aby wszyscy dowódcy okrętów rekrutowali się z US Navy.

Również kwestia poparcia dla MLF była problematyczna. W 1963 roku Henry Kissinger skonstatował, że w zasadzie wszystkie państwa poza RFN popierają koncepcję z przyczyn negatywnych. Niemcy Zachodnie traktowały uczestnictwo w programie jako szansę na przystąpienie do nuklearnego klubu, z kolei takie państwa, jak Belgia, Holandia czy Wielka Brytania, dołączyły tylko po to, by nie dać RFN przewagi na tym polu.

Rozbieżność interesów, a także odmienne postrzeganie zadań wielostronnych sił nuklearnych uniemożliwiały wypracowanie konsensusu. Europejskie kraje NATO, niezadowolone z niewielkiego wpływu na wykorzystanie broni taktycznej USA, stacjonującej na ich terenie, próbowały to sobie rekompensować, wspólnie powołując jakąkolwiek siłę nuklearną, taktyczną bądź strategiczną. Idea MLF była właściwie wyrazem tej potrzeby. Z kolei Amerykanie chcieli zatrzymać rozbudowę niezależnych arsenałów Francji i Wielkiej Brytanii lub przynajmniej wkomponować je w struktury NATO. Tym samym próbowali uniemożliwić innym państwom, a zwłaszcza RFN, rozwinięcie własnego potencjału atomowego.

Osobną kwestią były gigantyczne koszty przedsięwzięcia. Przewidywano, że utrzymanie floty MLF będzie kosztowało ok. 1 mld dolarów rocznie, co przy ówczesnych cenach oznaczałoby wzrost wydatków wojskowych państw-członków co najmniej o 12 proc. Wątpliwe było, aby kraje, które nie chciały inwestować w rozwój wojsk konwencjonalnych, nagle były skłonne przyjąć tak ogromne obciążenia finansowe. Tym bardziej że uczestnicy programu nie mieliby większej kontroli nad bronią atomową.

Politycy nowej (de)kadencji mówią wprost: będzie wojna

Co więcej, proponowany rozmiar wielostronnych sił nuklearnych nijak się miał do deklaracji autorów projektu. Według planów flota miała być uzbrojona w 200–300 rakiet Polaris. Byłby to więc potencjał blisko czterokrotnie większy od tworzonych wówczas sił francuskich, opartych głównie na samolotach Mirage IV, i trzykrotnie większy od arsenału brytyjskiego, na który zresztą składały się także rakiety Polaris. Amerykańska administracja dążyła do ograniczenia rozprzestrzeniania broni nuklearnej, tymczasem w ramach programu miała udostępnić Europie olbrzymi arsenał. Dla wielu obserwatorów było jasne, że idea MLF posłuży za pretekst do budowy narodowych sił nuklearnych i zamiast zapobiec proliferacji broni nuklearnej, raczej ją przyspieszy.

Błędem okazało się też traktowanie NATO jako samodzielnego bytu, który miałby władać atomowym orężem. Wprawdzie sojusz był wówczas i do dziś pozostał najbardziej zaawansowanym i zintegrowanym systemem obronnym, wciąż jednak stanowi tylko zbiór suwerennych państw, które umówiły się, by działać wspólnie. Zwolennicy MLF, w tym głównodowodzący sił paktu w Europie gen. Lauris Norstad, nieco na wyrost traktowali pakt jako niezależny podmiot, wolny od narodowych interesów.

Mimo tych zastrzeżeń idea MLF przez kilka lat zaprzątała uwagę opinii publicznej. Zwłaszcza Niemcy Zachodnie nie chciały jej porzucić, wiążąc z nią nadzieje na budowę własnego arsenału. Kolejni ministrowie obrony RFN utrzymywali ją na forum stosunków NATO–USA aż do 1965 roku, utrudniając Amerykanom wycofanie się z własnego pomysłu.

Ostatecznie koncepcja wielostronnych sił nuklearnych nigdy nie przybrała konkretnej formy politycznej i militarnej, a obawy europejskich sojuszników USA rozwiano w bardziej elegancki sposób. Rozwiązaniem atomowych problemów paktu, znacznie bardziej przystępnym niż awangardowy projekt MLF, okazało się powołanie w ramach NATO Grupy Planowania Nuklearnego. Ciało to ma za zadanie nieustannie analizować metody i środki obrony sojuszu, zwłaszcza jej nuklearne aspekty. Pierwsze posiedzenie grupy odbyło się w kwietniu 1967 roku i od tego momentu wszystkie kraje paktu zyskały możliwość współdecydowania o jego nuklearnym arsenale. Jak się zresztą okazało, wbrew swoim wcześniejszym zapewnieniom, europejscy członkowie paktu woleli przerzucić ciężar decyzji o użyciu broni atomowej na Amerykanów i pozostawili im prawo weta.

Oczywiście MLF był projektem NATO, a nie wspólnot europejskich i gros problemów z jego realizacją wynikało z konieczności pogodzenia sprzecznych interesów USA i Europy. Fiasko programu pokazuje jednak, że wspólne, wielonarodowe siły nuklearne, niezależnie od formuły, w jakiej miałyby funkcjonować, byłoby bardzo trudno stworzyć. Ich utrzymywanie rodziłoby wiele problemów, prowadziłoby też do napięć pomiędzy uczestnikami przedsięwzięcia.

Do zachodniej lewicy: Nie trzeba kochać NATO, ale Rosja nie jest słabszą, zagrożoną stroną

czytaj także

Do zachodniej lewicy: Nie trzeba kochać NATO, ale Rosja nie jest słabszą, zagrożoną stroną

Zofia Malisz, Magdalena Milenkovska, Dorota Kolarska i Jakub Gronowski

Dziś, gdy mowa jest o siłach wyłącznie europejskich, kwestia amerykańskiego prawa weta nie grałaby już roli. Należy jednak założyć, że Londyn i Paryż również nie oddałyby kontroli nad swoimi arsenałami. Przede wszystkim jednak trudno dzisiaj wskazać racjonalny powód do wskrzeszania tej idei. Być może celem jest stricte dyplomatyczny nacisk na Waszyngton i lepsza pozycja przetargowa podczas przyszłych negocjacji z Donaldem Trumpem. Jeżeli jednak nie, to nie bardzo wiadomo, co Europa miałaby osiągnąć dzięki powołaniu takiej siły poza powrotem do atomowego wyścigu zbrojeń.

Unia Europejska bez wątpienia potrzebuje nowego spojrzenia na obronność, jednak wydaje się, że wzmocnienia wymagają zwłaszcza konwencjonalne możliwości Wspólnoty. Wyciąganie atomowego trupa z szafy z pewnością może wzmóc atmosferę strachu, ale chyba byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby udało się go w tej szafie zatrzymać. Jak najdłużej.

**
Łukasz Jaskuła – doktor nauk o polityce, specjalizujący się w kwestiach bezpieczeństwa, problematyce broni nuklearnej i jej wpływu na stosunki międzynarodowe.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij