Alina śmieje się, kiedy opowiada o „typowej ukraińskiej broni biologicznej” – jedzeniu zostawionym w lodówce w Kijowie w pierwszych dniach wojny. Poza jedzeniem w mieszkaniu zostało też całe jej życie i wciąż płacze, gdy o tym myśli.
Rozmowy z bohaterkami zostały przeprowadzone przed ujawnieniem rosyjskich zbrodni w Buczy i innych miastach obwodu kijowskiego.
Tania spakowała dwie koszulki, ciepłe skarpety, laptopa, dokumenty i paczkę ciastek, bo uznała, że to się może przydać w schronie. Kilka tygodni później jest w Krakowie, a te szybko wrzucone do torby rzeczy to w zasadzie wszystko, co ma.
Olesia i jej mąż pakowali dobytek przez dwa dni i dwie noce. Zwolnili wynajmowane mieszkanie, większość rzeczy zostawili u sąsiadki i pojechali do rodzinnej miejscowości Olesi.
– Teraz mogę umrzeć – mówi spokojnie czterdziestolatka.
czytaj także
Szok bez niespodzianki
Podobno byli ludzie, którzy w zapowiedzi inwazji uwierzyli i się przygotowali. Tania mówi, że ma takich znajomych. Jeszcze przed 24 lutego na wszelki wypadek wyjechali z kraju. Inni zostali, ale się spakowali, a przynajmniej zrobili zapasy. Alina czytała porady, co należy przygotować, ale nie miały dla niej sensu. Jej ojciec zrobił zakupy spożywcze, zdaniem córki mało praktyczne. Kupił na przykład sporo suchego prowiantu wymagającego wody i podgrzewania, czyli warunków do gotowania. Alina wzrusza ramionami: – Do wojny nie da się przygotować.
To nie konflikt, to wojna Putina. Jak mówić i pisać o ataku na Ukrainę?
czytaj także
Teoretycznie miały na to czas, bo wszystkie mówią zgodnie: wojna w Ukrainie zaczęła się w 2014 roku. Tania dodaje, że od ośmiu lat co roku pojawiały się pogłoski, że konflikt może się zaostrzyć. Ostatnie groźby Putina słyszały wszystkie, jedna mówi o dwóch miesiącach strachu, inna o dwóch tygodniach, ale żadna nie wierzyła, że mogą spaść bomby na Kijów. Jak mówi Tania: kiedy spadły, był szok, ale nie było niespodzianki.
– Jesteśmy młodzi, wierzymy w pokój. Ja mam 35 lat, nawet przez moment nie podejrzewałam, że w czasie mojego życia coś takiego może się wydarzyć – mówi Alina.
23/24 lutego 2022
Alina właśnie przechorowała covid. Było z nią już lepiej, ale kłopoty z oddychaniem wciąż utrudniały sen, więc w nocy z 23 na 24 lutego zasnęła dopiero koło trzeciej. O siódmej zadzwoniła mama: wojna!
– Byłam taka zaspana, myślałam tylko: daj mi spać. Zorientowałam się jednak, że słyszę wybuchy.
Pobiegła do łazienki, wykąpała się, wysuszyła włosy. Zapowiedziała, że nie umrze brudna. Potem usiadła z partnerką do śniadania i zaczęły czytać newsy w internecie. Podobno korytarz to najbezpieczniejsze miejsce w mieszkaniu, zaniosły więc tam materac. Intuicyjnie nie chciały od razu wyjeżdżać. Tłumy ruszyły wtedy z Kijowa, ludzie stali godzinami w korkach i byli łatwym celem.
– Rosja myślała, że weźmie Ukrainę w trzy dni, Kijów w dwie godziny. Pierwszego dnia sama się zastanawiałam, czy to się tak szybko nie skończy. Ale nie. Nie wzięli nawet przedmieść – mówi Alina.
Olesia wybuchy bardziej poczuła, niż usłyszała. Mieszkali z mężem w pobliżu Kijowa, na dziewiątym piętrze. Obudziła się, bo budynek się bujał. Korytarz! Pobiegli do przedpokoju i tam zaczęła się prawdziwa panika. Olesi zaczęły drżeć ręce i nie przestały przez dwa czy trzy dni.
– To był początek bombardowań, jeszcze spaliśmy, trudno było myśleć przytomnie. Ja zaczęłam pakować jakieś rzeczy, a mój mąż robił kawę i powtarzał: przestań panikować, wszystko będzie dobrze.
Oni też pierwszego dnia zostali w domu.
Tanię w centrum Charkowa obudził huk i telefon od mamy. Rodzice mieszkają na obrzeżach miasta, u nich zaczęło się wcześniej. Nie miała planu, więc zrobiła wszystko jednocześnie. Spakowała tę torbę do schronu, ale nie wiedziała, dokąd mogłaby z nią iść. Nałapała wody do wszystkich naczyń, które miała w domu. Poszła do banku po pieniądze, do apteki, do sklepu po jedzenie, tak jak wiele innych osób, więc zajęło jej to kilka godzin.
– Na ulicach było mnóstwo ludzi, często w piżamach. Płakali, ale też pocieszali się wzajemnie. Chociaż huk i strzały słyszałam wyraźniej niż w domu, to w tłumie mniej się tego bałam. Wróciłam do mieszkania, posiedziałam tam do wieczora i zrozumiałam, że nie dam tak rady, muszę być między ludźmi.
Do rodziców musiałaby jechać, co było zbyt niebezpieczne. Poszła do mieszkających blisko znajomych.
Ost: Inwazji Putina na Ukrainę nie da się bronić z lewicowych pozycji
czytaj także
Jest jeszcze Marija. Ona tej nocy nie zasnęła. Od kilku dni gorączkowo sprawdzała newsy. Nad ranem postanowiła, że ostatni raz zajrzy do telefonu, a potem idzie spać. Na Facebooku zobaczyła, że ktoś przeklina Putina. Panika. Szybko zagląda do serwisu newsowego i widzi artykuł o tym, że oddziały rosyjskie są w Ukrainie, a pod nim komentarze od różnych ludzi piszących: jestem tu i tu i słyszę eksplozje. Lista miast, w których je słychać, rośnie.
– Czytam i zaczynam się trząść. Przeszukuję internet, bo jeszcze mam nadzieję, że to prowokacja, że to boty. Na Facebooku widzę jednak post znajomego, który pisze, że jest w Kijowie i właśnie obudziła go eksplozja. Czyli to prawda.
Obudziła wszystkich w mieszkaniu, zaczęła się szalona komunikacja, wszyscy do wszystkich piszą. Od kolejnych osób przychodzą wiadomości: „Masza, zaczęło się”.
– Dzwonię do ojca i pytam, czy wie, co się dzieje, a on mówi, że nie, ale się domyśla, skoro dzwonię o szóstej rano. Napisałam do mamy: „Zadzwoń, jak się obudzisz”. Jak to przeczytała, była przerażona, że coś mi się stało.
czytaj także
Wojna zastała Mariję w Katowicach, gdzie od pierwszej chwili toczy własną walkę – informacyjną. Napisała do wszystkich osób, które znała: wiesz o Ukrainie? Masz znajomych za granicą? Znasz dziennikarzy? Czy mówisz im o Ukrainie? To nie może być kolejna wojna, do której świat się przyzwyczai.
Marija skończyła studia w Norwegii. Koordynatorka programu, w którym uczestniczyła, zorganizowała spotkanie dla Maszy i innej absolwentki z Ukrainy, żeby porozmawiać z nimi o wojnie, od razu w dniu inwazji. Marija zwierzyła się o swojej potrzebie opowiedzenia światu o Ukrainie i podtrzymania zainteresowania tematem tak długo, jak to będzie konieczne. W tym momencie lepiej wiedziała, co chce osiągnąć, niż jak to zrobić, ale okazało się, że mąż koordynatorki jest dziennikarzem i jeśli znajdą się osoby z Ukrainy gotowe opowiedzieć o swoich doświadczeniach, mógłby o tym napisać. I tak wyklarował się plan.
25 lutego i później
Kiedy Tania przyszła do znajomych, zamknęły wszystkie okna, zakleiły je dokładnie, rozłożyły się w korytarzu i w ciemnościach przestały odróżniać dzień od nocy.
– Cały czas miałyśmy nadzieję, że to się zaraz skończy, po prostu musi się zaraz skończyć. To jest Charków, bombardują nas, jak to możliwe, że to się dzieje, że nikt tego nie zatrzymuje?
Najpierw nie mogła jeść i spać. Potem zaczęła spać, i to tak, że bombardowanie jej nie przeszkadzało. Wrócił też apetyt, co nie było komfortowe – była u znajomych i to były ich zapasy. Nie mogła iść po jedzenie do siebie ani do sklepu, bo już docierały do nich informacje o ludziach zabijanych na ulicach.
Trzeciego lub czwartego dnia Tania poczuła przypływ energii i zdecydowała się działać. Jest copywriterką, więc przyłączyła się do wolontariatu medialnego. Szukała informacji, pisała komunikaty, tłumaczyła je, wysyłała. Pomogło jej to.
– Jak było cicho, czułam, że coś robię. Potem pojawiały się samoloty, bomby, patrzyłam na ruiny mojego miasta i myślałam, że cała moja praca nie ma żadnego znaczenia, że jestem bezsilna.
**
Olesi przez pierwszych kilka dni drżały ręce i waliło serce. Zaczęła łykać tabletki uspokajające, znalazła w zapasach butelkę koniaku. Za radą męża zaczęła go sobie wydzielać, 50 ml dziennie. Gdy mówię, że jej mąż to racjonalny człowiek, odpowiada, że on też miał dzień, kiedy pękł. Po prostu zaczął krzyczeć.
Na razie jednak jest dzień trzeci wojny i decydują się na wyjście do sklepu po jedzenie, świeczki, zapałki. Myślą o starszych osobach mieszkających w okolicy i zaczynają robić im zakupy. Mąż Olesi chce oddać krew, jadą więc do szpitala i czekają w kolejce pięć godzin.
Olesia w tej kolejce nagrywa wideo, co jest zabronione – uświadamiają jej to policjanci. Sprawdzają dokumenty i zabierają ją na posterunek. Nie ma zdziwienia: matka Olesi jest Ukrainką, ojciec Rosjaninem, Olesia urodziła się w Czeczenii, w Groznym. Przez całe jej życie miejsce urodzenia w dokumentach wywołuje zainteresowanie policjantów, obsługi lotnisk, celników. Wypuścili ją po kilku godzinach, a ona poczuła, że już nie ma w niej strachu, jest tylko gniew.
Skąd ten gniew? Od początku wojny wysyłała zdjęcia i nagrania swoje i swoich przyjaciół do rodziny w Rosji. Niektórzy odpisywali: „To kłamstwa”.
– To było dla mnie w tych dniach najbardziej bolesne. Patrzyłam na ból moich przyjaciół, martwiłam się o nich, o nas, o kraj, a tu wiadomość: „Nie martw się, uratujemy cię”. Oni mnie, od Ukraińców. Mówiłam: „Proszę, nie ratujcie mnie od moich przyjaciół, sąsiadów, od kolegów ze szkoły, od moich bliskich. Nie ratujcie mnie od mojej armii i społeczności, my jesteśmy bardzo pokojowym narodem”.
Jej rodzina pamiętała wojnę w Czeczenii, ale tej nie potrafiła prawidłowo odczytać. Nie wszyscy oczywiście, ale wiele osób Olesia poblokowała w mediach społecznościowych, bo komentowali jej publikacje krótko – fake.
– Na Facebooku zaczęła się walka: nasi byli znajomi z Rosji napisali do mnie, mojej matki i siostry, że jesteśmy faszystkami. Poblokowałyśmy ich, ale moja mama płakała, moja siostra płakała.
Olesia zaangażowała się w pomaganie, rozdała numer telefonu seniorom, robiła zakupy starszej pani mieszkającej blisko, Rosjance. Tymczasem nadszedł ten dzień, w którym jej mąż pękł: zażądał, żeby Olesia zaprowadziła go do punktu poboru, bo on chce walczyć. Jej mąż jest Hindusem, nie mówi po ukraińsku, rozmawiają po angielsku, potrzebował tłumaczenia.
czytaj także
Poszli do punktu mobilizacyjnego i Olesia tłumaczyła rozmowę, ale jak twierdzi – niedokładnie.
– Chciałam go chronić. Jako obcokrajowiec bez znajomości języka byłby łatwym celem. Żołnierz, z którym rozmawialiśmy, rozumiał, że coś przekręcam. Mrugnęłam do niego, nic nie powiedział.
Naloty nie ustawały, Olesia i jej mąż na swoim dziewiątym piętrze nie spali od sześciu dni. Kobieta, której pomagali, mieszkała na drugim i zaproponowała, żeby się wprowadzili do niej. W końcu się wyspali. Każdego dnia patrzyli, jak domy zmieniają się w ruinę, jak ludzie grzebią swoich bliskich. Było też dużo dobra: każdy chciał jakoś pomóc, ktoś zaczął dokarmiać psy.
– Wszyscy pomagali sobie nawzajem, a przynajmniej płakali razem.
**
Pierwszy tydzień–dwa to czas, kiedy Marija żyje niemal jak w Ukrainie. Bez przerwy czyta newsy, ogląda zdjęcia, nie śpi wcale lub śpi źle. Chodziła wtedy do znajomych i spała u nich na krześle, bo lepiej się czuła w grupie.
Wyjazd
Alina miała nadzieję, że jej ojciec po nie przyjedzie, ale powiedział, że Obołoń jest już pełen żołnierzy i tylko metro ma sens. Plan był taki: spotykają się z rodzicami i wspólnie jadą samochodem do Równego, gdzie mieszkają dziadkowie Aliny. Mimo zdenerwowania spakowała kilka rzeczy, z których jest dumna – podpaski i leki. Zabrała też małą poduszkę, a jej partnerka koc. Ten zestaw nieraz je potem uratował.
– Miałyśmy jechać metrem, więc zabrałyśmy tyle, ile się bierze do metra. Nie posprzątałam mieszkania, nie spakowałam zimowej kurtki. Nie miałam pojęcia, czy w ogóle dojedziemy, czy nie będzie trzeba zawrócić.
Dojechały. Na drogę kupiły słoiczki z gotowym jedzeniem dla dzieci. – Tak można zjeść wartościowy posiłek w każdej sytuacji – przekonuje Alina i dodaje: – Mamy już doświadczenie, możemy radzić, jak się przygotować do wojny.
Dla Polaków Ukraińcy są bohaterami, w Niemczech są tylko ofiarami
czytaj także
W drodze do Równego zepsuł się samochód, był wieczór, godzina policyjna. Przypadkowi ludzie ich przenocowali. Rano przyjechali krewni Aliny i zabrali wszystkich do dziadków.
– Tam pierwszy raz usłyszeliśmy syreny. W Kijowie w zasadzie nie działają. W Równem jest system z lat 40., koszmarny dźwięk. Za każdym razem, jak pojawiają się rakiety, zaczynają wyć. Jeszcze nie wiadomo, co może być celem, czy Lwów, czy Kijów, ale na wszelki wypadek pół kraju słyszy alarmy. Zaczynają o szóstej rano, to jest zagrywka psychologiczna. Zasypiasz i budzisz się z syrenami. Jak byłam już w Polsce, nadal słyszałam je w głowie.
Rodzice Aliny chcieli, żeby cała rodzina razem przeczekała tam wojnę. Alina uznała, że nie ma takiej opcji – nie wytrzyma z tymi syrenami, z tym czekaniem, z brakiem pracy. Zawodowo uczy dorosłych angielskiego – kto tam teraz tego potrzebuje? Kupiły bilety na pociąg do Lwowa. Alina śmieje się teraz, kiedy wspomina, że myślały, że wykupiły miejscówkę. Siedziały na swoim bagażu w korytarzu, pociąg pękał w szwach. Na każdej stacji ludzie ścieśniali się coraz bardziej, żeby móc powiedzieć: jeszcze dwie osoby wejdą, jeszcze cztery.
– Ukraina jest zróżnicowana, są regiony, które za sobą nie przepadają, bo się na przykład tradycyjnie różnią politycznie czy kulturowo. Pociąg z Równego do Lwowa jedzie przez cały kraj, łączy wschód z zachodem. Standardowo 14 godzin, nasz jechał 20. Powiedzieć, że był tłum, to jak nic nie powiedzieć. I w tym wszystkim była pełna zgoda, współpraca, spokój jak nigdy.
Pociąg zatrzymywał się za każdym razem, kiedy był alarm. Gasły wtedy światła i zapadała cisza. Pociąg pełen ludzi udawał, że go nie ma. Alina mówi, że to był i tak najbezpieczniejszy sposób podróży. Wojna trwała kilka dni, wszyscy już wiedzieli, że rosyjscy żołnierze atakują cywili, strzelają do samochodów.
Chwila we Lwowie wystarczyła, by podjąć decyzję o dalszej podróży. Nie ma metra, nie ma schronów, nie ma gdzie się schować przed atakami. Jest pociąg do Przemyśla i kolejki, w których niektórzy czekają 12 godzin, żeby wsiąść.
– Miałyśmy szczęście: kiedy przyjechałyśmy na dworzec, akurat odjechał pociąg, więc byłyśmy na początku kolejki do następnego. Pierwszeństwo miały kobiety z dziećmi, wszyscy wołali: „więcej dzieci, gdzie są dzieci”? „A co z kobietami bez dzieci?” – myślałam, ale zmieściłyśmy się.
Pociąg był sowieckim zabytkiem z lat 70., nie było toalety. Jechał dwie godziny, zatrzymywał się na pięć, potem ruszał i znowu stawał. Łącznie 12 godzin i żadnych komunikatów – wspomina Alina. Ale wreszcie były w Polsce.
**
Tania podejrzliwie patrzyła na granicę z Polską. To o ten wąski pasek ziemi chodzi? Tyle wystarczy, żeby mnie ochronić przed szaleństwem Putina?
Po tygodniu w korytarzu znajomych wiedziała, że dłużej nie da rady, że mniej się boi tego, co ją może czekać w każdym innym miejscu, niż kolejnego dnia tkwienia w tym przedpokoju i słuchania samolotów. Z Charkowa do granicy Unii trzeba przejechać cały kraj. Wylicza: dotrzeć do dworca, potem do granicy, przekroczyć tę granicę. Z jednej strony bomby i strzały, z drugiej wszystko złe, co może spotkać samotnie podróżującą trzydziestolatkę w czasie wojny. Lepiej więc transport zbiorowy niż samochody. Układała plan i oswajała się z nim.
– Było kilka ciężkich nocy, kiedy Rosjanie bombardowali centrum miasta. Zdecydowałam się ruszyć do granicy, planowałam, że wyruszę między szóstą a ósmą rano, wtedy zwykle było cicho. Jednocześnie pomyślałam, że nie zniosę kolejnej nocy, dalszego czekania, dalszego strachu. W minutę podjęłam decyzję.
Znajome, u których była, postanowiły jechać z nią. Była to koleżanka i jej matka, która nie chodziła i nie opuściła domu od 13 lat. Tania zorganizowała ochotników gotowych wynieść kobietę z domu do taksówki, znalazła samochód. Pojechały na stację, kolejni ochotnicy pomogli im dostać się na peron.
– Kiedy dotarłyśmy na stację, był pociąg, ale nie było w nim miejsca, ludzie siedzieli wszędzie, także na podłodze. Czekałyśmy na kolejny – bez rozkładu jazdy, za to w huku syren i samolotów, więc bardzo się bałyśmy.
Przyjechał. Tania zabrała rzeczy i poszła szukać miejsca. Kiedy znalazła, wróciła po towarzyszki podróży, a wtedy okazało się, że mimo pomocy nie są w stanie wnieść do pociągu sparaliżowanej kobiety. Wejście było za wąskie, schodków za dużo, po prostu się nie udało. Zapadła decyzja, że Tania jedzie sama. Pomachały sobie. Tygodnie później Tania wciąż opowiada o tym z trudnością.
Pociąg do Lwowa jechał 24 godziny, potem 16 godzin autobus stał na granicy. W czwartek wyjechała z Charkowa, w niedzielę była w Krakowie, zatrzymała się u przyjaciółki. Mówi, że największym szczęściem w tej sytuacji jest mieć się do kogo przytulić, do kogoś, kto rozumie.
czytaj także
Przez pierwszy tydzień nie miała na nic siły, wszystkiego się bała, każdego hałasu, przelatujących samolotów szczególnie. Rozmawiałyśmy dziesiątego dnia w Polsce, gdy wróciła jej energia. Będzie szukać pracy, ale raczej nie w Polsce. – Za dużo nas tu – mówi.
**
Po dwóch tygodniach pod bombami Olesia i jej mąż zdecydowali, że nie dadzą rady dłużej, bo zaraz skończą im się pieniądze i jedzenie. Olesia chciała do domu – do swojej rodzinnej miejscowości, trochę bezpieczniejszej niż okolice Kijowa, do mamy, do bliskich. Starsza pani, u której się zatrzymali, chciała nawet jechać z nimi i zaczęła się pakować, ale po namyśle uznała, że woli umrzeć w domu.
Olesia i jej mąż zrezygnowali z najmowanego mieszkania, spakowali dobytek, częściowo przenieśli go do starszej pani, sporo rzeczy zdecydowali się zabrać. Na dworzec zawiózł ich taksówkarz, jak mówi Olesia: sowicie opłacony. Pomógł z bagażem. Zanim przyjechał pociąg, na peronie spędzili dwie i pół godziny, w ciemnościach, z obawy przed ostrzałem. Widzieli, jak dworzec mijały autokary pełne dzieci – Olesia dowiedziała się później, że to była ewakuacja Irpienia.
czytaj także
Jechali na południe, to mało popularny kierunek, więc nie było tłoku. Z każdą kolejną mijaną stacją wracali do przeszłości: im dalej od Kijowa, tym więcej światła na dworcach, ludzie z walizkami jak zwykli turyści. Dojechali do rodzinnej miejscowości Olesi – nie chce podać nazwy, zapewnia jednak, że jest tam w miarę bezpiecznie.
– Pierwsze cztery dni spędziliśmy w łóżku. Zwłaszcza ja. Po prostu leżałam. Mój mąż jest silniejszy, zaczął gotować, szukał sobie zajęć. Potem wróciło pytanie – to co robimy, żeby pomóc? Zgłosiliśmy się do lokalnych wolontariuszy.
Olesia odwołuje naszą pierwszą rozmowę – przyjechał transport z pomocą humanitarną, musi go odebrać, rozpakować, posegregować, rozdać. Przysyła zdjęcia. Widzimy się następnego dnia. Olesia mówi: – Zobacz, mogę mówić, mogę się uśmiechać. Jeszcze kilka dni temu nie mogłam.
Nie mogła też śpiewać, a przed wojną uczyła gry na gitarze, ćwiczyła z dziećmi śpiew. Tuż przed naszą rozmową odezwała się do swoich byłych uczniów z prośbą: gdziekolwiek jesteś, śpiewaj. Tłumaczy, że ćwiczenia wokalne to praca z oddechem, a to pozwala się uspokoić. Matka jednego z uczniów napisała jej, że 13-letni chłopiec ma depresję, boi się. „Znajdź mu gitarę, niech gra” – odpisała Olesia.
– Jestem też pisarką i dziennikarką. Byłoby mi wstyd siedzieć daleko stąd i pisać o tym, jak wygląda wojna w Ukrainie. To by nie było fair. Jestem Ukrainką, jestem zaangażowana w ten konflikt. Gdybym potrafiła strzelać, poszłabym strzelać. Nie umiem, więc pozostaje mi robienie najlepiej tego, co potrafię.
**
Alina rozpłakała się, kiedy w Przemyślu powitali je wolontariusze z zupą. Formalności trwały pięć minut i mogły ruszać dalej, do Krakowa. Znały trochę miasto i wiedziały, że mogą tam spełnić swoje marzenie.
– Chciałyśmy być turystkami, a nie uchodźczyniami. Zwiedzać, jeść pączki, odespać. Chciałam zobaczyć coś, co nie jest wojną.
Zarezerwowały pokój, ale przez opóźnienia pociągów dotarły do niego dzień później, niż planowały. Recepcjonista, słysząc, skąd jadą, powiedział: „Polska pomoże!”. Dostały śniadanie i pokój, i wszystko było tak, jak chciały.
Alina cały czas broni się przed wejściem w rolę uchodźczyni – mentalnie i formalnie. Jest świadoma przywileju: ma zawód, który pozwala jej pracować w każdym miejscu, nie ma dzieci, którymi musiałaby się zajmować. Może być „normalną” emigrantką, starać się o pobyt, a nie azyl, nie przyjmować pomocy, która wielu osobom jest znacznie bardziej potrzebna. W pociągu poznała starszą panią, która z Ukrainy do Niemiec jechała z walizką pełną dżemów dla wnuków. Miała czas się przygotować, spakować, miała do kogo jechać. W tym samym pociągu Alina poznała też ludzi, którzy uciekali i mieli tyle, co na sobie, do tego małe, przerażone dzieci. Każdy powinien, jej zdaniem, zdecydować, ile może zrobić sam, a w czym potrzebuje pomocy.
Alina i jej partnerka wyjechały do Niemiec, są teraz w Hanowerze u znajomych. Starają się o pobyt i pracę. Chciałyby, żeby wojna się skończyła do świąt, żeby na Wielkanoc cała Ukraina wróciła do domu piec ciasta, ale starają się żyć tak, jakby to miało się nie wydarzyć. Chcą uczyć się języka i zorganizować sobie względnie normalne życie na emigracji, bez fiksowania się na czekaniu na możliwość powrotu. Internet sprawia jednak, że wyjazd z Ukrainy zmienił niewiele.
czytaj także
Zawsze online
– 24 lutego Ukraina przejęła Facebooka. Wszyscy pisali, udostępniali każdą informację, cały świat zbierał pieniądze na naszych ochotników, którzy się sami zbroili, żeby walczyć. Śmiejemy się, że w Ukrainie mało kto wierzy w Boga, ale wszyscy wierzą w armię – mówi Alina.
I w humor. Oglądała w internecie tego traktorzystę, który holował czołg, czytała o kobiecie, która słoikiem kiszonek strąciła drona, i myślała: „Jakie to ukraińskie”.
Alina jest w Hanowerze i codzienne widzi, jak rakiety niszczą kolejne budynki w Kijowie. Przez pierwszy tydzień była online bez przerwy. Telefon miała w ręku do ostatniej chwili przed snem, budziła się i sięgała po niego znowu. Sprawdzała wszystkie kanały, chociaż mówiły mniej więcej to samo. W takiej ilości złe informacje, bo newsy są zwykle złe, zatruwały ją – ocenia jako terapeutka z wykształcenia. To nie jest naturalna sytuacja: w pierwszych dniach marca wyjechała z Ukrainy, a widzi wszystko, co się tam dzieje. To, co czuje i jak bardzo się denerwuje, to emocje świadka zdarzeń, a nie osoby, która jest już daleko, bezpieczna.
– Zaglądam do internetu i nie wiem, czy tam nie będzie zdjęć martwych dzieci. Tak po prostu, bez uprzedzenia. Widuję takie zdjęcia: martwe dzieci i ruiny domów. Wiem i rozumiem, że ludzie chcą pokazywać okropności wojny i po co to robią. Jednocześnie jestem w Niemczech, idę ulicą i widzę niemieckie dzieci, które się po prostu bawią. Zdarzyło mi się wpaść w histerię w takiej sytuacji.
Tłumaczy, że Ukraińcy to niewielka społeczność. Może nie tak, żeby każdy znał każdego, ale każdy zna kogoś, kto zna kogoś, kto był świadkiem danego wydarzenia. Cywil najeżdża samochodem na czołg w dzielnicy Obołoń – jej znajomy patrzy na to z mieszkania na pierwszym piętrze. Mariupol umiera – jej kolega próbuje się skontaktować z mieszkającymi tam rodzicami, szuka ich na wszystkich listach, wciąż bezskutecznie.
– To wszystko jest dla każdego z nas osobiste.
Stara się nie patrzeć na zdjęcia martwych rosyjskich żołnierzy. Mówi, że to byłoby dehumanizujące, nawet nie dla nich, ale dla niej jako terapeutki. Nie mogłaby dłużej pracować w zawodzie, gdyby zaczęła się cieszyć ze zdjęć martwych ludzi.
– Na początku myślałam o rosyjskich żołnierzach: to są dzieci! Powinny być w szkole, może na studiach. Dzieci, które pierwszy raz widzą, że ludzie mogą żyć w dostatku, w ładnych domach. Są pierwszy raz za granicą. I ostatni. Wciąż mam dla nich trochę współczucia, bo wiem, że pewnie tu umrą, pewnie ich ciała zostaną tu, ich rodziny nie będą ich mogły pochować, informacji nawet nie dostaną, bo propaganda zakłamuje liczby, ukrywa większość śmierci. Ten, kto ich tu wysłał, powinien stanąć przed sądem. Nie mam współczucia dla pilotów, którzy naciskają ten guzik, po którym spadają bomby na Mariupol. Tego nie można wybaczyć.
Chcę opowiedzieć ci o wojnie
Najpierw była Alina. Za polską granicą rozmawiała z jakimś dziennikarzem. Wrzuciła zdjęcie na Facebooka, że udzieliła wywiadu i że ona chciałby więcej, bo nie jest żołnierką, tylko nauczycielką, i chce się dzielić informacjami o Ukrainie, bo tyle może i potrafi zrobić. Post zauważyła Marija.
– Pomyślałam: znam więcej osób, które znają angielski i mogłyby opowiadać. Zaczęłam gromadzić ich dane i szukać dziennikarzy gotowych słuchać ich historii.
Marija zrobiła prosty arkusz z danymi kontaktowymi i krótką informacją na temat każdej osoby: skąd wyjechała, gdzie jest, czym się zajmuje. Lista osób, które chcą opowiadać o wojnie, bo wiedzą, że to potrzebne, że trzeba pokazywać ludzi, którzy kryją się pod liczbami.
Jest potrzeba takiej wymiany doświadczeń, sprawdzania, co z bliskimi i dalekimi, przekazywania historii dalej. Tylko to opowiadanie nie jest łatwe. Tania mówi:
– Każdego dnia ktoś mnie pytał, co u mnie, a ja byłam w stanie tylko odpowiedzieć: „Żyję. Bombardują nas”. To się stało rutyną. O ósmej rano będą nas znowu bombardować. Z dnia na dzień coraz bardziej się martwiłam o stan swojego umysłu.
**
– Każdy dzień tak wyglądał: ty dzwonisz, do ciebie dzwonią, wszyscy płaczecie – mówi Olesia. W pierwszych dniach wojny kilka godzin dziennie zajmowała jej ta komunikacja.
Olesia jest aktywna w sieci: zbiera i publikuje historie wojenne, robi to od 2014 roku i zapowiada, że wyda. Na razie spisuje je w internecie, tłumaczy na angielski, prosi o rozpowszechnianie.
Kiedy proponuję jej wywiad, zgadza się z zastrzeżeniem: ale opowiedz o Siergieju. Chcesz – skontaktuję was, będę tłumaczyć, jak trzeba.
To o Siergieju: mężczyzna mieszkał z żoną, dwójką dzieci i dwoma psami na przedmieściach Kijowa. W dniu wybuchu wojny nie było go w domu, był u matki w Doniecku. Żona mówiła mu, że z nieba lecą bomby czy rakiety, ale odradzał im ucieczkę. 3 lub 4 marca ich dzielnica została ostrzelana, rodzina Siergieja chciała uciekać samochodem, ale pojawiły się czołgi na ulicy, schowali się więc w piwnicy. Siergiej nie pożegnał się z nimi, ale prosił o wybaczenie, że go przy nich nie ma. Żona pocieszała go, nie traciła wiary. To była ich ostatnia rozmowa.
Zmasakrowane ciała swoich bliskich Siergiej zobaczył na Twitterze. Mówi i myśli po rosyjsku, ale jest etnicznym Ukraińcem. Zamierza powiedzieć światu o tym terrorystycznym akcie przeciwko ludzkości i walczyć o sprawiedliwość.
czytaj także
Nie miałabym żadnych pytań do Siergieja. Powtarzam jego historię za wpisem Olesi na jej Facebooku, ona za „Nastojaszczeje wriemia”, zdjęcie Siergiejowi zrobił fotograf „New York Timesa”. Na profilu Olesi każdego dnia pojawiają się kolejne historie, jest tam miejsce dla nieszczęść ludzkich i zwierzęcych. O wszystkich trzeba pamiętać tak samo, przekonuje Olesia.
Ci, co zostali
Rodzice Marii mieszkają blisko granicy z Rumunią, tam jest spokojnie. Marija wolałaby, żeby wyjechali z kraju, ale mówią: „To jest nasz dom, tu jest babcia, która ma 90 lat”. Ojciec nie jest już w wieku poborowym, ale uważa, że jego obowiązkiem jest zostać w kraju. Mama mówi, że ewakuacja jest dla młodych kobiet z dziećmi, nie dla niej.
– Nie słuchają, nie chcą się nigdzie ruszyć, więc mówię im: „Okej, w takim razie po prostu musimy szybko skończyć tę wojnę, nie ma innego wyjścia”.
**
Ojciec Aliny ma 58 lat, jest za młody, żeby wyjechać, a mama nie chce jechać bez niego. Są u dziadków w Równem.
– Codziennie mówią: „Chcemy wracać do Kijowa”. A ja mówię: „A nie możecie po prostu być w bezpiecznym miejscu? Dla mnie?!”.
**
Dom rodziców Tani w Charkowie stoi, ale wokół są tylko ruiny. Nie ma ogrzewania, sklepów, ludzi. Nie wyjadą, bo ojciec jest za młody, jest też babcia, staruszka, bez której by nie pojechali, a która nie mogłaby podróżować w takich warunkach jak wnuczka. Jak tylko Tania wyjechała, jej rodzice przenieśli się do jej mieszkania. To centrum Charkowa, nie jest bezpiecznie, ale nie marzną i mogą kupić jedzenie. Jest tam też jednorożec, pluszowa zabawka.
– Przed wojną przez rok mieszkałam w Charkowie, wcześniej przez kilka lat jako digital nomad podróżowałam po świecie i pracowałam zdalnie. Nie miałam wtedy domu ani żywego zwierzęcia, ale miałam mojego pluszowego jednorożca, do którego się przytulałam, jak mi było źle. To jest ta rzecz, której mi brakuje, za którą tęsknię. Ale pociesza mnie, że moja mama, kiedy są bombardowania, może się do niego przytulić.
**
– To nie jest normalne życie, jest strach, alarmy bombowe, ale to nie jest już takie straszne. Jestem w domu i mogę tu umrzeć. Nie będę żałowała, bo będę wiedziała, że zrobiłam wszystko, by być z moją rodziną i by jej pomóc. Nie chciałam umierać w Kijowie. Teraz już nie będę uciekać – mówi Olesia.
**
Nina Olszewska – doktora nauk humanistycznych i geodetka, zawodowo związana z komunikacją i PR. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Publikowała na łamach m.in. „Dużego Formatu”, magazynu „Non/fiction” i Krytyki Politycznej. Autorka książki Pudło. Opowieści z polskich więzień.