Świat

Szczerek: Europejska Autostrada Wojenna

I znów obrodziło zagrożeniem, i znów wszyscy mówią o Rosji, Stanach, wojnie, inwazji. I znów Ukraina, Brama Smoleńska, Przesmyk Suwalski. Cholery dostać można.

I znów to nieszczęsne położenie geograficzne Polski na słynnej „Europejskiej Autostradzie Wojennej”: wielkim, długim, płaskim obszarze od Uralu i Moskwy po Paryż, po Atlantyk. Od Mordoru po Shire i elfie królestwa, jak to ujmował, cokolwiek rasistowsko, ale cóż zrobić – Tolkien.

No tak. Dość dawno temu, jeszcze w 1999 roku, rosyjski pisarz Kiriłł Jes’kow napisał książkę Ostatni władca pierścienia. Była ona próbą „odkłamania” Tolkienowskiej „propagandy” i w zamian proponowała swoją. Pisana była z punktu widzenia Mordoru, który był krainą światłą i uprzemysłowioną, i orków, Saurona, który miał być dobrym, poczciwym, może trochę surowym, wiadomo, jak to ojczulek, ale porządnym ogólnie władcą, który rozwijał w Mordorze naukę i technikę. I którego mądra, zdroworozsądkowo konserwatywna, ale racjonalistyczna i antymagiczna polityka sprawiała, że między orkami zanikały nierówności społeczne, że rosły te orki w siłę i żyło im się dostatniej.

Aż w końcu puchnące z zazdrości, feudalne elfy przylazły na Wschód razem z ludźmi i hobbitami z Zachodu, i ta banda wierzących w czary-mary oszołomów prowadzonych przez czarnoksiężników rozniosła w trzy cholery Mordor, obsmarowany w dodatku w mediach i propagandzie tak, że do tej pory wszyscy myślą, że orki miały świńskie ryje i ogólnie były niemiłe.

Tamten Mordor Jes’kowa, oczywiście, był Związkiem Radzieckim, a nie współczesną Rosją, bo ta wierzy w magię jeszcze bardziej niż dzisiejsze elfy i zelfieni przez nie ludzie, ale w szczegółach diabeł gości, a diabeł z rosyjskiej perspektywy często jest Polakiem, tak jak z polskiej często bywa Niemcem.

Ziemie Wielkiej Autostrady. Największa kraina europejska, nie tylko geograficzna, bo co taka banalna Wielka Nizina Europejska, ale i cywilizacyjna. Tylko tu można mieć najgłupsze pomysły związane z podbijaniem Europy, bo tylko z jej perspektywy, tej Autostrady, są one możliwe do realizacji.

Napoleon specjalnie musiał jechać z Korsyki do Paryża, żeby na to wpaść. Hitler z zacisznie położonej Austrii, żeby móc w ogóle o tym myśleć, a Stalin – aż z Gruzji. Tak, tak. Żeby w ogóle myśleć o czymś takim jak europejski uniwersalizm czy idea paneuropejska, to trzeba działać stąd i tylko stąd. Karol Wielki, Święte Cesarstwo, wielkie rewolucje, raz francuska, potem rosyjska, wielkie kontrrewolucje, czyli to, co strzeliło do głowy Niemcom w latach 30. i co wybito im ze stahlhelmów w latach 40. – to wszystko było możliwe tylko tutaj. Na tym naszym płaskim, najmniej dramatycznym krajobrazowo kawałku naszej pięknej Europy.

Tak. Cesarstwo Rzymskie się nie liczy. Niestety. Tak, wiem, że wszyscyśmy z niego, ale to Rzymianie nie byli stąd, tylko z jakiegoś spokojnego zakamareczka lądu wpuszczonego w wodę. To nie Autostrada była dla nich autostradą, tylko Morze Śródziemne. To co innego. Zdecydowanie. Zresztą podbili tylko kawałek naszej Autostrady, Francję, a gdy wybrali się do Niemiec, na Germanię, to w Lesie Teutoburskim dostali taki oklep, że trzy legiony poszły do piachu, a po glorii i potędze Rzymu nie było co zbierać.

Najbardziej wolnoamerykankowata część Europy, tutaj przetrwać mogą jedynie najsilniejsi. O czym my, Polacy, kraina panów braci, praprzodków panów Januszy i panów Areczków z memów, pań Grażyn i pań Karyn, Sebiksów i Jolek, Julek i Kacprów – doskonale wiemy. Nie? No.

No tak. Dramatyzmu tu nie ma. To znaczy – krajobrazowego. Nie ma skał w niebo bijących, bo te są niedaleko, ale jednak już nie u nas, nie ma morza, bo to też jest niedaleko, ale jednak trochę to już inna kraina. Jest płaskoć, melancholia, Chopin i co najwyżej berlińskie, warszawskie, paryskie czy moskiewskie łotanie na umór.

Bo dramatyzm jest, wiadomo, innego rodzaju. Już na początku czuć, że obrodziło nam tu głównie wpierdolem, a nie pięknem krajobrazu. Tak, żyjemy na jęzorze Eurazji, wepchniętym głęboko w Europę, między morza a góry, sięgającym od uralskiego gardła po bretański czubeczek, a po drodze na tym jęzorze co chwila ktoś wrzuca jakiegoś ciężkiego kwasa czy pigułę: jak nie Francuzi Paryż na nim kładą, to Niemcy – Berlin, jak nie Niemcy – Berlin, to Rosjanie – Moskwę.

Polacy mają ból ciała, bo jako jedynym nie udało im się wrzucić na ten jęzor swojego kwasa, tylko za bardzo się skoncentrowali na sarmackiej gospodarce monosurowcowej, eksploatowaniu chłopów i klepaninie z bardziej jednak dramatycznymi, bo pozaautostradowymi Kozakami i Turkami, że zanim się spostrzegli, to im szanowni sąsiedzi zdemontowali państwo i tyle tego było. Pewnie dlatego teraz tak się rzucamy. Bo niby czemu. No, jeszcze jest Mińsk. Aż strach pomyśleć, co będzie, kiedy się pojawi jego kolej na wrzucanie kwasa na nasz jęzor.

Paryż – Berlin – Warszawa – Mińsk – Moskwa. Tak to idzie. Całkiem zacne towarzystwo, milordowie i milejdis, ale też ekipa, na którą trzeba uważać. Ach, mam ochotę książkę o naszym jęzorze napisać, taki jest fascynujący. O naszym Wielkim Królestwie Autostrady. Co ciekawe, jeśli je przejechać od końca do końca, to się okazuje, że jest nawet do siebie to wszystko podobne.

Podobna płaska, a co najwyżej lekko pofałdowana melancholia, podobne budowanie niewysoko, żeby przypadkiem nie wychylać głowy ponad okop, bo mogą zestrzelić. Bo co. Moskwa zaczęła sobie strzelać wysokościówki niby już dawno, bo te Siedem Sióstr Stalina, wiadomo, ale Moskwa to etap końcowy, więc się nie do końca liczy. Zawsze trzeba metę (albo start) oznaczyć czymś postawionym na sztorc.

Tak samo Paryż ze swoją La Defense, zresztą już sama nazwa od razu pokazuje, że nikt tu się za bardzo pewnie nie czuje z niczym. No a my co: jakiś Pałac Kultury nieśmiały, jakaś Fernsehturm. No okej, u nas coś się pod tym względem zmieniło, zarówno w Moskwie, jak w Warszawie, bo jak tylko się zaniosło lekko na koniec historii, to od razu się zabraliśmy za budowanie wielkich centrów wysokościowców. Ale kto wie, oby nie, czy to nie był zbyt śmiały projekt. W naszym regionie trzeba uważać na zbyt nisko przelatujące samoloty bojowe.

No a poza tym – co. Wyjeżdża się z Moskwy i brnie się pociągiem przez niekończące się płaskocie porośnięte na zmianę białą brzózką albo barszczem Sosnowskiego. Tak, ten barszcz, ciągnący się jak odurniały kilometrami, to chyba jakaś desperacka próba ziemi, tamtej ziemi, wykształcenia w sobie mechanizmów obronnych i naturalnych granic tam, gdzie poskąpiła ich geologia.

Domy są niskie, często drewniane, przysadziste, ukryte w sadach. To samo dalej, za Bramą Smoleńską. Bo wiadomo, Katyń, Smoleńsk – gdzieżby, jak nie u nas. Na naszej Austostradzie. Później Białoruś i mélaina cholé narasta, prawie wytryska. Miasta są wymalowane, bo nawet Łukaszenka się pokapował, że w jakiś sposób z tą nieszczęsną melancholią trzeba walczyć, ba, nawet czasem coś się świeci, ale czuć, że tutaj nie ma żartów.

Taka Orsza na przykład: przecież to w tych okolicach hulał oszalały Kmicic, któremu dopiero trzeba było kilka razy solidny oklep spuścić, żeby przestał się bujać od Sasa do Lasa, a konkretnie – od Radziwiłła do Wazy – i zrozumiał, że osiadłe życie i niezmienna lojalność to cechy, które się w tych stronach najbardziej ceni. Co, notabene, co chwila pokazuje swoim obywatelom jak nie Łukaszenka, to Putin, jak nie Putin, to Kaczyński.

A i znalazłoby się na zachód od naszych stron też kilka ciekawych przykładów. No więc tak. Jechałem od tej Orszy, Bramy Smoleńskiej, Berezyny – na zachód. Wsie się rozpadały, ale były wymalowane na wszelki wypadek, żeby nie było najbrzydziej na świecie. W Polsce z początku też były drewniane, ale wystarczyło minąć Podlasie, z jego zamarzniętymi zwłokami w lasach, żeby skończyło się drewno, a zaczęła stara, czerwona cegła, a potem kamień. To już w Kongresówce. Tak, Podlasie to dawna Litwa, potem Ziemie Zabrane, a Kongresówka zaczynała się dalej. I granicę widać do tej pory.

Wystarczy przekroczyć rzekę Nurzec i świat się zmienia. Nie widać tego może na pierwszy rzut oka, ale drugi wystarczy. Taka Łomża. Wymalowana, biała, ale to jednak już coś innego niż Grodno. Nie bardzo, ale trochę. Granice są rozmyte. Płaska, melancholijna, ale coraz przyjemniejsza, tylko musiało się trochę uspokoić to całe rozdarte historyczne mielenie wszystkiego ze wszystkim. Trzeba było zaasfaltować błoto i posadzić sensowniejszą trawę, a potem jakoś już to szło. No i cóż. Jakoś można żyć.

Warszawa. Miasto, które z betonowego gówna, w którym miłe cechy zaginęły na kilkadziesiąt lat po ambitnej przecież i bardzo wyrafinowanej odbudowie, przerodziło się w berlinoidalne złoto, co pokazuje, że jednak można i tutaj, w tym naszym Królestwie Autostrady, tylko potrzeba trochę czasu bez wojny, bez kryzysów i mordowania całych grup społecznych, dziękujemy bardzo.

A poza tym – cóż. Pod Warszawą zaczyna się amerykański Midwest, płaskie jednak ciągnie do płaskiego, taki Raszyn, powiedzmy: wielkie graffiti zapewniające, na wszelki wypadek, o wielkim szacunku narodu raszyńskiego do warszawskiej Legii, a później – libertariańskie bezformie, bo dobrze, że chociaż ulice są tu wytyczone, przy których stoją te wszystkie potwory, jak marmurowy biurowiec Gepard czy rozwłóczone miasteczko warsztatów samochodowych, które, jak Polska długa i szeroka, zastąpiły służebne podgrodzia.

Ale jest też tu fajny azerski barber, który puszcza wiksaidalne techno i masuje za uszami, co skłania klienta do zadania sobie przez klienta pytania, czy kolo zaczyna się do ciebie dobierać, czy po prostu robi to, co się robi u niego w ojczyźnie (no tak, robi się, co jednak mnie zawsze dziwiło nieco, bo południowa kultura dotyku to jedno, ale jednak zaciekły heteroseksualizm tamtych stron – drugie), albo przepięknie zamarznięte bajoro mające udawać romantyczny stawik, w którego to tafli utknęły do roztopów małpki po wódeczce.

No i tak. I na zachód, na Berlin, mijając te wszystkie miejsca, w których „Azja się zaczyna”, te wszystkie Lichenie, Koniny, mijając Poznań, który jeszcze bardziej pokazuje, że się da, mijając w końcu Odrę i puste, choć otwarte szeroko pogranicze słowiańsko-niemieckie, ten największy uskok tektoniczno-cywilizacyjny Europy. Przynajmniej takim był do niedawna, a i w zasadzie od niedawna, bo od chwili, gdy radykalnie skrócono historię i wynikające z niej tradycyjne dystanse po wysiedleniu Niemców i przesiedleniu ludzi zza Buga i Kongresówki.

Jeszcze niedawno jeździło się tutaj jak pomiędzy dwiema historiami alternatywnymi, jak pomiędzy światem rzeczywistym i antyświatem ze Stranger Things, no dobra, teraz też się trochę tak jeździ, ale już jednak mniej, proces nieubłaganego historycznego wyrównywania poziomów następuje, więc jedźmy dalej, zagłębmy się w te rozpierdolone przez Radziecjan prawie do szczętu miasteczka, w których trzeba było odbudowywać centra zupełnie jak u nas, omińmy zbyt oczywisty Berlin, gdzie na obrzeżach można pójść bardziej do tureckiego niż azerskiego fryzjera, mińmy bandenburską wersję Wiecznego Mazowsza, gdzie dziodki siedzą pod imbissami i walą browar do currywursta (czemu, ach, czemu zniknęła tradycja budek z piwem w Polsce, i o jak dobrze, że pojawiły się wyszydzane przez hipsterkę brendy typu Meta, Strzała i Gorzała, które godnie je zaczynają zastępować), omińmy Magdeburg, wjedźmy do dawnych Zachodnich Niemiec, gdzie – ojej – znów trafiamy do nudnej, melancholijnej krainy opisywanej w przewodnikach jako „pozbawiona dramaturgii agrarna nuda”, czyli na taką zachodnią Białoruś, zresztą dokładnie tak ją opisywał bodajże Wańkowicz czy Mackiewicz. Ciągnącą się aż po Paryż. Również zbyt oczywisty.

Tak, opiszę to kiedyś. Tak, książkę napiszę. W końcu to jest moja ojczyzna. Wypierana, znienawidzona, ale jednak. Ojczyzna, którą dzielę z Putinem i de Gaulle’em, Paryżem i Mińskiem, Moskwą i Berlinem. Sorry, ale takie mamy ukształtowanie terenu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Ziemowit Szczerek
Ziemowit Szczerek
Dziennikarz i prozaik
Dziennikarz i prozaik, autor książek „Siódemka”, „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian”, „Rzeczpospolita Zwycięska”, „Tatuaż z tryzubem”, „Międzymorze. Podróże przez prawdziwą i wyobrażoną Europę Środkową” oraz współautor zbioru opowiadań „Paczka radomskich”. Laureat Paszportu „Polityki”. Pisze dla „Polityki”, „Nowej Europy Wschodniej” i „Tygodnika Powszechnego”.
Zamknij