Nie można wykluczyć, że podobne sceny jak w Brazylii zobaczymy jesienią w Polsce. Stronnicy tej partii, nakręceni propagandą TVP przekonującą, że w kraju jest wspaniale, a naród stoi za PiS, mogą znów zaatakować Komisję Wyborczą albo nowy Sejm, jeśli zbierze się w nim większość zdolna odsunąć PiS od władzy.
Atak zwolenników Bolsonaro na instytucje rządowe w Brasilii okazał się ostatecznie groteską, jeszcze większą niż atak stronników Trumpa na Kapitol 6 stycznia 2021 roku. Trumpiści zaatakowali Kongres w momencie, gdy trwał tam proces zatwierdzania zwycięstwa Bidena. Gdyby udało się im przerwać pracę Kongresu na dłużej, mogliby wywołać kryzys konstytucyjny, w którym Trump mógłby przynajmniej próbować trwać przy swojej prezydenckiej władzy. Stronnicy Bolsonaro zaatakowali brazylijskie instytucje w momencie, gdy nikogo w nich nie było, już po tym, gdy zakończył się proces przekazania władzy w ręce nowego prezydenta Luli.
Szturm na brazylijski parlament. Tropikalny Trump kontratakuje?
czytaj także
Choć na niektórych filmach dokumentujących wydarzenia z niedzieli widać bierność policji, a nawet jej współpracę z tłumem atakującym stolicę, to ostatecznie ani policja, ani wojsko – na co szczególnie liczyli zwolennicy byłego prezydenta – nie wystąpiły otwarcie przeciw Luli. Bez ich wsparcia rewolta z niedzieli musiała skończyć się upokarzającą klęską. Porządek został dość szybko przywrócony w Brasilii, aresztowano blisko 1500 osób.
Jednocześnie gdy patrzy się na tę farsę, nasuwa się wiele bynajmniej niezabawnych pytań. Przede wszystkim o to, czy tego typu rozruchy przegranej prawicy staną się teraz nową świecką tradycją, infekującą kolejne demokracje na całym globie?
Pucz na trumpowskiej licencji
Nieudany brazylijski pucz zorganizowany był bowiem wyraźnie na trumpowskiej licencji. Bolsonaro i jego zwolennicy niemal dokładnie przenieśli w tropikalne realia scenariusz, jakiego po przegranych wyborach próbował prezydent Trump i jego obóz.
Bolsonaro już od 2021 roku zaczął podważać wiarygodność procesu wyborczego w Brazylii. Bez żadnych dowodów przestrzegał Brazylijczyków, że maszyny do głosowania mogą zostać zhakowane tak, by wypaczyły wynik na korzyść jego przeciwników. Przekaz byłego prezydenta można by sprowadzić do formuły: jeśli przegram, to znaczy, że wybory zostały sfałszowane. Bolsonaro zapowiadał, że w takiej sytuacji nie odda władzy po dobroci, że ma za sobą społeczeństwo i wojsko i będzie walczył.
Po przegranej w drugiej turze wyborów pod koniec października Bolsonaro nigdy nie uznał swojej klęski i nie pogratulował Luli zwycięstwa – choć zgodził się na rozpoczęcie procesu transferu władzy. Jego zwolennicy zalewali w tym samym czasie media społecznościowe dezinformacją o „skradzionych wyborach”. Najbardziej zdeterminowani z nich zaczęli blokować drogi i koczować pod koszarami wojskowymi, domagając się od armii interwencji. Bolsonaro zaapelował do swoich sympatyków, by nie blokowali dróg, gdyż uderza to w wewnętrzny brazylijski rynek, ale zachęcał swoich zwolenników do demonstracji pod bazami wojskowymi. Nigdy nie wysłał komunikatu: przegraliśmy, trzeba się z tym pogodzić i wrócić do normalnego życia. Tuż przed inauguracją Luli Bolsonaro wyjechał na Florydę, skąd obserwował wydarzenia z niedzieli. Choć potępił akty wandalizmu wymierzone w rządową własność, to nie odciął się od stojącej za rozruchami politycznej narracji o skradzionych wyborach. Jeszcze w swojej pożegnalnej mowie z końca roku twierdził, że wybory z października były „nieuczciwe”.
Podobnie jak zwolennicy Trumpa po przegranych wyborach, stronnicy Bolsonaro próbowali walczyć o unieważnienie przynajmniej części wyników w sądach. Prezydencka Partia Liberalna złożyła np. pozew domagający się unieważnienia głosów z 250 tysięcy maszyn wyborczych, wyprodukowanych przed 2020 rokiem, które miały – jak niesłusznie twierdzili stronnicy przegranego byłego prezydenta – nie spełniać norm bezpieczeństwa.
Jak ustalił „Washington Post”, obóz Bolsonaro tuż po drugiej turze wyborów bezpośrednio konsultował się z otoczeniem Trumpa. Syn prezydenta i deputowany jego partii do brazylijskiej Izby Deputowanych, Eduardo Bolsonaro, po 30 października 2022 roku przyleciał na Florydę. Miał spotkać się z Trumpem w jego rezydencji Mar-a-Lago i konsultować się z byłym amerykańskim prezydentem na temat dalszych ruchów obozu swojego ojca. Bolsonaro junior spotkał się też z byłym doradcą Trumpa, Jasonem Millerem oraz prowadził konsultacje telefoniczne ze Stephenem K. Bannonem, który przebywał wtedy w Arizonie, gdzie doradzał przegranej kampanii radykalnie prawicowej kandydatki na urząd gubernatora stanu, Kari Lake. Bannon miał wtedy doradzać obozowi Bolsonaro, by kontestował wyniki wyborów. W trakcie niedzielnych rozruchów były główny strateg administracji Trumpa wyrażał swoje wsparcie w mediach społecznościowych dla zwolenników Bolsonaro.
czytaj także
Do Stanów podróżowała jesienią także inna stronniczka prezydenta z brazylijskiego Kongresu, Carla Zambelli. W Waszyngtonie próbowała zwrócić uwagę amerykańskiej opinii publicznej na jej zdaniem niesprawiedliwe blokowanie prawicowych polityków i liderów opinii w mediach społecznościowych przez brazylijskie sądy, które w ten sposób próbowały walczyć z dezinformacją mogącą zakłócić proces wyborczy. Zwolennicy Bolsonaro, znów podobnie jak amerykańska prawica, oskarżali media społecznościowe i sądy o spisek mający uciszać w sieci „konserwatywne” głosy. Część problemów gwiazd brazylijskiej radykalnej prawicy na tym polu rozwiązało przejęcie Twittera przez Elona Muska, pod którego kierownictwem platforma odblokowała wcześniej usunięte konta.
To może być dopiero początek
Ten trumpowski scenariusz może z łatwością zostać przeszczepiony w inne miejsca niż Brazylia. Warunki umożliwiające podobną radykalnie prawicową mobilizację zachodzą przecież w wielu demokracjach na całym świecie, tych starszych i młodszych, lepiej i gorzej funkcjonujących.
Jakie konkretnie? Po pierwsze, zaostrzająca się polaryzacja. Każe ona postrzegać polityczną konkurencję w kategoriach egzystencjalnej walki na śmierć i życie, jako starcie absolutnego dobra z absolutnym złem – co utrudnia zaakceptowanie zwycięstwa drugiej strony. Po drugie, erodujące zaufanie do instytucji mających stać na straży wyborczego procesu, takich jak sądy, komisje wyborcze, ciała liczące głosy i ogłaszające wyniki. Po trzecie, sfera publiczna, w której coraz mniejszą rolę odgrywają odpowiedzialne organizacje medialne, a obywatele coraz częściej czerpią informację z mediów społecznościowych, które pozbawione odpowiednich regulacji łatwo stać się mogą narzędziem dezinformacji i podsycania insurekcyjnych nastrojów.
Wreszcie, po czwarte, w wielu demokracjach narasta problem z zyskującą coraz większą siłę autorytarno-populistyczną prawicą, która odrzuca reguły demokratycznej konkurencji, rozsiewa dezinformację, gotowa jest do wywrócenia stolika, a nawet przemocy w obronie swojej władzy. Jej sukcesy zapewnia sojusz wzburzonych, przepełnionych resentymentem klas ludowych i niższych średnich, mających poczucie, że znany świat usuwa się im spod nóg, z częścią klas wyższych, zmęczonych współczesną demokracją.
czytaj także
Jak dotąd prawicowe insurekcje – od ataku na amerykański Kapitol, przez zamach stanu przygotowywany przez Obywateli Rzeszy w Niemczech, po wydarzenia z Brazylii – kończyły się żałośnie. Demokratyczne instytucje okazywały się odporne na podobne próby wrogiego przejęcia – nawet w Brazylii, która w ubiegłym stuleciu doświadczyła ponad dwóch dekad dyktatury wojskowej.
Groteskę od grozy czasem dzieli jednak tylko jeden krok. W końcu jakaś prawicowa insurekcja może się udać, w końcu spełnione zostaną do tego konieczne warunki: lider bardziej ogarnięty niż Trump i Jair Bolsonaro, odpowiednia koniunktura międzynarodowa, poparcie wojska lub policji, gotowość do zaakceptowania zamachu stanu przez państwowy aparat i elitę, słabość społecznego oporu.
Można zastanawiać się, jak sytuacja skończyłaby się w Brazylii, gdyby w Białym Domu zamiast Bidena zasiadał Trump. Jak wtedy zachowałoby się wojsko, które zwolennicy przegranego prezydenta wyraźnie próbowali skłonić do interwencji na jego korzyść? Co zrobiliby generałowie, gdyby dyskretnymi kanałami dostali zapewnienia, że Biały Dom będzie chciał dobrze żyć z reżimem powstałym w wyniku wojskowego zamachu stanu?
Czy czeka nas to samo jesienią?
Na koniec nie można nie poruszyć polskiego wątku. W trumpowską prawicę zapatrzony jest także nasz obecny obóz władzy. Jarosław Kaczyński, podobnie jak wcześniej Bolsonaro, od miesięcy podaje w wątpliwość uczciwość wyborów, wzywa swoich stronników do stworzenia Korpusu Ochrony Wyborów, sugeruje, że w organizowanych przez samorządy wyborach mogło dochodzić w przeszłości do fałszerstw.
Kaczyński twierdził już wcześniej, że sfałszowane zostały wybory samorządowe w 2014 roku. Słowa te wypowiedział z trybuny sejmowej. PiS złożył wtedy w Sejmie projekt uchwały o skróceniu kadencji rzekomo nieprawidłowo wybranych sejmików wojewódzkich. Wcześniej, gdy trwało liczenie głosów, grupa skrajnie prawicowych aktywistów – między innymi Grzegorz Braun, Ewa Stankiewicz, Robert Winnicki – wtargnęła do komisji wyborczej, rozpoczynając jej okupację. PiS odciął się co prawda od tych działań, ale później, we wspomnianym sejmowym przemówieniu, Kaczyński mówił, że sam chaos przy liczeniu głosów „delegitymizuje tę władzę” – jak można zgadywać z kontekstu, chodzić mogło mu zarówno o nowe władze samorządowe, jak i o władzę PO.
Człowiek ludu kontra zbrodniarz w koronie. Brazylia czeka na drugą turę
czytaj także
Nie można wykluczyć, że podobne sceny zobaczymy jesienią. Stronnicy tej partii, nakręceni propagandą TVP przekonującą, że w kraju jest wspaniale, a naród stoi za PiS, mogą znów zaatakować Komisję Wyborczą albo nowy Sejm, jeśli zbierze się w nim większość zdolna odsunąć PiS od władzy.
Prawdopodobieństwo tego, że wbrew woli wyborców PiS utrzyma władzę, nie jest co prawda wysokie. Ale scenariusz, w którym PiS krzyczy po wyborach o fałszerstwie, zgłasza setki wyborczych protestów, doprowadza do ulicznych rozruchów, a następnie twierdzi, że wszystko to odbiera legitymację nowemu rządowi i atakuje go jako bezprawnie sprawujący władzę przez następne lata, jest niestety o wiele bardziej prawdopodobny i potencjalnie destrukcyjny dla polskiej demokracji.