Za pierwszym razem Trump wygrał niespodziewanie i może dlatego nie zrobił wszystkiego, co chciał – a może nie do końca wiedział, czego chce. Tym razem więc największe prawicowe think tanki z góry przygotowują plan i szkolą kadry – by opór instytucji państwa i resztek demokratycznych procesów nie utrudniały prezydentowi dzieła zniszczenia.
W ostatnich tygodniach zza oceanu płynęły nienajgorsze wieści – przynajmniej do chwili pisania tego tekstu i pierwszej prezydenckiej debaty. Przekonaliśmy się bowiem, że uznanie Donalda Trumpa za winnego łamania przepisów o finansowaniu kampanii wyborczych odbiło się na jego notowaniach: po raz pierwszy od wielu miesięcy w ogólnokrajowym sondażu prowadził Joe Biden.
Choć była to z pewnością informacja raczej lepsza niż gorsza, ta jedna jaskółka wiosny nie czyni – Trump od dawna prowadzi w kluczowych stanach, w których wynik nie jest z góry przesądzony i które właśnie dlatego zwykle decydują o wyniku wyborów. Nadal jest więc całkiem prawdopodobne, że w październiku wygra Trump – reakcje po czwartkowej debacie z pewnością nie rozwiały żadnych wątpliwości. A jeśli wygra, to jego kolejna kadencja zapowiada się na prawdziwy koszmar.
Przedsmak już mamy. Zdominowany przez konserwatystów Sąd Najwyższy odebrał kobietom prawo do aborcji (a niektórzy sędziowie tego zacnego niegdyś ciała już ostrzą sobie zęby na małżeństwa jednopłciowe czy dostęp do antykoncepcji), zalegalizował za to sprzedaż nakładek na kolby karabinów, które zmieniają broń półautomatyczną w de facto automatyczną. Sam Trump z kolei zapowiada zemstę na wszystkich, którzy ciągają go obecnie po sądach, a swoich politycznych oponentów zamierza wsadzić za kratki. Osoby z lepszą pamięcią przypomną, że już podczas kampanii w 2016 roku obiecywał, że do więzienia trafi Hillary Clinton – i nic z tego nie wyszło.
Jest jednak spora różnica między pierwszą kadencją Trumpa a tym, co może się stać już w styczniu 2025 roku. Tę różnicę można streścić w dwóch słowach: Project 2025.
czytaj także
Żeby zrozumieć, czym jest Project 2025, trzeba najpierw zdać sobie sprawę z powodów, dla których pierwsza kadencja Trumpa nie skończyła się katastrofą. Po pierwsze, w 2017 roku, gdy Trump przejmował władzę, Partia Republikańska wciąż jako tako trzymała poziom. Przykładem może być choćby to, że przeważającą większością głosów członków obu partii Kongres w zasadzie uniemożliwił Trumpowi samodzielne zniesienie sankcji na Rosję za próbę manipulowania wyborami w 2016 roku.
Od tamtej pory wiele się jednak zmieniło. Z krytyków Trumpa w Kongresie uchował się w zasadzie tylko Mitt Romney, a pozostali albo odeszli z polityki jak Liz Cheney, albo wrócili na kolanach, jak Lindsey Graham czy (typowana czasem na wiceprezydentkę Trumpa) Nikki Haley. Po drugie i ważniejsze, brak przygotowania ekipy Trumpa do przejęcia władzy w 2017 roku był widoczny gołym okiem. Krótka ławka, którą uzupełniano dyletantami, i częste zmiany na stanowiskach powodowały, że ciężko było realizować jakikolwiek plan, o ile takowy w ogóle istniał.
Gdy zatrudniano już kogoś bardziej doświadczonego, to okazywało się, że byli to tzw. dorośli w pokoju, którzy albo tłumaczyli Trumpowi, że pewnych rzeczy zrobić się nie da, albo zwyczajnie nie wykonywali jego poleceń w nadziei, że o nich zapomni. Byli też tacy jak generał John Kelly, jeden z szefów personelu Białego Domu, którzy pracowali dla Trumpa z poczucia patriotycznego obowiązku: uważał on, że prezydentowi USA się nie odmawia, ale pracuje się nie dla prezydenta, tylko dla kraju. Sam Trump narzekał zresztą na opór wewnątrz własnej administracji.
Ta mieszanina niekompetencji, karuzeli kadrowej i kłód rzucanych Trumpowi pod nogi przez ludzi wewnątrz Białego Domu sprawiła, że opłakane efekty pierwszej kadencji Trumpa miały ograniczony zasięg. To samo spowodowało też jednak, że zwolennicy Jezusa z Cheeto uznali, że wyborczej obietnicy MAGA, czyli przywrócenia Ameryce dawnej świetności, nie udało się zrealizować, bo głębokie państwo przyspawało się do koryta i sabotowało wszelkie zamiany.
czytaj także
Tak docieramy do inicjatywy, która ma cały ten polityczny imposybilizm przełamać, a zarazem przygotować szczegółowy plan rządzenia. Project 2025 to opracowana za kilkanaście milionów dolarów strategia koalicji prawicowych organizacji zjednoczonych pod sztandarem Heritage Foundation.
W projekcie nie ma mowy o Trumpie – mówi się tylko o „nowym konserwatywnym prezydencie” – ale zaangażowani w niego są byli współpracownicy lidera republikanów. Jak mówią autorzy, aksjomatem stojącym za całym pomysłem jest „personnel is policy” – najważniejsi w polityce są właściwi ludzie albo, jak w słynnym powiedzeniu Stalina, że to „kadry decydują o wszystkim”. Dyrektor Project 2025 Dan Paul oświadczył, że jego celem jest przygotowanie „nowej armii zgranych, wyszkolonych i odpowiednio uzbrojonych konserwatystów, którzy staną do walki z głębokim państwem.
W ramach projektu powstaje zatem baza potencjalnych nominatów, których ideologiczna orientacja gwarantuje lojalność i którzy w związku z tym nie będą wymawiać się jakimiś procedurami, konwencjami, czy przepisami prawa. Wyselekcjonowane osoby będą miały dostęp do „Akademii Prezydenckiej”, czyli kursów online i stacjonarnych, w których wykładowcy związani z projektem uczą, jak działa Waszyngton i jak przetrwać w tym gnieździe żmij, czy też jak korzystać z mediów społecznościowych i komunikować się z dziennikarzami, by promować polityki wprowadzane przez prezydenta.
Projekt zawiera też część zwaną „podręcznikiem”, który precyzuje, w jaki sposób dokonać przyjęcia władzy od Bidena, by nie powtórzyć przy tym błędów, jakie popełniono w 2017. Ten plan sprowadza się do wymiany pracowników administracji tam, gdzie się da, i tak, aby skupić całą władzę wykonawczą w rękach prezydenta poprzez eliminację niezależności takich instytucji jak Departament Sprawiedliwości czy Federalna Komisja Handlu – do tego jeszcze wrócimy.
Wszystko to ma umożliwić „nowemu konserwatywnemu prezydentowi” uzdrowienie Ameryki. A jakież to choroby toczą Stany Zjednoczone? W diagnozie znajduje się kilka słusznych stwierdzeń, ale większość to litania typowych obsesji prawicowej szurii. Oddajmy głos Kevinowi Robertsowi, szefowi Heritage Foundation i spiritus movens całego projektu. „Spójrzcie na Amerykę obecnych rządzących i kulturowych elit: inflacja pustoszy rodzinne budżety, liczba zgonów spowodowanych przedawkowaniem narkotyków wciąż rośnie, a dzieci cierpią z powodu toksycznej normalizacji transgenderyzmu w postaci inwazji drag queen i pornografii na szkolne biblioteki” – grzmi Roberts we wprowadzeniu dzięwięćsetstronicowej cegły pod tytułem Mandat przywództwa, czyli ideologicznej wizji stojącej za całym przedsięwzięciem.
Jest tam mowa o „długim marszu marksizmu kulturowego przez instytucje”, o behemocie w postaci rządu federalnego, wykorzystywanym „w wojnie przeciwko amerykańskim obywatelom i konserwatywnym wartościom, przez co wolność jest zagrożona jak nigdy wcześniej” (pal licho niewolnictwo czy obozy koncentracyjne dla Amerykanów japońskiego pochodzenia).
Nie zabrakło też wzmianek o „totalitarnej komunistycznej dyktaturze w Pekinie” i „globalistycznych elitach w Waszyngtonie” (oczywiście w jednym zdaniu), czy o „totalitarnym kulcie” woke w USA (dwa zdania dalej). „Najbardziej alarmujące jest to, że same moralne fundamenty naszego społeczeństwa są zagrożone” – podsumowuje Roberts. Innymi słowy, przez całe to lewactwo Ameryka jest krajem rui i porubstwa, zgnilizny moralnej i upadku wartości.
czytaj także
A lekarstwo? Na początek to obłe hasła: przywróćmy rodzinie należne jej miejsce, chrońmy dzieci, oddajmy władzę w ręce ludu i brońmy suwerenności USA przed globalnymi zagrożeniami – i zabezpieczmy „dane przez Boga” prawo do korzystania z „błogosławieństw wolności”. Nawet pobieżna lektura wystarczy, by zauważyć, że za tymi sformułowaniami kryje się fundamentalistyczny koszmar rodem z Opowieści podręcznej. Ochrona rodziny i dzieci to intensyfikacja wojen kulturowych, kolejne ataki na prawa osób trans, całkowity zakaz aborcji („Dobbs to dopiero początek”) i zwalczanie „ideologii gender” i wszelkich działań na rzecz niedyskryminacji, równości i różnorodności. Stąd niedaleko także do zakazu rozwodów (to nie jest nawet domysł: republikanie już teraz kombinują, jak skutecznie utrudnić rozwiązywanie małżeństw za porozumieniem stron).
Pod pozorem walki z administracyjnym behemotem autorzy Mandatu Przywództwa domagają się zlikwidowania Departamentu Edukacji, czyli centralnej instytucji, która odpowiada za wsparcie finansowe dla często niedomagających budżetów edukacyjnych na poziomie stanowym. Pod hasłami o wolności rodzicielskiej domagają się ogólnokrajowego zakazu używania innych zaimków niż te odpowiadające płci przypisanej przy narodzinach.
Z tego samego powodu autorzy chcą, by nauczycieli i bibliotekarzy, którzy będą dzieci uczyć o transpłciowości, karano jak gwałcicieli (bo tak naprawdę to ideologia transgenderyzmu, czyli seksualizująca dzieci pornografia uzależniająca tak samo jak narkotyki) i wyrzucić z instytucji edukacyjnych krytyczną teorię rasy (bo jest rasistowska i rozpowszechnia antyamerykańskie kłamstwa).
Obsesja na punkcie szkół nie powinna zaskakiwać, bo jest ona częścią testowanej od dłuższego czasu strategii prawicy, nie tylko zresztą w USA. Polega ona na zagłodzeniu lub w inny sposób zniszczeniu sektora publicznego po to, by wypchnąć rodziców na rynek prywatny, na którym będą na nich czekać odpowiednio sprofilowane ideologicznie szkoły. Gdy raz to się stanie, odbudowa edukacji publicznej z jej misją redukcji nierówności potrwa dekady – i to przy optymistycznym założeniu, że w ogóle będzie możliwa.
W Mandacie nie mogło zabraknąć takich pozycji jak walka z „ekologicznym ekstremizmem”, powrót do niemal nieograniczonej eksploatacji paliw kopalnych czy obcięcie finansowania Agencji Ochrony Środowiska. Jest zatem szansa, że wprowadzenie Gileadu w USA się nie uda, bo klimatyczny kataklizm nastąpi wcześniej.
Warto też zwrócić uwagę na warstwę retoryczną Mandatu. To język wojny i mobilizacji do walki, który pod pozorem bezkompromisowości służy do przemycenia teorii spiskowych i mrugania okiem do skrajnej prawicy. Opowieści o globalistycznych elitach zblatowanych z międzynarodowymi instytucjami to nawiązania do bredni o Nowym Światowym Porządku i próbach utworzenia rządu światowego ponad głowami narodów. Słabo zawoalowane sugestie, że te kontrolujące deep state elity podstępnie seksualizują dzieci, to skrypt niemal słowo w słowo wzięty z teorii spiskowych QAnon.
czytaj także
Liberalne elity, o których mowa, oczywiście nienawidzą prawdziwej Ameryki, bo, jak twierdzi Roberts, „dzisiaj niemal każdy rektor topowego uniwersytetu czy menadżer funduszu hedgingowego na Wall Street ma więcej wspólnego z socjalistyczną głową europejskiego państwa niż rodzicami oglądającymi licealny mecz futbolu amerykańskiego w Waco w Teksasie”.
Dla polskiego czytelnika nawiązanie do Waco może wydawać się przypadkowe, bo nazwa ta głównie kojarzy się z Davidem Koreshem i skrajnie nieudolnym szturmem federalnych organów ścigania na siedzibę jego sekty w Waco, który zakończył się pożarem i pochłonął 86 ofiar.
W USA nawiązanie to jest dość mroczne, bo dla skrajnej prawicy Waco to obok Ruby Ridge najważniejszy symbol krwawych represji ze strony rządu federalnego. To właśnie między innymi brutalne sceny z Waco zradykalizowały Timothy’ego McVeigha i pchnęły go do dokonania drugiego największego obok 11 września 2001 roku ataku terrorystycznego na terenie Stanów. To nawiązanie jest wyraźnym sygnałem dla Three Percenters, Proud Boyów i innych uzbrojonych kryptofaszystów (i nie zawsze nawet krypto), którzy 6 stycznia 2021 roku wtargnęli na Kapitol. Ci doskonale wiedzą, że to właśnie do nich mrugnięto oczkiem.
Na mobilizacji uzbrojonych bojówek autorytarne zapędy autorów Mandatu się nie kończą, bowiem, jak już było wspomniane, cała strategia ma pomóc skupić władzę w rękach prezydenta. Doktrynalnym fundamentem tego pomysłu jest „unified executive theory”, która, jak wiele złych rzeczy w USA, jest dziełem Ronalda Reagana. Reagan, miłośnik wolnego rynku (choć niekoniecznie samej wolności) w okresie swojej deregulacyjnej manii zmagał się z niezależnymi instytucjami kontrolnymi i regulacyjnymi, które jego zapędy temperowały. Choć instytucje te funkcjonowały w ramach władzy wykonawczej, powołano je na podstawie ustaw Kongresu, których zapisy w różny sposób gwarantowały tym instytucjom niezależność od prezydenta. Reaganowi i spółce to się nie podobało, zaczęli więc twierdzić, że nikt w ramach egzekutywy nie powinien móc się sprzeciwić prezydentowi.
Odrodzić przeszłość, której nie było. Paranoiczna nostalgia Trumpa i Putina
czytaj także
Argument był prosty: skoro zgodnie z artykułem 2. Konstytucji USA prezydent USA sprawuje władzę wykonawczą, to istnienie niezależnych instytucji w ramach administracji – czyli egzekutywy – jest niezgodne z Konstytucją. Był on oczywiście wyssany z palca, ale dla miłośników powrotu do starych dobrych czasów brzmiał atrakcyjnie: wódz ma być tylko jeden.
Pomysły Heritage Foundation i pozostałych twórców Project 2025 to ideologia Reagana na sterydach. Zgodnie z nimi prezydent nie tylko byłby faktycznym zwierzchnikiem wszystkich instytucji regulacyjnych, ale też mógłby bezpośrednio kierować całą administracją. Oznacza to koniec profesjonalnej służby cywilnej i zastąpienie jej nominatami z politycznego nadania. W ramach centralizacji władzy planowane jest też odejście od normy niezależności Departamentu Sprawiedliwości, co umożliwiłoby prezydentowi wykorzystanie organów ścigania przeciwko politycznym oponentom. Normę to ustanowiono po aferze Watergate, gdy prezydent Nixon właśnie to zrobił i stracił za to stanowisko (bo ówcześni republikanie mieli kręgosłup i przekonali go do odejścia).
W interpretacji Heritage Foundation prezydent miałby również prawo do tego, żeby jednostronnie wstrzymać finansowanie programów czy instytucji, które mu się nie podobają, nawet jeśli Kongres przeznaczy na to środki w budżecie. W amerykańskim systemie tzw. władza sakwy, czyli konstytucyjnie zagwarantowana kontrola nad budżetem, to największa broń Kongresu przed uzurpacjami ze strony władzy wykonawczej. Umożliwienie prezydentowi ignorowania ustaw i regulacji budżetowych w praktyce oznacza, że Kongres tę broń traci. W wersji optymistycznej będzie się to wiązać z procesami sądowymi o kompetencje i z paraliżem władzy. W wersji pesymistycznej oznaczałoby to faktyczną zmianę ustrojową z systemu prezydenckiego w staczający się w autorytarny rynsztok plebiscytaryzm.
Czy ten mokry sen Konfederatów i koszmar każdego, kto ma jakikolwiek kontakt z rzeczywistością, może się ziścić? Miejmy w pamięci dwie rzeczy. Po pierwsze, nowy Mandat przywództwa nie jest pierwszą tego rodzaju publikacją Heritage Foundation; historia pokazuje, że prawicowi politycy lubią z rekomendacji w nich zawartych korzystać. Pierwsza edycja ukazała się tuż po wyborze Reagana na prezydenta (czy wspominałem, że wiele złych rzeczy w USA ma swój początek w rządach Reagana?) i spowodowała, że Heritage Foundation stała się ważną instytucją kreującą kierunek polityk publicznych. Podobno 60 proc. z około dwóch tysięcy propozycji zawartych w pierwszym Mandacie Reagan zrealizował lub przynajmniej usiłował wdrożyć.
Opowieść o Ameryce jako najdoskonalszej demokracji świata to jakiś żart
czytaj także
Z wydanej po wyborach w 2016 roku ósmej edycji Trump podobno zrealizował lub usiłował zrealizować 64 proc. Wspominając pierwszą edycję, autorzy obecnej twierdzą, że to za jej sprawą Reagan i konserwatywni działacze poza administracją zaczęli mówić tym samym językiem. W praktyce zaś oznacza to, że Mandat daje podstawę do rozliczania prezydenta z realizacji bardzo konkretnych postulatów i rozwiązań.
Druga istotna rzecz to to, że poprzednim edycjom nie towarzyszył podobny wysiłek rekrutowania potencjalnych nominatów do administracji publicznej, którzy by zawartą w Mandacie wizję zobowiązali się realizować. Strategia wciskania swoich ludzi na istotne stanowiska nie jest oczywiście nowa; Federalist Society, od lat ją realizowało w przypadku sądownictwa i to na tyle skutecznie, że Trump oddelegował im proces wyboru nominatów na wakaty w sądach federalnych. Dzięki temu cała szóstka konserwatywnych sędziów Sądu Najwyższego, w tym trójka nominowanych przez Trumpa, to osoby związane z Federalist Society.
Heritage Foundation i jej partnerzy planują zastosować ten sam manewr do obsadzenia całej administracji, co przy wnioskach, jakie Trump i jego ludzie wyciągnęli z pierwszej kadencji, może im się udać. Tym, którzy nie chcą się niemiło rozczarować, proponuję przygotować się na jazdę bez trzymanki.