Jedna z największych iluzji naszych czasów to przekonanie, że te same mechanizmy rynkowe, które służą do efektywnego rozprowadzania po świecie różnego rodzaju towarów, mogą też rozprowadzać szczytne idee naprawiania tego świata. Tak jakby demokracja nie różniła się specjalnie od najnowszego modelu iPhone’a.
W 1953 roku ekonomista Howard R. Bowen wydał książkę, o której mało kto dziś pamięta, choć zawarte w niej idee na stałe zakorzeniły się w debacie publicznej. Książka ta nosiła tytuł Social Responsibilities of the Businessman [Społeczna odpowiedzialność biznesmenów]. To właśnie ona zainspirowała koncepcję społecznej odpowiedzialności biznesu.
Od samego początku ta idea budziła sceptycyzm. Jednym z największych jej krytyków okazał się słynny ekonomista Milton Friedman, dziś uważany za współtwórcę neoliberalizmu. W 1970 roku opublikował na łamach „New York Timesa” artykuł, w którym bezpardonowo zaatakował koncepcję Bowena.
Mazzucato: Kapitalizm interesariuszy? Nie, to tylko mydlenie oczu
czytaj także
„W społeczeństwie z prywatnymi przedsiębiorstwami i własnością prywatną dyrektor korporacji pracuje dla właścicieli firmy. Odpowiada bezpośrednio przed swoimi pracodawcami. Ta odpowiedzialność polega na prowadzeniu biznesu zgodnie z ich pragnieniami, co ogólnie rzecz biorąc, polega na zarobieniu tylu pieniędzy, ile to tylko możliwe, w zgodzie z podstawowymi zasadami społeczeństwa” – pisał Friedman.
Stosunek do społecznej odpowiedzialności biznesu to jedna z niewielu kwestii, w której zgadzam się z amerykańskim ekonomistą.
Pisałem już o tym przy okazji skandalicznych naklejek „Gazety Polskiej”: „Strefa wolna od LGBT”. Kilka firm paliwowych odmówiło wtedy – jak najbardziej słusznie – sprzedawania numeru, w którym je zamieszczono. Część osób potraktowała to jako dowód na żywotność idei społecznej odpowiedzialności biznesu. Wojciech Maziarski pisał nawet, że „prywatne przedsiębiorstwa, zwłaszcza te silne i międzynarodowe, są nośnikami wartości obywatelskich i demokratycznych”.
To dość naiwne podejście, zważywszy na to, że w innych okolicznościach i miejscach te same firmy podejmują cokolwiek wątpliwe etycznie działania, które zdają się mieć niewiele wspólnego z demokracją. By posłużyć się przykładem jednej z firm, które tak zachwyciły Maziarskiego: Shell był oskarżany przez Amnesty International o współpracę z nigeryjskim reżimem.
Chcecie wolności słowa na Facebooku, a próbowaliście demonstrować w galerii handlowej?
czytaj także
Jak pisał Friedman, korporacje mają jeden cel: zarabianie pieniędzy. Czasem mogą uznać, że opowiedzenie się po stronie postępowych idei ułatwia jego osiągnięcie, a czasem wręcz przeciwnie. Nie powinniśmy się łudzić, że można oprzeć wartości demokratyczne i obywatelskie na tak chwiejnym fundamencie.
Ewentualne wątpliwości w tym zakresie powinna rozwiać reakcja niektórych korporacji na napaść Rosji na Ukrainę. Wiele firm uznało, że nadal będzie prowadzić swój biznes w kraju Putina – między innymi Decathlon, Leroy Merlin czy (początkowo) Nestlé.
Bojkot odpowiedzią?
Z oczywistych względów wiele osób jest wściekłych na zachowanie tych firm i nawołuje do ich bojkotu. To rodzi pytanie: czy taki sposób działania jest skuteczny i może wymusić społeczną odpowiedzialność biznesu, ocalając tę ideę?
Nie można powiedzieć, że takie nawoływania to tylko zbiór pustych haseł. Z danych PKO BP wynika, że Polacy używający ich kart rzeczywiście zaczęli ograniczać zakupy w sieciach, które zostały w Rosji. Niekiedy ta presja przekłada się na decyzje firm, wygląda na to, że Nestlé i Renault wbrew wcześniejszym zapowiedziom ograniczą działalność w Rosji – choć ich deklaracje nie zawsze są w tej sprawie jasne.
Bojkot sieci handlowych, które nie wycofały się z Rosji, to więcej niż tylko hasła w mediach społecznościowych. Dane o płatnościach kartami @PKOBP pokazują, że sieci, które pozostały aktywne w Rosji, mają niższą dynamikę obrotów niż konkurencja. #StandWithUkraine pic.twitter.com/PuvjEX80OO
— PKO Research (@PKO_Research) March 23, 2022
Nie zamierzam więc krytykować nawoływań do bojkotów – sam też przestałem robić zakupy w niektórych sieciach. Niemniej nie unieważnia to pytania, jak bardzo takie działania konsumenckie są na dłuższą metę skuteczne i czy mogą się trwale przyczyniać do promowania wartości demokratycznych.
Weźmy Nestlé, nie jest to bowiem pierwszy przypadek, gdy jej działalność wywołuje oburzenie. W pewnym sensie próby bojkotowania szwajcarskiej firmy są podejmowane nieustannie od 1973 roku – przede wszystkim z powodu kontrowersji, jakie wzbudza sprzedawane przez nią mleko dla niemowląt, szczególnie w krajach najbiedniejszych. Spór dotyczy głównie promowania mieszanki zastępczej przygotowywanej na wodzie w krajach, gdzie ta jest często skażona, i odwodzenia kobiet od karmienia piersią na rzecz ich produktu. Powstała nawet specjalna organizacja międzynarodowa, International Nestlé Boycott Committee, do koordynowania tych prób bojkotu. Nie przeszkodziło to jednak firmie stać się jednym z największych graczy na świecie na rynku spożywczym, a wątpliwości dotyczące jej produktów mlecznych dla niemowląt nadal nie zostały rozwiane. Na przykład w 2019 roku – prawie 50 lat po pierwszych próbach bojkotu! – ukazał się raport, którego autorzy stwierdzili, że mleko od Nestlé nadal zawiera budzące kontrowersje składniki, a działania marketingowe koncernu mogą wprowadzać konsumentów w błąd.
Tego typu historie wywołują wątpliwości, czy bojkoty mogą prowadzić do systemowej zmiany, czy też są tylko głosem konsumentów wołających na puszczy. Za tym ogólnym pytaniem kryją się bardziej szczegółowe dylematy.
czytaj także
Czy konsumenci są w stanie na bieżąco śledzić, jakie działania podejmuje dana firma, a nawet, czy rzeczywiście udaje im się konsekwentnie uczestniczyć w jej bojkotowaniu? Sam koncern Nestlé jest właścicielem ponad dwóch tysięcy marek. Wątpliwe, by konsumenci znali je wszystkie i orientowali się, czy właśnie włożyli do koszyka produkt powiązany ze szwajcarskim przedsiębiorstwem.
Problemem jest też często brak spójności między tym, co deklarują różne korporacje, a tym, za czym lobbują one za kulisami. Christiana Figueres i Tom Rivett-Carnac zauważają w książce Przyszłość zależy od nas, że firmy takie jak Microsoft, Procter & Gamble, Corning i Intel opowiadają się za proekologicznymi działaniami, a jednocześnie należą do National Association of Manufacturers, grupy lobbystycznej zrzeszającej amerykańskie przedsiębiorstwa, która w 2016 roku zablokowała wprowadzenie Clean Power Plan – planu reform mających pomóc w walce z globalnym ociepleniem.
Znowu – ilu konsumentów jest w stanie śledzić tego rodzaju powiązania i zakulisowe rozgrywki?
Nie jest też jasne, jak dalece chwilowe spadki dochodów spowodowane bojkotem są dotkliwe dla firmy i kto na tym traci – osoby na najwyższych stanowiskach kierowniczych czy raczej szeregowi pracownicy, którzy w sprawie działań firmy nie mają nic do powiedzenia?
Jeszcze inny problem polega na tym, że możliwości działań konsumenckich są ograniczone zasobnością naszych portfelów i dostępnymi alternatywami. Gdybyśmy chcieli naprawdę uderzyć w Putina i Rosję, powinniśmy bojkotować gaz i ropę z tego kraju. Ale ilu konsumentów może sobie na to pozwolić? Prawie nikt, co z góry wyklucza sensowność takich działań. Jeśli uda nam się uniezależnić od rosyjskiego gazu i ropy, to tylko pod warunkiem, że na szczeblu poszczególnych rządów czy Unii Europejskiej zostaną podjęte decyzje o zmianie polityki energetycznej, a nie dlatego, że konsumenci bohatersko odmówią tankowania swoich samochodów.
Na głębszym poziomie powstaje zaś pytanie, czy bojkoty konsumenckie są w stanie naruszyć podstawową logikę działania firm, o której pisał Friedman, czyli nastawienie na zysk. Wiele z nich nawet tego nie próbuje. Wszak celem bojkotu jest przekonanie danej firmy, że podejmowanie określonych działań, na przykład pozostanie w Rosji, uderzy w jej zyski. To nic innego jak próba wysłania bodźców rynkowych w stronę korporacji, których działania nam się nie podobają. Skoro same z siebie nie chcą być one odpowiedzialne społecznie, to zmusimy je do tego za pomocą mechanizmów rynkowych. Zagłosujemy portfelami.
Polskie embargo na surowce z Rosji to krok w dobrą stronę, ale to wciąż za mało
czytaj także
Czy to nie jest jednak złudzenie, że za pomocą działań rynkowych można szerzyć wartości demokratyczne? Być może docieramy tu do jednej z największych iluzji naszych czasów – do przekonania, że te same mechanizmy, które służą do efektywnego produkowania i rozprowadzania po świecie różnego rodzaju towarów, mogą też posłużyć do rozprowadzania szczytnych idei i naprawiania tego świata. Tak jakby idea demokracji nie różniła się niczym specjalnym od najnowszego modelu iPhone’a.
Prawdziwy koniec „końca historii”
Jednym z najpopularniejszych przykładów wiary w to, że działania prorynkowe i prodemokratyczne idą ręka w rękę, jest słynne hasło Thomasa L. Friedmana, że dwa kraje, w których działa McDonald’s, nigdy nie toczyły ze sobą wojny.
Zostało ono już wielokrotnie sfalsyfikowane, ostatnio przez atak Rosji na Ukrainę, ale przekonanie, które się za nim kryje, wydaje się wciąż dobrze trzymać. Im bardziej wolnorynkowe będą nasze gospodarki, im więcej państw, ludzi i sfer naszej rzeczywistości wprowadzimy w obręb rynkowych mechanizmów, tym lepiej będzie się miała demokracja.
Kiedy na świecie dochodzi do dramatycznych wydarzeń, jak wojna, zawsze znajdzie się ktoś, kto ogłosi koniec „końca historii”. W słynnej koncepcji Francisa Fukuyamy nie chodziło jednak o to, że nie będą się już działy rzeczy wielkie i dramatyczne, lecz o to, że małżeństwo demokracji i kapitalizmu zrodziło zwycięski system gospodarczo-polityczny – taki, który stopniowo zdominuje cały świat i go „naprawi”.
czytaj także
Słynny historyk Timothy Snyder nazwał to „polityką nieuchronności”. Jak tłumaczył niedawno w rozmowie z Ezrą Kleinem, idea ta zasadza się na prostej wierze:
„By przywołać Margaret Thatcher lub Francisa Fukuyamę, historia się skończyła. To nieuchronne, że pewna większa siła, mianowicie kapitalizm, da nam wszystkie te rzeczy, których pragniemy, czyli demokrację i wolność. Ludzie wierzyli w tę ideę, kształtowała ona ich ogólne podejście do świata. Sądzę, że to właśnie ona przyczyniła się do obecnego kryzysu”.
Kilkanaście lat wcześniej podobnym spostrzeżeniem podzielił się inny słynny historyk – Tony Judt. Jego zdaniem idea końca historii miała w sobie coś z marksistowskiej wiary:
„Tak jak wczorajsi teoretycy rewolucji opierali swój światopogląd na przekonaniu o nieuchronności wstrząsów społecznych, tak dzisiejsi apostołowie wzrostu powołują się na analogicznie nieuniknioną dynamikę globalnej rywalizacji gospodarczej. Wspólna dla jednych i drugich jest granicząca z zadufaniem pewność, z jaką dostrzegają konieczność w obecnym biegu wydarzeń. Jak powiedziałaby Emma Rothschild, jesteśmy zamknięci w niekwestionowanym »społeczeństwie powszechnego handlu«. Albo, jak podsumowała kiedyś Margaret Thatcher: nie ma innej drogi”.
Markiewka: Nie uratujemy świata na skróty, bez polityków i „brudnej” polityki
czytaj także
Przez ostatnie kilkanaście lat wydarzyło się wiele rzeczy, które podważają to przekonanie, ale zachowanie Putina i Rosji jest szczególnie dobitnym przypadkiem. Rosyjscy oligarchowie byli doskonale zintegrowani z globalnym rynkiem: kupowali sobie kluby sportowe, korzystali z dobrodziejstw rajów podatkowych, a Gazprom sponsorował największe rozgrywki piłkarskie na świecie. Na niewiele to się zdało. Rosja nie stała się przez to ani trochę bardziej demokratyczna. To samo można powiedzieć o Chinach.
Koniec „końca historii” powinien więc polegać nie na stwierdzeniu oczywistości – że na świecie wciąż dzieją się rzeczy wielkie i straszne – ale na pożegnaniu się z naiwną wiarą, że mechanizmy rynkowe będą rozprowadzały wartości demokratyczne tak samo sprawnie, jak rozprowadzają po świecie odzież, smartfony i inne towary. Nawet jeśli mechanizmy te miałyby być wspierane przez konsumentów, którzy za pomocą bojkotów wysyłają sygnały rynkowe do firm i ich właścicieli, to nie wystarczy.
Najpierw obywatel, potem konsument
Raz jeszcze – nie chodzi o to, że bojkoty są bez sensu, ale że decyzje mające największe znaczenie, największą szansę na poprawę świata, rozgrywają się na poziomie politycznym. Wracając do wcześniejszego przykładu: potrzebujemy nie konsumentów, którzy odmawiają tankowania swoich samochodów lub ogrzewania swoich mieszkań, ale decyzji politycznych, które przestawią gospodarkę na nowe tory. Tak żeby gaz i ropa przestały być potrzebne – i żebyśmy nie musieli się już zmagać z dylematem, od którego reżimu je kupować.
Wielkie firmy powinny zaś być lepiej regulowane i płacić uczciwe podatki. Zamiast liczyć na ich odruchy etyczne, sprawmy, że podejmowane przez nie decyzje nie będą miały aż tak dużego znaczenia dla demokracji.
czytaj także
Nie znaczy to, że zwykli ludzie mają się biernie przyglądać rozwojowi wypadków i czekać, aż politycy sami z siebie rozwiążą te wszystkie problemy. Przeciwnie, powinniśmy działać – ale przywdziewając nie tylko strój konsumentów, lecz także, a nawet przede wszystkim, obywateli. Głosując nie tylko portfelami, ale też w bardziej tradycyjny sposób. Zmuszając do odpowiedzialnych działań nie tylko firmy, ale też polityków.
Ostatecznie – czy nie na tym polega cała ta demokracja, o którą tak walczymy?