Zależność od importu fakturowanego w dolarze przy jednoczesnym osłabieniu krajowych walut musiała się skończyć wzrostem cen w obu państwach. W Turcji napędza ją jeszcze nieortodoksyjna polityka pieniężna sterowana przez Erdoğana.
Obrotowi przywódcy, twardo walczący o swoje „interesy narodowe” bez oglądania się na sojusze czy zobowiązania międzynarodowe, to zwykle idole prawicowych komentatorów. Według prawicy relacje między państwami powinny opierać się wyłącznie na interesach, a podzielanie wspólnych wartości to marne spoiwo, na którym niewiele da się zbudować. Dlatego też sprawna polityka międzynarodowa powinna przybierać formę „gry na wielu fortepianach” – to wyrażenie przewija się nieustannie w dyskusjach przeróżnych specjalistów od geopolityki.
„Gra na wielu fortepianach” to w istocie robienie interesów z każdym, jeśli tylko daje to jakieś korzyści. W takim modelu prowadzenia polityki wszelkie daleko idące porozumienia międzynarodowe są głównie przeszkodą, gdyż wiążą ręce decydentom niepotrzebnymi obowiązkami wobec partnerów i ograniczają suwerenność. Dlatego też grający na wielu fortepianach Orbán i Erdoğan, którzy jawnie drwią ze swoich zobowiązań wobec partnerów i sojuszników, od lat są hołubieni przez prawicowych speców od geopolityki.
W obecnych niespokojnych czasach wychodzą jednak wszystkie błędy takiego pojmowania polityki międzynarodowej. Komentatorzy optujący za twardym staniem po stronie partykularnych interesów często zarzucają swoim adwersarzom krótkowzroczność – ci drudzy rzekomo nie dostrzegają między innymi, że sankcje wpłyną na cenę benzyny. W rzeczywistości to właśnie ci pierwsi są skrajnie krótkowzroczni, a ich perspektywa sięga kilku miesięcy i jest oparta na prostym bilansie przychodów i rozchodów. I to głównie własnych.
Erdoğan jako pierwszy przekonał się, że jawne drwienie z własnych partnerów i sojuszy to droga donikąd. Zamiast odbudować imperium osmańskie, wprowadził w swoim kraju gospodarczy chaos, w którym zwykłym ludziom trudno w ogóle funkcjonować. Groźbami wobec Grecji albo bombardowaniem Kurdów człowiek się nie naje. Teraz podobną lekcję odbiera jego środkowoeuropejski mentalny brat bliźniak Viktor Orbán.
czytaj także
Tak zwani sojusznicy
Powiedzieć, że Erdoğan i Orbán to trudni partnerzy, to nic nie powiedzieć. Obaj od początku pełnoskalowej wojny w Ukrainie prowadzą politykę, która co najmniej podważa ich wiarygodność w oczach sojuszników. Wszak Węgry i Turcja nie są formalnie państwami neutralnymi, lecz należą do konkretnych sojuszy i organizacji międzynarodowych, osadzonych w świecie Zachodu.
Erdoğan zaczął to robić długo przed wojną. Kupił na przykład rosyjski system przeciwrakietowy S-400, chociaż Rosja jest głównym zagrożeniem dla NATO, którego Ankara jest częścią. Ten doskonały przykład obrotowości Erdoğana niczego dobrego Turcji nie przyniósł – została ona odcięta od myśliwców F-16 i F-35.
Ankara pod wodzą AKP regularnie zresztą dawała dowody, że jest sojusznikiem głównie na papierze. Wysyłała jawne groźby wobec Grecji, czyli członkini NATO, czy oskarżała USA, swojego największego sojusznika, o wywołanie puczu wojskowego. Podczas obecnej wojny nie tylko nie dołączyła do sankcji, ale nawet pomaga Rosji je obchodzić. Poza tym wciąż blokuje przystąpienie do sojuszu Szwecji i Finlandii, chociaż dla państw znad Morza Bałtyckiego to absolutnie kluczowa kwestia. Dla Erdoğana bezpieczeństwo Estończyków, Łotyszy czy Polaków jest jednak mniej istotne niż bardzo wąsko pojmowane interesy Ankary.
czytaj także
Węgry w czasie obecnego konfliktu zachowują się mniej egoistycznie tylko dlatego, że są osiem razy mniejsze. Jednak blokowały sankcje nakładane na Rosję, szczególnie te wymierzone w sektor energetyczny, a ostatnio także pomoc finansową dla Ukrainy. Budapeszt nie godził się na to, by Unia Europejska w celu jej sfinansowania zaciągała dług. Węgry chciały wysłać pomoc finansową Ukrainie w ramach dwustronnej umowy, ale Kijów sam wysłał je na drzewo, informując, że priorytetem jest pomoc z UE i Ukraina chce prowadzić rozmowy w ramach Unii.
To dążenie do bilateralnych umów i relacji zamiast wiążących ręce większych porozumień to zresztą stara zagrywka Kremla. Orbán przekonuje, że prowadzi taką politykę ze względu na bezpieczeństwo energetyczne swoich rodaków. Nie mówi jednak, że sam uzależnił Węgry od dostaw ze Wschodu. W latach 2016–2019, czyli już po aneksji Krymu, inwazji na Donbas i zestrzeleniu malezyjskiego samolotu pasażerskiego, Węgry zwiększyły ilość importowanego z Rosji gazu o prawie 30 proc. Czyli dziesięć razy bardziej niż cała UE. W Polsce w tym czasie dostawy gazu z Rosji spadły o 4 proc., a w Niemczech nawet o 8 proc.
Do tego doszły dosyć ryzykowne rozwiązania w polityce gospodarczej, które zaczęli stosować obaj przywódcy, przekonani o własnej nieomylności. Każdy z nich robi to na własną modłę. Erdoğan właściwie ręcznie steruje bankiem centralnym w swoim kraju i w czasie rozpędzającej się inflacji zaserwował serię bardzo wyraźnych obniżek stóp procentowych.
Z kolei węgierski bank centralny zadecydował się stanąć przy przeciwległej ścianie i należy do najbardziej jastrzębich na świecie. Stopy procentowe nad Balatonem są już dwucyfrowe. Orbán postanowił jednak zadbać o swoje poparcie przed wyborami, wprowadzając ceny regulowane na żywność oraz paliwo. Według danych Komisji Europejskiej 5 grudnia cena detaliczna benzyny Euro 95 w Węgrzech wyniosła 1,23 euro za litr. To zdecydowanie najmniej w całej UE. W Polsce kosztowała ona w tym czasie 1,39 euro, a w Czechach 1,58.
Słowenia znów odrzuca populizm. Pierwsza kobieta na stanowisku prezydentki
czytaj także
Na koniec i tak trzeba opłacić faktury
Obaj panowie w swoim zapale zapomnieli jednak, że ich państwa nie są samotnymi wyspami, lecz organizmami wprzęgniętymi w system międzynarodowy. Prowadzenie nieprzewidywalnej polityki oraz jawne drwienie z sojuszników kosztują więc bardzo dużo – ceną jest utrata zaufania.
I nie chodzi tu tylko o zaufanie innych polityków i polityczek. Powiedzmy szczerze, ochłodzenie relacji Węgier z Polską i Czechami Orbán spokojnie by przeżył. Utrata zaufania ma miejsce jednak także na rynkach międzynarodowych. Odbija się chociażby na kursie waluty, która w oczach inwestorów staje się zbyt ryzykowna. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy dolar w stosunku do tureckiej liry zdrożał o 35 procent (stan na 13 grudnia). Wobec forinta dolar zdrożał w tym czasie o 22 procent. Oczywiście wobec dolara osłabiły się wszystkie waluty naszego regionu. Jednak znacznie mniej – wobec czeskiej korony dolar zdrożał o 3 proc., a wobec złotego o 9 proc.
Tymczasem konsumpcja w obu państwach w dużej mierze oparta jest na dobrach importowanych. Pomimo suwerennościowej retoryki ani Turcja, ani tym bardziej Węgry nie są niezależne pod względem dostaw. Według OECD wartość tureckiego importu wyniosła w zeszłym roku 36 proc. PKB. To nie bardzo dużo, jednak Turcja importuje wiele kluczowych towarów. Jest choćby jednym z największych na świecie importerów pszenicy, a większość sprowadza z Rosji.
Węgry jako mniejsza gospodarka są zdecydowanie bardziej zależne od importu – w zeszłym roku jego wartość sięgnęła 81 proc. węgierskiego PKB. Orbán zapomniał też o dywersyfikacji. Niemal całość gazu zużywanego nad Balatonem pochodzi z Rosji.
Oba państwa za import nie płacą lirą czy forintem. Tak się składa, że pomimo utyskiwania na słabość Zachodu i opowiadania o konieczności gry na wielu fortepianach, wciąż większość handlu międzynarodowego fakturowana jest w dolarach, znaczna część również w euro, a nie w rublach albo chińskim juanie. W ubiegłym roku aż dwie trzecie tureckiego importu fakturowano w dolarze, a przeszło jedną czwartą w euro. W 2020 roku przeszło połowa węgierskiego importu spoza UE była opłacana w amerykańskiej walucie, a ponad jedna trzecia w euro.
Zależność od importu fakturowanego w dolarze przy jednoczesnym osłabieniu krajowych walut musiała się skończyć wzrostem cen w obu państwach. W Turcji napędza ją jeszcze nieortodoksyjna polityka pieniężna sterowana przez Erdoğana. W listopadzie oficjalna inflacja nad Bosforem wyniosła 84 proc., jednak sama żywność zdrożała tam aż o 103 proc., czyli dwukrotnie w ciągu roku. Nad Balatonem ceny rosną wolniej, ale i tak niemal najszybciej w UE. W listopadzie wzrosły o niecałe 23 proc., ale sama żywność o rekordowe 47 proc.
Na Węgrzech dodatkowo sprawę komplikuje kryzys paliwowy – z powodu zamrożenia cen zaczęło brakować tam paliwa, a na stacjach ustawiają się długie kolejki. Sytuacja stała się tak fatalna, że rząd Orbána jest już oficjalnie krytykowany przez tamtejszy bank centralny. Jego szef György Matolcsy stwierdził na początku grudnia, że „wszystkie pułapy cenowe powinny zostać natychmiast zniesione”. Wywodzący się z Fideszu Matolcsy przypomniał także, że węgierski bank centralny od dawna ostrzegał, że „rządowa strategia zarządzania kryzysowego z ostatniego półrocza była błędna”.
Tak jawnej krytyki we własnych szeregach Orbán nie doświadczył już dawno. Prezes węgierskiego banku centralnego prognozuje, że jeszcze w przyszłym roku średnioroczna inflacja będzie sięgać tam 18 proc. Pułap cenowy na paliwo został już zniesiony na wniosek węgierskiego giganta MOL.
Kierunek Praga czy Budapeszt?
W nadchodzącym czasie zachodzić będzie proces przenoszenia zakładów produkcyjnych bliżej gospodarczego centrum. Pandemia dowiodła, że kluczowe produkty bezpieczniej jest wytwarzać bliżej, by nie ryzykować przerwania łańcuchów dostaw. Rozpoczął się więc reshoring, nazywany też nearshoringiem. Obecnie mówi się dodatkowo o friendshoringu – z powodu wojny w Ukrainie oraz napiętych relacji z Chinami dodatkowym czynnikiem lokalizowania przenoszonych fabryk będą też dobre relacje polityczne. Dzięki temu przemysł państw zachodnich może otrzymać istotny impuls wzrostowy.
Utrata zaufania do Turcji oraz Węgier sprawi jednak, że na tym procesie oba państwa skorzystają w mniejszym stopniu, niżby mogły. A przecież oba nadawałyby się do tego doskonale – szczególnie Węgry. Są wprzęgnięte w gospodarkę Zachodu, położone blisko gospodarczego centrum i cechują się niskimi kosztami pracy. Węgierska płaca godzinowa w zeszłym roku wyniosła 10,4 euro. W Polsce było to 11,5 euro, a w Czechach 15,3 euro.
Mimo to oba państwa nie są wymieniane jako najbardziej prawdopodobne cele reshoringu. Według „Nearshoring Index” przygotowanego przez brytyjską agencję doradczą Savills, który bierze pod uwagę nie tylko aspekty ekonomiczne, ale też jakość rządów, Węgry znalazły się na 15. miejscu, a Turcja dopiero na 35. Na czele triumfowały przewidywalne i nieprzepełnione mocarstwowymi ambicjami Czechy. Na drugim miejscu znajdziemy równie niepozorną Portugalię. Polska w tym rankingu była na 9. miejscu.
Według „Nearshoring Index” Polska znajduje się więc obecnie gdzieś w połowie drogi między Czechami a Węgrami, chociaż niestety trochę bliżej Węgier. Podobnie wygląda to pod względem relacji trzech walut do dolara, chociaż tutaj wyraźnie bliżej nam do Czech.
Czy Unia odbierze pieniądze Węgrom (i dlaczego nie powinniśmy cieszyć się zbyt wcześnie)
czytaj także
Kolaps polityki Orbána i Erdoğana powinien być nauczką nie tylko dla komentatorów będących zwolennikami gry na wielu fortepianach, ale też polskiej klasy politycznej. Łamanie cywilizowanych standardów prowadzenia polityki szybko odbija się na zaufaniu, relacjach sojuszniczych, a co za tym idzie – także na sytuacji gospodarczej. Łatwo spaść z mocarstwowego konia i rozchwiać krajową gospodarkę, tak jak zrobili to Erdoğan i Orbán.
W kontekście wojny w Ukrainie polski rząd zachowuje się bardzo przyzwoicie, mamy też dobre relacje z Amerykanami. Niestety polska polityka europejska jest fatalna, podobnie jak przestrzeganie standardów w kraju. Kwestia tego, czy Polska podąży w kierunku Czech, czy raczej Węgier, wciąż jest jeszcze otwarta. Pociesza to, że ostatnimi czasy pod względem relacji międzyrządowych Warszawie zdecydowanie bliżej do Pragi niż Budapesztu.