Donald Trump buduje na granicy z Meksykiem mur, zamyka imigranckie dzieci w klatkach, a teraz wymusił na Meksyku zobowiązanie do powstrzymania migrantów podążających do Stanów Zjednoczonych. 8 czerwca porozumienie zostało podpisane. Jak ludzie z krajów Ameryki Środkowej podróżują do USA? Na przykład na dachu pociągu. Fragment książki Martíneza Óscara „Bestia. O ludziach, którzy nikogo nie obchodzą”.
Marzec 2009, stany Oaxaca i Veracruz
Podróżowanie pociągiem na gapę ma w sobie coś upokarzającego. Siedzisz na górze i przychodzą ci do głowy dziesiątki absurdalnych pytań: dlaczego jedziemy uczepieni dachu, skoro wagony są puste? Dlaczego pociąg nie może jechać wolniej? Naprawdę nikt nas nie obroni przed napadem? Jaka straszna historia zmusiła otaczających mnie ludzi, by dosiedli Bestii? I dlaczego ta przerażająca, nocna i szybka podróż na swój sposób mnie pociąga? To jest najpowszechniejsza trasa migranta z Ameryki Środkowej. To jego środek transportu, tutaj grasują typowi napastnicy i to są tory, na których żelazne koła odcinają nogi, ręce, tułowia i głowy. Migrantom.
Migranci to towar. Jego wartość mierzy się bezbronnością i desperacją
czytaj także
Przenikliwy gwizd niesie się głośno i daleko w ciemności. Nadjeżdża Bestia. Sygnał. Potem drugi. Naglące wezwanie do podróży. Ci, którzy są gotowi, muszą na nie odpowiedzieć teraz. Tej nocy zrobi to na oko setka osób. Wybudzają się ze snu, strząsają z siebie zmęczenie, zakładają plecaki, chwytają butelki z wodą i idą, kolejny raz, by wyruszyć w śmiertelną drogę.
Sylwetki członków grupy silnych wyróżniają się na tle cieni widocznych przy torach. Jakieś trzydzieści męskich postaci. Profile wojowników. Z ich rąk, jakby to było przedłużenie ciała, wyrastają kije i żelazne pręty mierzące nawet do dwóch metrów. Nie zamierzają odpuścić, nawet jeśli napastnicy przystąpią do abordażu. Wiedzą, że wśród nich, imigrantów z Ameryki Środkowej, mogą się już kryć kolejowi piraci gotowi do ataku w leśnej ciemności podczas przejazdu z Ixtepec do Medias Aguas, między stanami Oaxaca i Veracruz.
czytaj także
Debatują przy szynach, podczas gdy lokomotywa ustawia w jednym rządku dwadzieścia osiem gotowych do wyjazdu wagonów. Decyzja jest jednoznaczna: jeśli trzeba, będziemy walczyć. Większość żelaznych wagonów czeka już ustawiona, acz kilka jeszcze na bocznych torach. To chwila niepewności. Sto cieni ogląda się w lewo i prawo, jakby próbowało odczytać sens manewrów. Podbiegają wzdłuż szyn i zaraz wracają. Trzeba się zdecydować, zanim lokomotywa pociągnie ładunek, żeby pasażerowie na gapę jadący na Północ nie musieli wskakiwać w biegu.
To moja ósma podróż, ale nie jestem w stanie przyzwyczaić się do tej chwili. Ten ciągły ruch ludzkich sylwetek, biegających i krzyczących; w tle metaliczny zgrzyt Bestii zagłusza wszystko i nie ma za dużo czasu na myślenie. W głowie coś między strachem a niecierpliwością w związku z czymś nowym. Wiesz tylko, że nie chcesz przegapić pociągu, że nie chcesz pomylić wagonów i trafić na te, które nie pojadą. Myślisz wyłącznie o sobie, o wybranej drabince, o tym, żeby się na nią wdrapać, żeby nikt cię nie ubiegł.
Ustawiona w dwa szeregi grupa trzydziestu mężczyzn wybiera swoje terytorium: od lewej. Wchodzą po kolei po bocznej drabince i siadają na dachu wagonu towarowego. Ten należy do nich. Te dwadzieścia metrów to ich matecznik, przynajmniej przez sześć godzin podróży.
Będą się trzymać jego prętów przez całą drogę, żeby nie spaść i nie zostać połkniętymi przez żelazne koła. Będą bronić tej przestrzeni. Dlatego przepędzają siedemnastoletniego Salwadorczyka. Przez kilka godzin w ciągu dnia w przytułku w Ixtepec, przy samych torach, chłopak rozmawiał z deportowanym członkiem gangu, który wracał ze Stanów, i trzymając się na dystans od reszty, większą część popołudnia spędził, paląc trawkę. Nie ufają i wolą nie ryzykować. „Ty z nami nie jedziesz”, mówi mu jeden z nich rozkazującym tonem, więc chłopak, odprowadzany spojrzeniami pozostałych, idzie poszukać innego miejsca.
Na tym wagonie, razem z grupą Salwadorczyków, Nikaraguańczyków, Gwatemalczyków i Honduran, którzy spotkali się po drodze, usadawiamy się my, fotograf Eduardo Soteras i ja.
Nieliczne kobiety, które wsiadają do tej żelaznej gąsienicy, wybierają przedsionki między wagonami. Niektóre, mniejszość, mają pod nogami deski. Reszta tylko metalowe pręty, na których muszą utrzymywać równowagę. Tyle że podróż w tym miejscu oznacza, że nie musisz chować się przed kablami i gałęźmi, które wyskakują po drodze. Unika się też powiewów wiatru, przez które podróżujący bez ciepłych ubrań będą dygotać z zimna.
Na dachu rozkłada się trzydziestka murarzy, hydraulików, elektryków, rolników, stolarzy i ogrodników, na kilka godzin tej trasy, która kosztowała życie nieokreśloną liczbę ludzi, przemienionych w wojowników. W najbliższym sąsiedztwie mamy braci, którzy wyglądają jak raperzy i których deportowano, ale teraz wracają do kraju uznawanego przez nich za swój; byłego wojskowego, który chce wrócić do zawodu murarza, tyle że na Północy; a także Saúla, chłopaka, który manifestuje swoje otrzaskanie z Bestią. Wspina się i schodzi, przywiązuje plastikową torebkę do pręta, a potem rzuca się zbierać kawałki kartonu przy torach, żeby wata szklana z dachu nie powbijała mu się w pośladki, co boli jak ciągłe kąsanie gzów. Cała czwórka jest z Gwatemali.
czytaj także
Lokomotywa rusza. Szarpie dwadzieścia osiem wagonów. Głuchy łoskot zaczyna się od głowy i przenika aż do ogona, jak w dominie. Tuk, tuk, tuk. Wagon za wagonem, ciągnięte przez potężną maszynę, a migranci czepiają się, jak mogą. Wielu zostało okaleczonych właśnie w tej pierwszej chwili, kiedy, nieświadomi zasad Bestii, oparli stopę na zaczepie między wagonami: dwa metalowe bolce, jeden w drugim, zaopatrzone w system amortyzujący na wypadek hamowania albo szarpnięcia. Nazywają je „zębami”. Niejednemu zmiażdżyły już nogę jak młotek skorupę orzecha, gdy lokomotywa ruszyła z łoskotem, szarpiąc wagony jeden za drugim.
Te trudności są jednak kompensowane przez ogromną korzyść: na Bestię wsiada się, kiedy ta trwa w bezruchu. W innych miejscach, takich jak Lechería, Tenosique, Orizaba czy San Luis Potosí, na pociąg trzeba wskakiwać w pędzie, bo słynni garroteros, prywatni ochroniarze zatrudniani przez linie kolejowe, nie wpuszczają migrantów na dworce, toteż na okazję trzeba się czaić dalej.
czytaj także
Podczas jednej z moich podroży Wilber, dwudziestolatek z Hondurasu, przeprowadzający nielegalnych podróżnych przez Meksyk, zrobił mi podstawowe szkolenie z zasad wsiadania na jadący pociąg.
– Najpierw musisz ocenić, jak jest. Wysuwasz rękę, żeby uchwyty wagonów ci ją uderzały, dzięki czemu sprawdzasz, jak szybko jedzie, bo to trzeba poczuć, patrzeć nie wystarczy. Patrzenie bywa złudne. Jeśli uważasz, że wydolisz, biegniesz, trzymając się uchwytu, jakieś dwadzieścia metrów, żeby złapać rytm. Kiedy już chwycisz tempo, łapiesz uchwyt dwiema rękami. Podnosisz się tylko na rękach, żeby mieć nogi daleko od kół, i opierasz na stopniu tę nogę, co ją masz od strony wagonu, by ciałem przylgnąć do pociągu i się nie osunąć.
Kiedy tego próbowałem, byliśmy w Las Anonas, małej miejscowości między Arriagą i Ixtepec. Pociąg jechał jakieś piętnaście kilometrów na godzinę, a ja popełniłem klasyczny błąd, typowy dla tych, którzy zostali podczas podobnych prób okaleczeni: zapomniałem o tym szczególe z nogą i na drabince postawiłem drugą. Trzymałem się lewą ręką, prawa noga opierała się na szczeblu, natomiast reszta mojego ciała została unieruchomiona przez tę plątaninę kończyn. Pociąg ciągnął mnie przez kilka metrów, bo ciało straciło punkt oparcia i równowagę. Na szczęście parę osób zeszło i pomogło mi się wyplątać.
Wilber twierdzi jednak, że pasażerowie, którzy zostają okaleczeni na tak wczesnym etapie drogi, „mają szczęście”, bo pociąg jedzie powoli i jest czas na decyzję.
czytaj także
– Widziałem, jak jednemu pociąg przejechał po nodze – opowiada Wilber ze spokojem, jakby relacjonował wynik meczu – bo nie zdołał dobrze złapać uchwytu. Ale ponieważ pociąg jechał jeszcze powoli, gość zdążył zobaczyć tę swoją obciętą nogę i włożyć głowę pod następne koło. No bo skoro jechał szukać na górze roboty, to znaczy, że na dole marnie zarabiał, no a bez nogi to co by niby zdziałał?
Dlaczego nie pozwolić im na wsiadanie, kiedy lokomotywa jeszcze stoi? Skoro wiadomo, że i tak to zrobią, tyle że w pędzie? Na to pytanie żaden z szefów siedmiu firm kolejowych nie odpowie. Nie udzielają wywiadów, a jeśli uda się jakiegoś złapać przez telefon, na wieść, że chcemy rozmawiać o migrantach, natychmiast się rozłącza.
*
Zaczyna się podróż. Słabe światła z dwóch latarni przy torach w Ixtepec znikają, a my zapuszczamy się na równiny oświetlone wyłącznie żółtawym i łagodnym blaskiem wielkiego i tajemniczego księżyca.
To środek transportu najniżej klasy, dla tych, co podróżują bez coyote i bez pieniędzy na autobusy. Co najmniej osiem razy będą musieli powtarzać na meksykańskim terytorium ten manewr z wsiadaniem. Będą spać przy torach, w różnych miejscach, nasłuchując gwizdu, żeby pociąg nie uciekł i żeby nie musieli czekać na okazję kolejnych nocy, dwóch czy trzech.
Kaja Puto: Przestańmy udawać, że pytanie o migrantów zaczyna się od „czy”
czytaj także
Przemierzą tak ponad pięć tysięcy kilometrów. To właśnie jest Bestia, wąż, maszyna i potwór. Pociąg. Owiany legendami i cieszący się sławą krwawych historii. Niektórzy, przesądni, powtarzają, że to diabelski wynalazek. Inni twierdzą, że zgrzytanie o szyny w trakcie jazdy to głosy dzieci, kobiet i mężczyzn, którzy stracili pod jego kołami życie. Żelazo o żelazo. Podczas jednej z tych nocnych podróży usłyszałem kiedyś zdanie: „To bliski kuzyn Río Bravo, bo ma na sobie tę samą krew, krew ludzi z Ameryki Środkowej”.
Dlaczego nie pozwolić im na wsiadanie, kiedy lokomotywa jeszcze stoi? Skoro wiadomo, że i tak to zrobią, tyle że w pędzie? Na to pytanie żaden z szefów siedmiu firm kolejowych nie odpowie.
Ten pociąg to cały wielki szyfr, który trzeba złamać. Które wagony ruszą? Która lokomotywa jedzie do Medias Aguas, a która wraca do Arriagi? Za ile rusza? Jak schować się przed maszynistą? W przypadku napadu lepiej jechać na wagonie w środku czy z tyłu? Na jaki dźwięk trzeba się mocniej złapać? Kiedy zsiadać? Co robić, jeśli morzy cię sen i musisz się zdrzemnąć? Do czego się przywiązać? Po czym poznać, że zaczął się napad?
Odcinek od Ixtepec do Medias Aguas mierzy dwieście kilometrów, które pociąg pokonuje w minimum sześć godzin, bo trasa prowadzi zakolami, oddala się od szosy i wiedzie przez pustkowia. Tam, na tym odludziu, ładuje się cement albo doczepiane są nowe wagony. Od tego, od czasu, który pociąg spędzi w takich miejscach, zależy, czy droga potrwa zwyczajowe sześć godzin, czy przeciągnie się nawet do dwóch dni. Mimo to odcinek ten uważany jest za średniej długości. Krótkie mają do trzech godzin, długie – ponad dziesięć.
Tam, na górze, kiedy wszystko się kolebie, to najlepsze miejsce na rozmowę z migrantami. Uznają cię za równego. Jesteś na ich terenie i jeśli zawarliście pakt solidarności, jesteście przyjaciółmi. Dzielimy się papierosami, wodą, jedzeniem, umawiamy się, że w razie potrzeby będziemy walczyć. Ten pakt się skończy, kiedy pociąg dotrze do następnego miejsca, wtedy trzeba będzie znów rozważyć, czy go odnawiamy, czy nie.
Rozmowa to najlepsza metoda, żeby nie zasnąć i nie stać się bohaterem kolejnej anegdoty o ludziach okaleczonych i leżących gdzieś na pustkowiu, wykrwawiających się z ran po kończynach w oczekiwaniu na pomoc.
Ukąszenie bestii
Tego popołudnia, czekając na przyjazd pociągu, rozmawiałem z Jaime Arriagą. To skromny mężczyzna z Hondurasu. Ma trzydzieści siedem lat i stanowi klasyczny przykład człowieka ze wsi, który wyruszył w drogę powodowany zupełnie innym marzeniem niż młody migrant, dążący do tego, żeby mieć samochód, nowe ciuchy, trochę luksusu i wyglądać jak kuzyn, co wrócił z koszulką Los Angeles Lakers. Jaime wyjechał w styczniu tego roku ze swojej skromnej wioski na karaibskim wybrzeżu Hondurasu i w głowie ma tylko jeden obraz: prosty dom w tej skromnej wiosce, otoczony polami obsianymi kukurydzą, ryżem i fasolą.
To jego drugie podejście. Za pierwszym razem spędził w Stanach dwa lata. Oszczędzał. Udało mu się za to postawić w wiosce dom z betonu, pokryty dachówką, kosztował go siedemnaście tysięcy dolarów. Jaime wrócił na stałe, bo zdobył to, czego chciał: dom i pole. Tyle że inwestycja, na którą pracował dwa lata, uchowała się przez sześć miesięcy: „Huragan, jeden z tych, jakie uderzają w naszą część Hondurasu, wszystko mi zniszczył”. Wszystko: dom i uprawy.
– Sam rozumiesz, jedyny sposób, by odzyskać to, co przepadło, to wracać do Stanów.
czytaj także
Tyle że zanim dotrze się do Stanów Zjednoczonych, trzeba pokonać drogę, która czasami zabiera znacznie więcej, niż się wcześniej straciło. Tego wieczora w domu u księdza Alejandra Solalinde, w Ixtepec, Jaime opowiadał, siedząc pod drzewem mangowym na plastikowym krzesełku, z lewą nogą opartą na ziemi. Z drugiej został tylko kikut. Żywe mięso, które dopiero się goiło. Pociąg urwał mu prawą nogę 16 stycznia.
Jaimego pokonała rozpacz. Chciał za wszelką cenę jechać dalej. Zobaczyć swoje uprawy najszybciej, jak to możliwe. A Bestia pastwi się nad niecierpliwymi. Był zmęczony, mało spał i właśnie przyjechał z Arriagi, po jedenastogodzinnej podroży na dachu. Oczy zamykały mu się ze zmęczenia, ale wsiadł na pociąg jadący do Medias Aguas, ciągnący tylko skrzynie. Nie było nawet jednego dobrego wagonu. Fatalne połączenie.
Te skrzynie to prostokątne bloki ze stali, bez podestów między nimi, bez prętów na dachu, których można by się chwycić. Między wagonami są tylko zaczepy, „zęby”, i niewielka żelazna listwa, na której niecierpliwi stają i trzymają się ściany w pozycji ukrzyżowanego. Ziemia przemyka pod stopami, kilka centymetrów niżej. Jazda trwa sześć godzin. Sześć godzin z rozłożonymi jak na krzyżu rękami. Trzeba wytrzymać i wczepiać się palcami. Pociąg może osiągać prędkość do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Czasami wchodzi w zakręty. I nie mówimy tu o wrażeniu jak podczas jazdy samochodem. Na pociągu prędkość odczuwa się inaczej. To nie jest samochód wieziony na czterech kołach. To masywny, ciągnący się nawet na kilometr robal, który się kołysze i kolebie, sunie i zgrzyta. Potężna maszyna.
W trakcie jazdy Jaime rozmawiał z kuzynem i jeszcze dwoma Nikaraguańczykami, towarzyszącymi mu podczas tej drogi krzyżowej. Próbował rozruszać ramiona, żeby się rozbudzić. I prawie się udało. „Zamknąłem oczy na minutę”, mówi. Właściwie same mu się zamknęły. Wiele dni marszu, żeby obejść punkty kontrolne na szosie przed Arriagą, a potem jedenaście godzin na pociągu w bezlitosnym słońcu Chiapas podczas jazdy do Ixtepec to bardzo wiele. Podróż, podczas której odpoczywa się mało i źle. Nie da się wyspać podczas nocnych postojów w gąszczu. Sen morzy. Jedno oko zamknięte, drugie półotwarte, wpatrujące się w mrok.
Jaime obudził się, kiedy poczuł, że spada, i zarzeka się, że w tej chwili czas zwolnił. Mężczyźnie wydawało się, że opada jak w zwolnionym tempie. Zdał sobie sprawę, że leci prosto na szyny. Modlił się: „Boże, uchowaj”. A potem wszystko znów stało się szybkie i głośne. Padł płasko na ziemię. Bestia jest gigantyczna. Tnie powietrze, mknie, tworząc prądy, i taki właśnie prąd sprawił, że Jaime przywarł do betonowych podkładów, z głową o kilka centymetrów od stalowych kół.
czytaj także
– Słyszałem tylko »riiin«, »riiin«, »riiin«, pociąg jechał dalej. O mało nie ogłuchłem.
Kiedy minęła go już większa część wagonów, niemal doprowadzając bębenki do pęknięcia, nagle wytworzył się inny prąd powietrza, który oderwał go od podkładów i uniósł na kilka sekund jak piórko. A potem zassała go próżnia i rzuciła na szynę. To wtedy ostatni wagon przetoczył się mu po prawej nodze, po czym powiew ciągnący się za ogonem maszyny wypluł go w chaszcze, tak jak wcześniej go połknął.
– Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Nic mnie nie bolało.
Normalka. Ta historia powtarza się u każdego okaleczonego imigranta, z którym rozmawiałem. Na początku nie boli. Potem, wcześniej czy później, ból powoduje, że kurczą ci się mięśnie twarzy, a całe ciało ogarnia nagłe i intensywne gorąco, wydaje się, że zaraz eksploduje ci głowa.
Jaime zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak, kiedy próbował wstać. Zgiął się i upadł. Był okaleczony. Jego noga kończyła się zmiażdżonymi kośćmi, a na strzępach skóry wciąż wisiała mu zsiniała stopa, ale ledwie-ledwie. Chciał się stamtąd wydostać, podpierając się kijami, ale kawałki skóry zaplątywały się w chaszcze i nie pozwalały iść dalej. Wyjął nóż i odciął do końca to, co wcześniej częściowo amputował pociąg. Urwał kawał materiału poszarpanego przez koła i zrobił z niego opaskę uciskową.
Udało mu się tak iść wzdłuż torów przez godzinę. „Nie czułem bólu”. Zanim zabrakło mu sił na dalszą drogę i bardzo zakręciło się w głowie, zdążył dojść do miejsca, w którym polna dróżka przecinała tory. Leżał tam dziesięć godzin. Słyszał i widział, ale nie był w stanie się ruszyć. Samotny. Pociąg jedzie przez wzgórza, przecina równiny, mija miasteczka. Jeśli ktoś z niego spadnie, zwłaszcza na szybkich odcinkach, jak ten między Ixtepec i Medias Aguas, nikt nie przyjdzie mu z pomocą. Wyjdzie stamtąd, tylko jeśli sam sobie poradzi. Tak po prostu. Jeżeli nie, wykrwawi się na śmierć i nikt niczego się o nim nie dowie. Nie pojawi się w żadnej statystyce i zostanie uznany za jeszcze jednego zaginionego, ale jedynie wówczas, gdy w konsulacie zacznie o niego wypytywać ktoś z rodziny.
O czwartej po południu wokół Jaimego zebrało się stado sępów, czekających na porcję świeżego mięsa. To wtedy zatrzymał się przy nim jakiś pikap. Wysiadło z niego trzech mężczyzn, a jeszcze jeden, jak usłyszał Jaime, tłumaczył się: „Ja nie, mam chore serce i gdy go zobaczę, to jeszcze pierwszy wykituję, bo on żyje”.
Zawieźli go do szpitala, został uśpiony, obcięto mu nogę aż pod kolano. Kiedy się obudził, miał majaki. „Na głowie pielęgniarki widziałem jakieś rogi, jakby była diabłem”. Ból przyszedł w nocy. Jaime śnił, że gra w piłkę, kopie ją stopą, której już nie miał. Uśpione ciało poruszyło się i obudził go przenikliwy ból emanujący z kikuta, z którego wciąż ciekła krew. Krzyknął tak głośno, że na sali zjawiło się kilka pielęgniarek.
– Trzeba odpoczywać – mówi Jaime w charakterze porady dla tych, co podróżują jak on, kiedy rozmowa w cieniu mangowca dobiega końca. Pociąg zawsze w końcu pojedzie. Stany nie zając, nie uciekną. Lepiej dotrzeć późno niż wcale.
czytaj także
Napięcie w podróży
Pociąg zatrzymuje się w La Cementerze, to filia firmy betoniarskiej Cruz Azul, schowana w środku puszczy. Specjalna maszyna rozszczepia wagony i przestawia je na inne tory, żeby potem dostawić do żelaznej kolumny kolejne. Teraz trzeba być czujnym. Mężczyźni na dachu podnoszą się i lustrują ścieżki przy torach.
Napastnicy atakują pasażerów na gapę w chwilach, gdy pociąg ma postój albo kiedy maszyniści, czasami w zmowie z piratami, zmniejszają prędkość lokomotywy, żeby ułatwić zadanie wspólnikom. Mężczyźni z wagonu unoszą kije i pręty. Pokazują je, żeby była jasność, że jeśli dojdzie do ataku, to spotka się on z odpowiedzią. Gwatemalski Indianin trzyma gałąź, jakby to był karabin, i mierzy w ciemność. Na odległość można się pomylić.
czytaj także
Grupa zauważa, że w oddali robi się jakieś zamieszanie. Na tylnych wagonach zaczął się ruch, jakaś lampa zapala się i gaśnie, coraz bliżej naszego terytorium.
Ewidentnym znakiem, że doszło do nocnej napaści, tłumaczył mi kiedyś pewien migrant, jest ruch światła latarki na dachu któregoś wagonu. Podczas jednej z moich podróży tą trasą doszło do podobnej sytuacji: z oddali widać było plamę światła padającą na pociąg. Zbliżała się i co jakiś czas znikała między wagonami, zapewne wtedy, kiedy bandyci schodzili na przedsionki, by i tam zbierać pieniądze. Potem krążek światła znów się pojawił i przybliżył. Wówczas udało nam się wywinąć z kłopotów dzięki sprytowi jednego Salwadorczyka, który powiedział fotografowi, żeby zapalił wszystkie światła, w tym lampę błyskową, i skierował je w stronę napastników. Tak się stało. Krąg światła przestał się zbliżać. Na kilka minut zastygł w bezruchu, a później, podczas gdy pociąg toczył się powoli, zeskoczył z pociągu i zniknął w krzakach.
Napastnikami atakującymi pociągi, wyjąwszy szczególne przypadki napaści w celu uprowadzenia kobiet czy akcji zorganizowanych grup przestępczych, są pospolici przestępcy, mieszkańcy nieodległych od torów rancz. Grupy kolesiów z wioski, marnie uzbrojone, z rewolwerami trzydzieści osiem i maczetami. Jednocześnie są to napastnicy bezlitośni, świadomi, że jeśli natkną się na opór, to albo zabiją, albo zostaną zabici. Albo zrzucą, albo zostaną zrzuceni na tory.
Straż działa szybko. Jeden Gwatemalczyk pilnuje tylnej części wagonu, drugi filuje z przodu. Saúl, dziewiętnastolatek, zdradzający pewność siebie i znajomość Bestii, naciąga na głowę kaptur bluzy. „Żeby bardziej kozacko wyglądać”, tłumaczy. W oddali, na końcu składu, widać ruszające się latarki, ale jest za wcześnie, by cokolwiek stwierdzić.
Saúl zapala papierosa i powtarza głośno nasze hasło: „Nie ma zmiłuj, jeśli to złodziej, to już my go tu przyjmiemy!”. To jego piąta próba powrotu do kraju, z którego deportowano go półtora miesiąca temu. Należał tam do Barrio 18, największego latynoskiego gangu. Brał udział w paru pomniejszych skokach, za co go przymknięto.
Ma na koncie cztery nieudane podejścia, za każdym razem łapała go meksykańska Migra. Przejechał na Bestii tysiące kilometrów. I ma radę: „Trzeba mieć respekt dla tego bydlaka. Jak się widziało tyle, co ja widziałem, to się go ma”. Mimo że młody i twardy, Saúl, ten przedwcześnie dorosły chłopak, który musiał uciekać ze swojego kraju, bo inny gang, Mara Salvatrucha, kontroluje jego dzielnicę, wie, w jakim miejscu się znalazł, i wie, że czas na dachu wagonu to nie jest najlepszy moment w jego życiu.
– Zawsze jest strach, zawsze.
Nigdy nie zapomni na przykład sytuacji z osiemnastoletnią dziewczyną z Hondurasu, z którą podróżował podczas pierwszej próby, kilka tygodni temu. Zrobiło się zamieszanie, bo wszyscy myśleli, że gdzieś z przodu wkraczają ludzie ze służb migracyjnych, i ona spadła. Po prostu spadła.
Domosławski z Meksyku: Kartele przejęły państwo. A może to państwo rządzi za pomocą karteli?
czytaj także
– Widziałem, jak leci z otwartymi oczami – mówi.
A potem usłyszał cienki pisk, który zagłuszył łoskot. Zobaczył jeszcze z daleka, że coś się potoczyło.
– Jakby piłka z włosami, pewnie jej głowa.
To za sprawą księdza Alejandra Solalinde na meksykańskim południu tego rodzaju akcje stały się rzadsze. Protestował w Krajowym Instytucie Migracji. Nie można takich rzeczy organizować nocą, i to w górzystym terenie. Scena, która poruszyłaby każdego: noc, regularny łoskot pociągu nakładający się na cienkie, delikatne piski, kojarzące się z jakimś odległym kobiecym krzykiem, i nagle z boku pada oślepiające światło. Dziesiątki reflektorów i okrzyki: „Zsiadać! Zsiadać! Zsiadać!”. Pociąg zatrzymuje się, a na szyny zeskakują kolejne cienie, choć stalowe koła wciąż mogą okaleczać. Tak nie wolno, argumentował Alejandro Solalinde, trzeba wymyślić inny sposób, bo wielu zostaje okaleczonych właśnie w trakcie ucieczki podczas takich akcji. Oślepieni biegną, oślepieni skaczą, oślepieni wpadają na siebie.
Od tego momentu zaprzestano podobnych działań na południu. Dalej, za meksykańską stolicą i za terenami nazywanymi La Lechería, zaczynają się ziemie, nad którymi Alejandro Solalinde nie ma już żadnej kontroli, a nocne łapanki wciąż są organizowane.
czytaj także
Latarki są coraz bliżej. Kiedy zbliżą się jeszcze o dwa wagony, będzie wiadomo, o co chodzi. Saúl zapala kolejnego papierosa.
– Mamy pakt, że się nie damy napastnikom – ciągnie.
Trzydziestka ósemka ma sześć kul, więc kilku zdążą załatwić, ale potem cała reszta może się na nich rzucić i wymierzyć im sprawiedliwość – prawo pociągu.
Prawo Bestii, które Saúl tak dobrze zna i które zostawia tylko trzy opcje: poddać się losowi, zabić lub umrzeć.
– Miesiąc temu capnęli mnie w Reynosie, już na granicy. Wtedy na pociąg między Arriagą a Ixtepec wsiadło trzech kolesi. Dwóch z maczetami i jeden z trzydziestką ósemką, taką z bębenkiem. Myśmy wtedy się na naszym wagonie nie dogadywali wcześniej, ale kiedy ten z pistoletem wymierzył w takiego jednego z Hondurasu… No ten z bronią też inkasował dolę, dureń, bo jego zadanie to stać i mierzyć gdzieś z rogu, a zbierać kasę to może ten z maczetą… W każdym razie ten z Hondurasu łapie go za nogę i sru na dół, a reszta raz-dwa rozprawiła się z tymi z maczetami…
I tak to jest, prawo pociągu
– …pierwsze tośmy ich skopali. Potem ten z Hondurasu gada do drugiego: „Te, pomóż no”. I biorą tego, co miał pistolet, jeden za ręce, drugi za nogi, i dawaj go między wagony. Równiutko na pół go ciachło. To samo zrobili z następnym. Mieli się już brać za trzeciego, ale wtedy jeden Salwadorczyk rzucił, że lepiej go puścić, żeby wrócił i opowiedział, że my się tu nie dajemy. Więc go po prostu zwalili z wagonu, ale akurat był taki jakby jar, więc, moim zdaniem, i tak se rozbił łeb.
czytaj także
Ile ciał leży w ziemi wzdłuż torów? Trafnie zauważył kiedyś Alejandro Solalinde, że tutejsze tereny to jeden wielki anonimowy cmentarz.
Światła latarek są już blisko i ci dwaj na czatach widzą już, co jest grane: „Ej, chować kije, to maszyniści idą po dolę”. Trzej z nich wchodzą na nasz wagon. Ludzie zasłaniają twarze, jak mogą, siadają tyłem i patrzą na boki żelaznego robala.
Ile ciał leży w ziemi wzdłuż torów? Trafnie zauważył kiedyś Alejandro Solalinde, że tutejsze tereny to jeden wielki anonimowy cmentarz.
„No, koledzy, nie wiadomo, czy dalej, na przykład w Matías Romero, na jakąś akcję się nie szykują, a my możemy się zatrzymać albo jechać dalej, no ale zobaczymy, jak nas potraktujecie”, mówi jeden. Pieniędzy chcą. Idą dachami jak kontrolerzy pobierający opłaty, domagają się banknotów albo monet za podróż, podczas której niczego zagwarantować nie mogą. Na naszym wagonie nikt nie odpowiada ani nie wyciąga pieniędzy. „Sukinsyny”, mamrocze drugi, „zobaczycie, jeszcze dostaniecie w dupę za swoje”. Nie zdradzamy naszej tożsamości. Maszyniści nie cierpią dziennikarzy. Eduardo Soteras ukrywa aparat pod płaszczem przeciwdeszczowym i tylko wysuwa obiektyw, żeby złapać moment, gdy będą wymuszać haracz na tych przed nami.
Nasi współtowarzysze są doświadczeni, wiedzą, że w razie zasadzki to nie od maszynistów zależy, czy się zatrzymają, czy nie. Muszą to zrobić. Nie mogą sobie przemknąć obok wojskowych i policji federalnej i zostawić ich z zapalonymi reflektorami.
czytaj także
Lokomotywa znów szarpie wagony. Podróż trwa dalej. Jeszcze raz efekt domina. Stalowe skrzynie ruszają kolejno i wszyscy czepiają się prętów.
Chłód zaczyna przenikać nas na wylot, przedostaje się przez swetry, rani skórę jakby malutkimi kryształkami miotanymi z wielką siłą. Niektórzy zasypiają. Przywiązują się, jak potrafią, wsuwając paski albo sznury między pręty. Teraz dachy pokryte widocznymi w blasku księżyca ludzkimi sylwetkami przypominają obóz uchodźców. Skuleni, zwinięci w kłębek, tulą się sami do siebie.
Znów działa prawo drogi. Jeśli jest źle, to znaczy, że może być gorzej. Saúl wsuwa na dłonie płócienne rękawiczki, rzucając pytanie:
– Twoim zdaniem to jest zimno?
Odpowiedź nie jest potrzebna. Chwilami lodowaty podmuch przenika do szpiku kości i wywołuje dreszcze.
– To jeszcze nic. Widziałem ludzi, którym poodmarzały palce i którzy pospadali z pociągu na lodowatych wyżynach podczas przejazdu przez góry.
Niebawem Saúl i reszta zmierzą się z tymi temperaturami. Za Medias Aguas będzie Tierra Blanca. Potem Orizaba. A za nią zaczynają się lodowate góry. Dziesięć godzin, a czasem nawet dwa dni, na grzbiecie tej maszyny, obok ośnieżonych szczytów, aż do Lecheríi. A na koniec tego robiącego wrażenie odcinka trzydzieści jeden tuneli, w które wjeżdża Bestia, tuneli, w których nie widać nawet dłoni trzymanej tuż przed twarzą. „Tam to jest dopiero zimno”, Saúl pokpiwa z tego, co teraz czujemy. Tam, w górach, temperatura spada nawet do pięciu stopni poniżej zera.
Minęło kolejne pół godziny i blade światła ulic budzą śpiących. Jesteśmy w Matías Romero, w pół drogi między Ixtepec i Medias Aguas. Znów włącza się alarm. Pociąg nie jedzie, może to napad. Podróżujący na przedsionkach także robią się czujni. Maszynista rzucił ostrzeżenie o akcji policyjnej i choć najpewniej jest ono bezpodstawne, trzeba uważać. Jeśli to zasadzka Migry, tylko najzwinniejsi zdołają uciec. Jesteśmy na stacji w miasteczku. Ogrodzenie z jednej i z drugiej strony. Otaczają nas rzędy wagonów. Ucieczka byłaby jak bieg z przeszkodami.
czytaj także
Nagle głośny krzyk zwraca uwagę wszystkich.
– A ty sukinsynu, znów się widzimy!
To Mauricio, były wojskowy z Gwatemali, czterdzieści dwa lata, w trakcie dziesiątej próby powrotu do kraju dolarów, do życia murarza w Houston, które mu odebrano trzy lata temu, kiedy został deportowany. Wrzeszczy na członka gangu, który przez większą część popołudnia palił w przytułku Ixtepec marihuanę, czekając na nocne wezwanie maszyny.
Powód kłótni jest prosty: młody gangster ukradł Mauriciowi spodnie, które suszyły się przy schronisku. Konsekwencje mogą być poważne: Mauricio na dachu pociągu obiecał zemstę. Sytuacja robi się niepokojąca: członek gangu jechał na ostatnim wagonie robala. Przeszedł na nasz, by spróbować przekonać pewnego Salwadorczyka, żeby razem z żoną i dwunastoletnią córką przyłączył się do niego i do jego kumpli, gotowych pomóc w razie policyjnej akcji. Dlaczego gangster chce chronić właśnie tę rodzinę? Z iloma towarzyszami podróżuje?
Na wrzask Mauricia reszta grupy reaguje, jakby usłyszała zew bojowy. Na gangstera sypie się grad kamieni, ten ucieka przerażony, a reszta podróżnych przekonuje Salwadorczyka, że głupotą byłoby przyjmować propozycję tamtego.
Potem, parę minut przed rozpoczęciem podróży, wzburzeni wojownicy dyskutują. Przez chwilę wydaje się, że górę bierze jedna opcja: Mauricio, Saúl, Gwatemalczyk, który ma ze sobą dwumetrowy żelazny pręt, oraz trzech chłopaków z Hondurasu pójdą na ostatni wagon i dadzą gangsterowi oraz jego kolegom do wyboru dwie opcje: wysiadają po dobroci albo siłą. Ekipa się zbiera. Kamienie, kije, okrzyki „Skopiemy im dupy!”. I wtedy Bestia zaznacza swoją obecność i przypomina podróżnym, że w tej podroży to, co się stanie i co się nie stanie, zależy tylko od niej. Rusza. Efekt domina: tuk, tuk, tuk… Jazda trwa dalej.
Następny przystanek wypada w Medias Aguas. Mamy już dwie godziny spóźnienia, przez postoje w La Cementerze i Matías Romero. Niedługo zacznie świtać.
Pierwsze promienie słońca pokazują się za wzgórzami i rozjaśniają mrok. Zimno robi się jeszcze bardziej nieznośne, podmuchy wiatru wprost mrożą. Twarze drętwieją, robią się sztywne. Palce napinają się, tracą chwytność. A zimny metal, którego trzeba się czepiać, wcale nie pomaga. Otaczają nas wyłącznie pola mgły, znad których czasem tylko wystaje korona jakiegoś drzewa. Pola zalane mglistą masą. Szarawa, nieprzenikniona warstwa, sięgająca dalej niż wzrok.
Jesteśmy zmęczeniu tymi ośmioma godzinami napięcia i zimna. Ubrania zawilgły. Przeniknęła je ta mgła. Osiem godzin w niewygodnej pozycji i ciągłym niepokoju. Kiedy wjeżdżamy do Medias Aguas, świta. To kluczowa stacja, tu linia znad Atlantyku spotyka się z centralną, którą jedziemy. Tutaj migrantom zostaje wyłącznie jedna opcja: pociąg. Tylko jeden tor, aż do Lecheríi, gdzie się rozdzieli, trzy przystanki dalej.
Przenikliwy gwizd niesie się głośno i daleko, alarmując pasażerów, tak jak osiem godzin wcześniej. Otrząsają z siebie zmęczenie, zakładają plecaki i schodzą po szczeblach, zanim pociąg stanie. Najwięcej zbiorowych uprowadzeń ma miejsce właśnie wtedy, gdy pociągi obładowane ofiarami wjeżdżają do miast opanowanych przez zorganizowane grupy przestępcze. Najlepiej jak najszybciej opuścić pociąg.
czytaj także
Poranek jest zimny. Tutaj nie ma żadnego schroniska, nie będzie go też na trzech następnych stacjach. Wszyscy rozglądają się za porośniętymi polami, żeby gdzieś odpocząć. Za rzucającym cień drzewem, by osłoniło ich przed słońcem, które wyjdzie za kilka godzin. Trochę wody, coś do zjedzenia. Polna droga, która w Medias Aguas biegnie równolegle wzdłuż torów, zapełnia się żebrającymi centroamericanos, proszącymi o coś – cokolwiek – na ząb. Potem, czasem z pustym, czasem jednak nie, żołądkiem, będą drzemać z jednym okiem otwartym, czekając, aż znów wezwie ich Bestia i podróż do Stanów Zjednoczonych zacznie się na nowo.
przełożył Tomasz Pindel
**
Fragment książki Martíneza Óscara Bestia. O ludziach, którzy nikogo nie obchodzą, Sonia Draga 2019