Świat

Nowy Mitt i stary mit

Mitt Romney. Fot. Gage Skidmore/flickr.com CC BY-SA 2.0

Mitt Romney jako jedyny senator z Partii Republikańskiej zagłosował za impeachmentem Trumpa. Historii to nie zmieniło, za to były kandydat na prezydenta zyskał opinię bezstronnego męża stanu. Nie spieszmy się jednak ze stawianiem mu pomników.

Na przełomie 1999 i 2000 roku redakcja magazynu „Rolling Stone” zamówiła teksty dotyczące  prawyborów u czterech niezwiązanych wcześniej z dziennikarstwem politycznym autorów. Jednym z nich był sam David Foster Wallace, a rozbudowana wersja jego reportażu ukazała się w nieprzetłumaczonym jeszcze na polski tomie Consider The Lobster. Wallace’a zaciekawił szczególnie jeden kandydat – republikanin spoza establishmentu, który obiecywał, że wstrząśnie Waszyngtonem, i nie bał się nazywać rzeczy po imieniu, czy też, jak powiedzielibyśmy dziś ironicznie za Mariuszem Maxem Kolonką, mówił, jak jest. „Największa populistyczna nadzieja amerykańskiej polityki” – pisał o nim Wallace. Ten, którego poparliby ci, którzy głosować będą po raz pierwszy – czy to z racji wieku, czy z powodu wcześniejszego zmęczenia polityką.

Tym prawicowym populistą i „antykandydatem” był… John McCain. Tak, ten sam, któremu w 2008 roku udało się zdobyć nominację – choć z bardziej umiarkowanymi hasłami. W ówczesnych republikańskich prawyborach odnowicielem amerykańskiego konserwatyzmu miał być z kolei Mitt Romney. Nieco później, bo w 2012 roku, on również zdobył nominację swojej partii, również startując z bardziej umiarkowanymi hasłami.

Gdyby ten trend się utrzymał, w 2016 roku  kandydatem prawicy zostałby Rick Santorum – z bardziej umiarkowanymi hasłami niż cztery lata wcześniej, gdy był radykalniejszym konkurentem Romneya. Wycofał się jednak po prawyborach w Iowa. Jak wiemy, republikańskiej nominacji nie zdobył też ostatecznie umiarkowany John Kasich (który po przegranych prawyborach na swojej karcie do głosowania dopisał nazwisko, a jakże, McCaina) ani nawet Ted Cruz, chrześcijański fundamentalista z Teksasu.

Odkąd republikańskim kandydatem, a następnie republikańskim prezydentem został Donald Trump, umiarkowani konserwatyści i centryści na całym świecie zadają sobie pytanie – co się stało z Grand Old Party? Partią Lincolna, Eisenhowera czy Reagana? Cztery lata temu w podobnie sentymentalnym tonie na naszych łamach pisali gościnnie Kazimierz Bem i Jarosław Makowski

Co się stało z republikanami?

czytaj także

Co się stało z republikanami?

Kazimierz Bem, Jarosław Makowski

Można odpowiedzieć krótko i nieco złośliwie – po ośmiu latach republikanie wreszcie postanowili wygrać wybory prezydenckie. Ale lepiej zwrócić uwagę na błąd w przesłankach pytania zadanego przez tych, którzy chcą wybiórczo patrzeć na historię amerykańskiej prawicy – republikanie są partią Trumpa od dziesięcioleci. Porównania z Lincolnem możemy sobie darować, ideologia żadnej partii nie może pozostawać bez zmian przez półtora wieku. Warto jednak zauważyć, że paradoksalnie to wygrana w wojnie secesyjnej pośrednio sprawiła, że w przyszłości ugrupowanie mogło zostać zdominowane przez rasistowską prawicę z Południa. Eisenhowerowi, bohaterowi II wojny światowej, w ocenach przysługuje taryfa ulgowa, ale nie wolno zapomnieć, że to właśnie on wprowadził do Białego Domu Richarda Nixona. W Reaganie niektórzy (w tym niestety nowy przewodniczący PO Borys Budka) cały czas widzą pogromcę komunizmu, nie zwracając uwagi na całość jego wizerunku – był przede wszystkim gwiazdą ekranu, która wymyśliła sobie prezydenturę, a swoją polityką gospodarczą konsekwentnie wzbogacał najzamożniejszych i zubażał klasę średnią.

Nie jest jednak tak, że od czasów Reagana na amerykańskiej scenie politycznej nic się nie zmieniło. Od 1996 roku działa bowiem telewizja Fox News, prawicowa tuba propagandowa napędzana milionami Ruperta Murdocha. W Polsce słusznie narzekamy na zdominowaną przez pisowskich aparatczyków TVP, ale do stylu republikańskich krzykaczy z małego ekranu naszym amatorom jeszcze dużo brakuje.

To właśnie lata 90. doprowadziły do radykalnej zmiany jakościowej – między Bushem seniorem a jego synem jest intelektualna przepaść. Sytuacji nie poprawiły media społecznościowe, ze swoimi cudotwórczymi dodatkami w postaci baniek informacyjnych, Cambridge Analytica i rosyjskich trolli. Ale wszystkim, którzy z utęsknieniem patrzą w przeszłość, warto uzmysłowić, że nawet jeśli razi ich nowa, telewizyjno-internetowa nadbudowa, to ideologiczna baza pozostała bez zmian. Wyzysk, rasizm i ksenofobia, seksizm, homofobia i religijny fundamentalizm, zaprzeczanie zmianie klimatu i mocarstwowa polityka zagraniczna – spokojnie, to cały czas ta sama partia. Stoi murem za prezydentem-showmanem, bo ten zapewnia jej władzę.

Amerykańskie centrum, zmęczone administracją Trumpa, skupia się na wyobrażonej historii republikanów. Wiarygodny mit potrzebuje herosa – do niedawna był nim zmarły w 2018 John McCain. Po jego śmierci grzecznie, acz stanowczo dano prezydentowi do zrozumienia, że rodzina senatora nie życzy sobie jego obecności na pogrzebie. Nic dziwnego – w trakcie kampanii Trump zakwestionował wojenne bohaterstwo McCaina, który spędził ponad pięć lat w wietnamskim więzieniu, zwanym ironicznie „Hanoi Hilton”. Bezkrytyczne uwielbienie dla służby wojskowej jest stałym elementem nieskomplikowanego patriotyzmu, zwłaszcza amerykańskiego, dlatego słowa Trumpa, któremu udało się wymigać od wojny pięciokrotnie, wywołały szczególne oburzenie. „Wolę tych, którzy nie dali się złapać” – powiedział ówczesny kandydat z dokładnie tą samą pseudoracjonalną szczerością, z której McCain zasłynął w trakcie kampanii w 2000 roku.

Trzeba przyznać, że w wietnamskiej niewoli McCain bezsprzecznie wykazał się heroizmem. Bliski śmierci i torturowany, honorowo odmówił wyjścia na wolność, gdy do wietnamskich władz dotarło, że admirała Johna S. McCaina mianowano właśnie głównodowodzącym amerykańskich sił zbrojnych na Pacyfiku. Młody żołnierz nie chciał, by jego towarzysze broni pozostawali w niewoli, kiedy on korzysta z pozycji swojego ojca. Jednak każdemu pacyfiście trudno będzie zapomnieć, że samolot McCaina zestrzelono, gdy bombardował wietnamskie wioski. Parafrazując Trumpa – wolę tych, którzy w Wietnamie nie walczyli.

Wspomnienie niewoli oczywiście wpłynęło na jego postawę – w przeciwieństwie do większości republikanów stanowczo sprzeciwiał się torturom. Lata spędzone w więzieniu nie zmieniły jednak jego poglądów na temat agresywnej polityki zagranicznej i „wojny z terrorem”. Był zagorzałym zwolennikiem interwencji Busha w Iraku, marzyła mu się eskalacja konfliktu z Iranem, a razem z Lindseyem Grahamem, obecnie wielkim fanem Trumpa, nawoływał, by pozbawić podejrzanego o zamach w Bostonie nawet prawa do obrony. Nie popisał się również bezstronnością, gdy zapowiadał, że solidarnie z pozostałymi członkami partii będzie blokował każdego kandydata do Sądu Najwyższego, którego w  razie wygranej zaproponowałaby Hillary Clinton. Nie zapominajmy, że to McCain w wersji niby umiarkowanej pomógł w popularyzacji języka skrajnej prawicy – jego kandydatką na wiceprezydentkę była Sarah Palin.

Za ostatni heroiczny akt McCaina uważa się skuteczne zablokowanie likwidacji Obamacare w 2017 roku. Tę opowieść nietrudno było sprzedać widzom przed telewizorami – schorowany senator opowiedział się za flagowym projektem swojego dawnego rywala. Wniosek miał być prosty – dawne podziały nie mają znaczenia, dopóki w Białym Domu urzęduje Trump. A jednak McCain stanął po stronie prezydenta, gdy pół roku później głosowano nad obniżaniem podatków bogatszym Amerykanom. W ramach tej reformy zniesiono indywidualne kary pieniężne za niewypełnienie obowiązku ubezpieczenia, co w bezpośredni sposób osłabiało powszechność Obamacare, z obrony której polityk pozornie uczynił swoje credo pod koniec życia. A jednak jego mit przetrwał i wciąż ma się dobrze.

Dlaczego nam to zrobicie?

McCain zostawił po sobie pustkę w naiwnych centrowych sercach. Aż w zeszłym tygodniu Ameryka znalazła sobie nowego „bezstronnego republikańskiego herosa”. Senator Romney, w trosce o własne sumienie i zgodnie ze swoimi mormońskimi przekonaniami, jako pierwszy w historii USA zagłosował za pozbawieniem urzędu prezydenta z własnej partii – z powodu nadużycia przez niego władzy. Oczyścił go natomiast z zarzutu blokowania prac Kongresu, czym tylko wzmocnił swój wizerunek krytycznie myślącego, przyzwoitego polityka, który kieruje się racjonalnymi przesłankami.

„Z całym szacunkiem, Mitt nie jest jak mój tato” – wycedziła w poirytowana Meghan McCain do Whoopi Goldberg w The View, południowym talk-show stacji ABC. Nie dziwię się, że może ją drażnić to zestawienie –  znalazłem artykuł How Mitt Romney Became John McCain pochodzący już z 2011 roku  – ale senackie głosowanie nad impeachmentem nie pozwala powstrzymać się od skojarzeń. Mimo bardzo odmiennych życiorysów obydwu polityków da się wpisać w podobny schemat – dawny kandydat na prezydenta, mający z obecnym prezydentem na pieńku, jest w stanie przeciwstawić się własnej partii i zagłosować razem z demokratami, dając amerykańskiej opinii publicznej nadzieję na normalność. Tak jak w przypadku McCaina, mam spory problem z taką interpretacją rzekomego heroizmu Romneya.

Wyzysk, rasizm i ksenofobia, seksizm, homofobia i religijny fundamentalizm, zaprzeczanie zmianie klimatu i mocarstwowa polityka zagraniczna – to cały czas ta sama partia.

Dla Trumpa i zaprzyjaźnionych mediów u źródeł „zdrady”  senatora nie stoją jego zasady, honor czy wiara, a hipokryzja i chęć zemsty. W tej kwestii warto nie odrzucać z góry prawicowych argumentów. Relacje Romneya z prezydentem nigdy nie należały do najlepszych, a próba ich ocieplenia spektakularnie zawiodła – gdy Trump wygrał wybory, Mitt Romney głośno, lecz bezskutecznie, ubiegał się o tekę sekretarza stanu. Nie jest to oczywiście sytuacja nadzwyczajna, prawybory prowokują wewnątrzpartyjne podziały, o których potem trzeba prędko zapomnieć dla dobra państwa, partii, a przede wszystkim własnego. Gorzej, że w tym przypadku okres upartej krytyki Trumpa został przerwany przez egoistyczny epizod, a teraz Romney przed kamerami uczynił z siebie symbol antytrumpowskiego oporu – trudno nie dostrzec w tym przejawu urażonej dumy.

Senatora i prezydenta łączy więcej, niż obydwaj mieliby ochotę przyznać. W 2010 swoją wizję Stanów Zjednoczonych Romney zawarł w książce zatytułowanej No Apology: The Case for American Greatness. Nikogo nie przeprasza, marzy mu się wielka Ameryka – czy to nie są slogany znane z późniejszej kampanii Trumpa? Łącząc biznes z polityką, Romney poszedł w ślady ojca – prezesa American Motors i gubernatora Michigan. W 1984 założył fundusz inwestycyjny Bain Capital, w ramach którego dorobił się ogromnego majątku na skupowaniu i restrukturyzacji zadłużonych przedsiębiorstw. Innymi słowy – na masowej redukcji zatrudnienia.

Rękopis znaleziony w Ukrainie, czyli szkatułkowa historia impeachmentu

Gdy Ameryka pogrążała się w kryzysie gospodarczym, Bain Capital powiększał swoje imperium inwestycyjne. Romney nie pełnił już funkcji CEO, ale cały czas zyskiwał na dywidendach. Przed rozpoczęciem kampanii prezydenckiej pozbył się akcji ponad 70 spółek, w tym McDonald’s, Google czy Apple. Co ciekawe, zostawił sobie jedynie akcje mormońskiego Marriotta i ojcowskiego Forda. I Trump, i Romney to kapitaliści jak z karykatury – pierwszy ma bawić, drugi przerażać. Różnica polega na tym, że Trump nie dałby rady zerwać ze swoim kretyńskim wizerunkiem, a Romneyowi nagła metamorfoza udała się wyśmienicie – wystarczyło, że raz zatroszczył się o zasady procesowe, a Amerykanie przestali widzieć w nim cwanego finansistę i karierowicza. Stał się mężem stanu.

Od początku impeachmentu było jasne, że prezydent zostanie oczyszczony z zarzutów – do pozbawienia Trumpa urzędu potrzeba było głosów dwudziestu republikanów. Emocje towarzyszące senackiemu etapowi procedury dotyczyły jedynie możliwości dopuszczenia do zeznawania świadków, zwłaszcza Johna Boltona, byłego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Do tego wystarczyłaby zwykła większość. Media w całym kraju momentalnie znalazły czwórkę republikańskich senatorów, którzy wydawali się na tyle uczciwi, by przełamać procesowy impas. Jednak gdy jeden z nich, Lamar Alexander, ogłosił, że nie zagłosuje za dopuszczeniem świadków, było jasne, że cały impeachment de facto dobiegł końca. Uznając Trumpa winnym, Romney uniknął kompromitacji, na którą skazała się pozostała trójka senatorów. W wywiadach z uporem godnym lepszej sprawy tłumaczą, że nie popierają działania prezydenta, ale są pewni, że sama procedura jest dla niego wystarczającą nauczką. W rzeczywistości stało się dokładnie na odwrót – Trump uzyskał potwierdzenie swojej nieograniczonej władzy.

Jak to się stało, że na czele najbardziej szacownych demokracji na świecie stanęli Trump i BoJo?

Warto pamiętać, że Romney nie ryzykował wiele. Pewnie, trwa medialna nagonka prawicowych mediów, ale lista tymczasowych wrogów Trumpa rośnie w imponującym tempie – Fox News wkrótce znajdzie sobie nową ofiarę. A Romney, jeśli będzie chciał utrzymać swoje miejsce w senacie, może być spokojny o reelekcję (zresztą dopiero w 2024 roku), nawet gdyby utracił poparcie własnej partii, bo dla mormońskiej większości w Utah jest po prostu swój. Sam prezydent nie cieszy się tam zresztą popularnością – w republikańskich prawyborach w 2016 roku Trumpa (niecałe 14%) wyprzedził nawet John Kasich (16%), a blisko 70% zagłosowało na Teda Cruza. A gdy Trump ostatecznie zdobył nominację, w Utah co prawda wygrał z Hillary Clinton, ale uzyskał najniższy wynik spośród republikanów od czasów Busha seniora. Ponad 21% wyborców wolało zagłosować na niezależnego kandydata Evana McMullina. Dla porównania – w 2012 roku, stając naprzeciwko Obamy, Romney zdobył ponad 72%.

20 wydarzeń, które zmieniły Amerykę od 2000 roku

Żeby było jasne – podziwiam Romneya za ten symboliczny gest sprzeciwu. Głosując przeciwko prezydentowi ze swojej partii, wywalczył sobie miejsce w historii amerykańskiej demokracji. Warto się cieszyć, kiedy senator porzuca partyjniactwo na rzecz prawa i przyzwoitości. Ale uważajmy z przesadnym zachwytem i optymizmem – kiedy polityk głośno powołuje się na swoje chrześcijańskie sumienie, nigdy nie wiadomo, za czym zagłosuje następnym razem. A niewykluczone, że wtedy jego głos będzie miał decydujące znaczenie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij