Świat

Miliarderzy geniuszami? Raczej bandą nieudaczników

To, co łączy Elona Muska, Sama Bankmana-Frieda, Marka Zuckerberga czy Elizabeth Holmes, to nie nadzwyczajne kompetencje ani wybitna inteligencja, ale to, że znaleźli się w odpowiednim miejscu i czasie, żeby zbić majątek, i dążyli do tego, nie bacząc na konsekwencje. Właśnie przez ich bezwzględność mitologia merytokracji jest tak niebezpieczna.

Ile razy słyszeliśmy, żeby nie zaglądać ultrabogaczom i prezesom wielkich firm do portfeli, bo przecież na swoje miliardy, jachty i wille zasłużyli zaradnością i ciężką pracą; że jak opodatkujemy wielkie majątki, to najtęższe mózgi biznesu stracą zapał do innowacji. Największą estymą cieszą się magnaci branży technologicznej. Nie przez przypadek, bo Mark Zuckerberg, Elon Musk czy Sam Bankman-Fried starannie budowali obraz wizjonerów, posiadających odpowiedzi na technologiczne i społeczne wyzwania ludzkości.

Czas kulawych jednorożców

Łatwo byłoby takie opinie wyśmiać i zaprzeczyć wielkości rzekomych technologicznych mesjaszy. Ale trzeba pójść o krok dalej – bo nie chodzi o to, że oni nie są tak wspaniali, jak przekonywałaby liberalna narracja o merytokracji w kapitalizmie, ale o to, że są szkodliwi i niebezpieczni. Zderzenie z trwającą recesją bezwzględnie obnażyło ich jako szarlatanów. W ostatnich tygodniach krezusi z Doliny Krzemowej pokazali, że rządzą nimi kaprysy i megalomańskie fantazje. Niestety, konsekwencje ich bufonady są zupełnie realne.

Krew, zwolnienia i hucpa metawersum

Pandemia uczyniła nas jeszcze bardziej zależnymi od internetu, na czym branża technologiczna skrzętnie skorzystała. Ale lockdowny się skończyły, za to zaczęła się wojna i kryzys energetyczny. Następująca recesja uderzyła w sektor IT z siłą huraganu i w tym roku firmy technologiczne zwolniły już około 140 tysięcy pracowników. Dużo do tej liczby dorzuciła Meta, właścicielka Facebooka, obcinając 11 tysięcy etatów. Wszystko to za sprawą decyzji jednego człowieka, założyciela i prezesa, Marka Zuckerberga.

W połowie zeszłego roku Zuckerberg ogłosił, że największa platforma społecznościowa na świecie zmienia kierunek. Przyszłością Facebooka miało być metawersum (ang. metaverse). Co to oznacza? Tego już popularny Zuck nie uściślił, poza tym, że ma wykorzystywać technologię wirtualnej rzeczywistości. O sile tego pomysłu był jednak przekonany tak mocno, że zmienił nazwę firmy.

Od tamtej pory straty działu odpowiedzialnego za metawersum wynoszą już prawie 20 miliardów dolarów. Światło dzienne ujrzał zaś tylko jeden projekt: gra internetowa Horizon Worlds, w której gracze mogą tworzyć własne światy i zapraszać do nich znajomych. Problem w tym, że w Horizon Worlds nikt nie chce grać. Opus magnum Zuckerberga jest brzydsze niż minigierki na Nintendo Wii sprzed 15 lat, ma mniej graczy niż Second Life, które lata świetności przeżywało, jeszcze jak Zuck był na studiach, i wywierciło w budżecie Meta dziurę tak wielką, że trzeba ją było zasypać etatami 11 tysięcy ludzi.

W oświadczeniu potwierdzającym zwolnienia Zuckerberg napisał: „Wiele osób przewidywało, że wzrost obrotów w internecie będzie stały i utrzyma się nawet po zakończeniu pandemii. Ja także, więc podjąłem decyzję o znacznym zwiększeniu inwestycji. […] Pomyliłem się i biorę za to odpowiedzialność”. Trudno jednak określić, o jakiej odpowiedzialności mówi. Dalej jest prezesem. Dalej jest miliarderem. Dalej zamierza inwestować w metawersum – jeszcze więcej niż dotychczas.

Mniej Muska, więcej humanistów!

Wyobraźcie sobie, że szef przychodzi do was i mówi: „Myślałem, że pandemia się nigdy nie skończy i wydałem 20 miliardów na robienie klona Minecrafta. Nic z tego się nie zwróciło, więc biorę pełną odpowiedzialność. A teraz pakuj się i wypad z roboty”. Hucpa z metawersum to przykład niewyobrażalnie zamożnego i wpływowego faceta, który wpadł na pomysł i sam siebie przekonał o jego genialności. Nie zdołał co prawda przekonać nikogo innego, ale żadna liczba straconych dolarów ani zwolnionych pracowników nie skłoni go do zmiany zdania, bo jednego i drugiego ma przecież zapas.

Zuckerberg ze swoim „nie przyszło mi do głowy, że kiedyś nadejdzie recesja” i tak jawi się jako wzór odpowiedzialności na tle ostatnich wyczynów Elona Muska. Pod koniec października najbogatszy człowiek świata sfinalizował transakcję, w ramach której stał się właścicielem i prezesem Twittera. Nie minął nawet miesiąc, i jeden z największych portali społecznościowych już jest w ruinie. Nawet najzagorzalsi krytycy Muska nie przewidzieli, że pójdzie tak szybko.

Głębsze analizy dewastacji jednego z najważniejszych współczesnych mediów przedstawili już Tomasz Markiewka i Paulina Januszewska, skupmy się więc na gołych faktach. Żniwa pierwszych tygodni Muska w roli prezesa to exodus zarówno reklamodawców, którzy są źródłem około 90 proc. przychodów firmy, jak i większości prawie ośmiotysięcznego zespołu, który miliarder zastał na swoich nowych włościach. Połowę zwolnił sam, setki kolejnych ruszyły do wyjścia, kiedy Musk ogłosił, że zostać mogą tylko ci gotowi do nadgodzin i ekstremalnie ciężkiej pracy. Tysiące zwolnionych osób o tym, że straciło pracę, dowiedziało się bez żadnej komunikacji ze strony firmy. Po prostu odcięto im dostęp do narzędzi. Pozostałym z dnia na dzień anulowano możliwość pracy zdalnej. Musk zapowiedział też, że zamieni Twittera w firmę hardkorowej inżynierii.

Tymczasem głównym osiągnięciem samego miliardera w dziedzinie inżynierii jest kłamanie przez ponad 20 lat, że ma techniczne wykształcenie, toteż szybko okazało się, że o oprogramowaniu ma nikłe pojęcie. Programistom kazał zaprezentować zdjęcia ich najistotniejszych linijek kodu, ku ogólnej mieszance rozbawienia i zażenowania. Publicznie krytykował infrastrukturę serwisu, a gdy kilkoro pracowników wskazało mu, że nie rozumie, jak działają mechanizmy, które komentuje, po prostu ich wylał.

Kadry Twittera zostały przetrzebione do tego stopnia, że zespoły odpowiedzialne za kluczowe funkcjonalności oraz utrzymanie infrastruktury serwisu po prostu przestały istnieć. Od tamtej pory liczba usterek rośnie, a w przypadku poważnej awarii może okazać się, że w całej firmie nie został już nikt, kto wie, jak ją naprawić.

Czemu właściwie Musk, który ostatnie dwie dekady spędził w branżach samochodowej i kosmicznej, zdecydował się kupić platformę społecznościową? Nie wiadomo. Sam Musk zapewnia, że działa dla dobra ludzkości. To żadna nowość, bo prezes SpaceX i Tesli od dawna kreuje się na Mesjasza. To zarazem bardzo wygodna wymówka, kiedy firmy unikają płacenia podatków, stosują dyskryminację rasową i produkują jedne z najbardziej wadliwych samochodów na rynku, on sam zaś molestuje kobiety, bawi się w rosyjskiego dyplomatę i spędza całe dnie, postując memy tak czerstwe, że zęby bolą.

Internet pomaga Ukraińcom się bronić. Gorzej, jeśli go zabraknie

Być może właśnie od Muska nauczył się kreowania wizerunku kolejny z technologicznych magnatów, Sam Bankman-Fried. Ten trzydziestoletni przedsiębiorca to założyciel FTX, popularnej giełdy kryptowalut, i do niedawna jeden z najbogatszych ludzi na świecie, z majątkiem szacowanym na ponad 26 miliardów dolarów. Media przedstawiały go jako geniusza i wizjonera. Pozował na okładkach prestiżowych magazynów, udzielał wywiadów, jeździł na konferencje. Pielęgnował wizerunek nie tylko wytrawnego biznesmena, ale też filantropa, któremu bardziej niż na sławie i pieniądzach zależało na – a jakże – dobru ludzkości.

Założona przy FTX fundacja przekazała 190 milionów dolarów w dotacjach i grantach na projekty badawcze, między innymi w obszarach sztucznej inteligencji i zapobieganiu katastrofom klimatycznym i biologicznym. Bankman-Fried był też jednym z głównych fundatorów Partii Demokratycznej oraz twarzą efektywnego altruizmu – ruchu społecznego na rzecz dobroczynności nastawionej na mierzalne skutki. Chodził w szortach, grał w gry wideo i jeździł corollą. Śmiał się z miliarderów, którzy swoje fortuny wydają na jachty. Ale najbardziej wyróżniała go, szczególnie w środowisku kryptowalut, otwartość na rządowe regulacje. Płynąc pod prąd swojej branży, Bankman-Fried wręcz zachęcał amerykańskich polityków do uregulowania rynku krypto.

Zbyt piękne, żeby było prawdziwe?

No ba. Na początku listopada FTX ogłosiło upadłość. W telegraficznym skrócie: firma nielegalnie inwestowała środki zdeponowane przez klientów i kiedy ci zgłosili się po swoje pieniądze, nie miała ich z czego wypłacić. Ludzie stracili inwestycje warte łącznie miliardy dolarów. Przynajmniej miliard rozpłynął się w powietrzu i nie wiadomo, co się z nim stało. Amerykański Departament Sprawiedliwości i Komisja ds. Papierów Wartościowych (SEC) badają sprawę i wiele wskazuje na to, że byłego już prezesa FTX czekają zarzuty kryminalne. Dokumenty z postępowania upadłościowego firmy malują natomiast obraz przedsiębiorstwa zarządzanego tak, jakby prowadził je student informatyki wytargany z LAN party.

Kryptowaluty i NFT dogorywają, ale Web 3.0 nie odpuszcza rynku muzycznego

Poza stratami finansowymi klientów bankructwo FTX oznacza, że organizacje naukowe nigdy nie zobaczą środków, które były im obiecane w ramach grantów. Część z tych, które pieniądze już otrzymały, zdecydowała się z nich zrezygnować, by odciąć się od kontrowersyjnej firmy i jej założyciela. Czy sam Bankman-Fried się tym przejmuje? Niespecjalnie. W wywiadzie przeprowadzonym po bankructwie FTX przyznał, że zarówno filantropia, jak i współpraca z rządem w sprawie regulacji to były tylko PR-owe zagrywki. Jak sam to ujął: Jebać przepisy. Wszystko jest przez nie gorsze.

U miliarderów po staremu

Bankman-Fried to tylko najnowszy fałszywy prorok wśród technokratów, ale podobne historie przerabialiśmy już tyle razy, że powoli robią się nudne. Bezbrzeżna niekompetencja miliarderów nie jest sensacją, tylko powtórką graną częściej niż Kevin na Polsacie.

Elizabeth Holmes miała być Steve’em Jobsem w spódnicy, a jej firma Theranos obiecywała rewolucję w technologii badania krwi. Magazyn „Forbes” mianował ją najmłodszą w historii miliarderką, która majątku dorobiła się samodzielnie. Parę dni temu została skazana na 11 lat więzienia za oszustwa. Theranos już nie istnieje.

Adam Neumann twierdził, że przyszłość pracy to nie szarobure biura, tylko przestrzenie coworkingowe z imprezami, piwem w kranach i zajęciami jogi. Tak powstał WeWork, który otworzył setki lokali na całym świecie. Inwestorzy zabijali się, żeby wypisywać Neumannowi kolejne czeki i w ciągu kilku lat wpompowali w jego biznes ponad 20 miliardów dolarów. On sam skupiał się głównie na – jak sam mówił – energii WeWork. Tą metodą doprowadził firmę na skraj bankructwa. Jeszcze wcześniej był Travis Kalanick z Ubera, budujący swoją potęgę na przekupywaniu polityków, łamaniu praw pracowniczych i ekstrawaganckich imprezach za pieniądze inwestorów.

Tiktokerki walczą o jawność zarobków. Pracodawcom też powinno na niej zależeć

Niektórym z wymienionych powodzi się dzisiaj lepiej, innym gorzej, ale scenariusz za każdym razem jest z grubsza taki sam. Nowy prorok zostaje wyłoniony przez elity Doliny Krzemowej i wyniesiony na piedestał. Media łykają to bez pytania. Pojawiają się miliardy dolarów, ogromne wpływy, prestiżowe gale u boku Obamy i Oprah Winfrey. A potem okazuje się, że to wszystko ściema. Prorok albo nie ma zielonego pojęcia, co robi, albo wie, że robi nas w balona.

Przestańmy w końcu wierzyć w technokratyczny mit o miliarderach, którzy dorobili się dzięki ciężkiej pracy i przenikliwemu umysłowi. Oni nie istnieją. Każdy kolejny rzekomy wizjoner ośmiesza tę tezę.

Zuckerberg to dziwak, który ubzdurał sobie, że przyszłość ludzkości to życie w Matriksie z grafiką z Fify 2005. Musk to do bólu przeciętny facet zaczadzony fantazją o własnej wyjątkowości. Bankman-Fried to pospolity oszust. To, co ich łączy, to nie nadzwyczajne kompetencje ani wybitna inteligencja, ale to, że znaleźli się w odpowiednim miejscu i czasie, żeby zbić majątek, i dążyli do tego, nie bacząc na konsekwencje. Właśnie przez ich bezwzględność mitologia merytokracji jest tak niebezpieczna. Siła kapitału i wpływów pseudogeniuszy sprawia, że ich zachcianki mają efekty odczuwalne na całym świecie.

Facebook ma blisko 3 miliardy użytkowników. Kiedy Zuckerberg decyduje, że głównym priorytetem ma być metawersum, a nie na przykład lepsza moderacja treści, to pogarsza problemy największej platformy społecznościowej na świecie. Musk zamienił Twittera w prywatny folwark, bo miał taki kaprys. Teraz pod znakiem zapytania staje przyszłość medium, które służy nie tylko do memów i śmieszkowania z Konfederacji, ale jest też kluczowym narzędziem pracy tysięcy dziennikarzy. Na upadku FTX oszczędności stracili zwykli ludzie, którzy dali sobie wmówić, że kryptowaluty są bezpieczne.

Miliarderzy sami sobie przyznają mandat do rządzenia światem, zapewniając przy okazji o swoich czystych intencjach, ale do zarządzania czymkolwiek nadają się nie lepiej niż pierwsza lepsza osoba z ulicy. Wbrew ulubionej narracji liberałów do miliardowych majątków nie dochodzi się ani tęgim umysłem, ani pracą po 16 godzin na dobę. Nie swoją własną, w każdym razie. Elon Musk jest obecnie szefem trzech korporacji i jednej fundacji. Podczas gdy jego pracownicy śpią na podłodze biura, żeby wyrobić się z terminami, on bez trudu znajduje czas, żeby wstawiać cringe’owe posty od rana do wieczora. Ten rzekomy kolos intelektu i tytan pracy to koronny argument za tym, że miliarderzy w ogóle nie powinni istnieć.

Musimy przestać się na nich nabierać. Dość Kulczyków, Zuckerbergów, Arnaultów. Częścią odpowiedzi są podatki, ale nie jakieś śmieszne 75 procent dochodowego. Wielomiliardowe fortuny należy unicestwić, choćby przez realizację pomysłu Thomasa Piketty’ego o globalnym podatku majątkowym. Potrzebujemy bardziej demokratycznych miejsc pracy, gdzie kierunek działania wyznaczają ci, którzy faktycznie tworzą wartość, a nie realizują widzimisię tego czy innego megalomana.

Poufne rozmowy na celowniku władzy

Nie ma na to szans w najbliższej przyszłości, ale żeby kiedyś były, najpierw musimy skończyć z mitem merytokracji. Polityków słusznie traktujemy z niemal wrodzoną nieufnością. Teraz nauczmy się tak samo postrzegać technokratycznych bożków. Amerykańscy miliarderzy to nie żadne wybitne talenty ani tęgie mózgi, tylko szemrane typki gotowe na wszystko, żeby dopisać sobie jeszcze jedno zero na koncie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij