Świat

Wielka Brytania zamyka szkoły, dzieci będą głodne?

Każdego ranka Londyńczycy nadal wsiadają do pociągów i jadą do pracy, by zarobić na czynsz. Teraz, gdy premier Johnson powoli rezygnuje z wyrabiania w społeczeństwie odporności populacyjnej i postanowił zamknąć szkoły, trzy miliony dzieci nie zjedzą jedynego pożywnego posiłku, jaki dostają w szkole.

Z każdym tygodniem powiększa się globalna, kilkusetmilionowa rzesza uczniów, którzy z powodu koronawirusa zostaną w domu.  Nie dla wszystkich jest to dom z szybkim internetem, dzięki któremu mogłyby się zdalnie uczyć. Dla wielu jest to dom bez lodówki, z której można sobie każdej chwili wziąć kanapkę. Niektóre nie mają domu w ogóle.

Co ósme dziecko we Włoszech żyje w rodzinie poniżej progu ubóstwa (trzykrotny wzrost od 2008 roku do 1,26 mln w 2018 roku). W Stanach Zjednoczonych zamknięcie wszystkich szkół przełoży się na brak darmowego lunchu dla prawie 30 mln dzieci. Liczba ta utrzymuje się na podobnym poziomie od kilkunastu lat i stanowi ok. 20 procent niepełnoletnich w kraju. W NYC co dziesiątego z 1,1 mln uczniów placówek publicznych dotyka okresowa bezdomność. Szkoła to dla nich jedyne bezpieczne miejsce, w którym jedzą regularne posiłki, mają opiekę medyczną, partnera do rozmowy o swoich problemach.

Brytyjczycy idą na czołówkę z koronawirusem

Rząd premiera Johnsona w końcu postanowił zamknąć na czas epidemii większość szkół . To oznacza, że co trzeciemu dziecku może zabraknąć pożywnego śniadania i lunchu. Dla trzech milionów dzieci na Wyspach szkoła jest jedynym miejscem, gdzie można się przyzwoicie najeść.

***

Pisząc ten tekst, spoglądam za okno na morze dachów i kominów Blackheath, dzielnicy położonej w południowo-wschodnim Londynie. Idąc w kierunku Tamizy, wśród dostojnych willi i starych drzew, dotarłabym na rozległe murawy pokrywające jedno z najwyższych wzgórz w mieście. Black-heath, czarne pustkowie. Tam w 1381 roku stanął na czele stutysięcznej armii Wat Tyler, przywódca zbuntowanych chłopów z hrabstw Kentu i Essex.

Dla trzech milionów dzieci na Wyspach szkoła jest jedynym miejscem, gdzie można się przyzwoicie najeść.

Niezadowolenie chłopów pańszczyźnianych znacznie wzrosło od czasu zarazy, która wdarła się do Europy jedwabnym szlakiem z Chin, zabierając życie co trzeciemu jej mieszkańcowi. Czarna śmierć szła po bogatych i biednych, młodych i starych. Pustoszały wsie i pałace. Gdy w dźwigającej się z pomoru Anglii zapanował rynek pracującego, dla feudałów podniesienie chłopom płacy za pracę było niewyobrażalne. Złożyli skargę u króla. Kilkunastoletni Ryszard II sam przymierzał się do wprowadzenia nowego podatku, by zapełnić spustoszony wojną stuletnią skarbiec. Do wszystkich tych nieszczęść dołożyli się antykościelni lollardzi. W świeckich i duchownych feudałów celował ksiądz-buntownik John Ball, kiedy pytał: „Gdy Ewa przędła, a Adam kopał, kto wtedy był szlachcicem?”

Chłopi oficjalnie przegrali większość bitew i całą wojnę. Ball i Tyler zginęli, powstańcy pozbawieni przywódców, oszukani przez króla rozeszli się do domów w najdalsze zakątki Anglii. A jednak sporo zyskali – wywołali u możnych strach. Wielu z tych, którzy przeżyli, otrzymało swobodę przemieszczania się. Parlament nie odważył się więcej blokować stawek za pracę. System feudalny już wtedy zachwiał się w posadach.

***

Dziś brytyjskie dzieci, również te z domów ze słabo zaopatrzoną lodówką, mają internet. Nie najedzą się z niego, ale nauczą – większość nauczycieli deklaruje gotowość prowadzenia „zdalnej szkoły”. To dobry skutek cyfryzacji trafiającej pod strzechy. Niestety, problemu opieki nad tymi dziećmi rząd rozwiązać nie potrafi, dlatego w czasie zarazy ciągle chodzą do szkoły. Rząd doskonale wie, że ich rodzice, zatrudnieni nierzadko na kilku niskopłatnych etatach, nie zarobiliby ani grosza przy domowym biurku. Zawarto z nimi fałszywą umowę społeczną, sterowaną niewidzialną ręką rynku. Mają internet, czyli okno na świat, i to musi im wystarczyć. Ich dzieciom sieć podpowiada, że mogłyby mieć nawet więcej. Reszta to szczęście, pech – jak zwał, tak zwał. Byle nie zwał po imieniu: że świat najbogatszych jest dużo biedniejszy, niż chcemy przyznać.

Już 8 milionów Amerykanów zbiera na leczenie w ramach crowdfundingu

Do pomocy przy karmieniu najbiedniejszych szykuje się John Welby, arcybiskup Canterbury. W porozumieniu z Feeding Britain zadba, by nikt nie siedział w domu głodny. Nie szkodzi, że tylko 14 procent Brytyjczyków deklaruje przynależność do kościoła anglikańskiego. W Anglii kościół jest równy państwu i swoją rolę w chwili grozy traktuje poważnie. Do pomocy przyłączą się inne organizacje charytatywne, rodziny objęte programem FSM (Free School Meals) mogą też liczyć na vouchery. Ale w obliczu pandemii i trwającej od ponad tygodnia paniki w supermarketach nikt nie ma wątpliwości, że lokalne banki żywności zaczną niebawem świecić pustkami, a dzieci z ubogich rodzin ucierpią w najbliższych miesiącach najbardziej.

***

W 1992 roku wyjechaliśmy z Polski do Nowego Jorku – mąż, roczna córka i ja. Po dwóch latach pobytu staliśmy się częstymi gośćmi gabinetów lekarskich. Córka zachorowała na astmę. Ubezpieczyliśmy się należycie u agenta, który za około czterysta dolarów miesięcznie wyposażył całą trójkę w polisy zapisane maczkiem na wielu kartkach papieru. Przydała się cierpliwość do ich czytania, gdy córkę z ciężkim atakiem kaszlu zabrało pogotowie. Spędziła trzy dni w szpitalu, z tego kilka godzin na oddziale intensywnej terapii. Wszystko skończyło się dobrze, dostaliśmy z powrotem zdrowe dziecko, wraz z rachunkiem na pięć tysięcy dolarów: pięćset za przejazd karetką, cztery i pół tysiąca za szpital.

Ubezpieczalnia pokryła dwie trzecie tej sumy. Nasz lekarz pediatra, który przypadkiem pracował w tym samym szpitalu i wpadał co dzień nieproszony powiedzieć „cześć, jak tam”, liczył sobie po 50 dolarów za wizytę. Pierwszą sumę udało się zbić do zera – zwróciłam się do agencji chroniącej prawa konsumenckie i wygrałam, wyczytawszy z maczku, że skoro astma jest chorobą zagrażającą życiu pacjenta, karetka należała się bez dodatkowych opłat. Pediatrę zmieniliśmy na innego, nie po to jednak, by uniknąć płacenia rachunku. Uiszczaliśmy po 10 dolarów miesięcznie (ponoć moglibyśmy pójść jeszcze dalej i płacić przez 150 miesięcy po dolarze). Największy rachunek – za trzydniowy pobyt w szpitalu – również udało się rozłożyć na raty, płatne przez trzy lata. Niedługo po spłaceniu ostatniej wyjechaliśmy do Kanady. Tam urodził się nasz syn, za darmo (oszczędność co najmniej 9 tysięcy dolarów). On też zachorował na astmę. Jedyne koszty leczenia, jakie odtąd ponosiliśmy, to nerwy. Kanada cierpi na chroniczny niedobór lekarzy i pielęgniarek.

Minęło ćwierćwiecze, Stany Zjednoczone stoją w miejscu. Koronawirus zbiera żniwo w kraju z rekordowym PKB na głowę, podwojonym od lat naszego pobytu. 40 procent ubezpieczonych prywatnie Amerykanów otrzymuje rachunki-niespodzianki – np. za usługę anestezjologa niezrzeszonego ze wskazanym przez ubezpieczyciela szpitalem, zatrudnionego przez agencję. Dwie trzecie bankructw konsumenckich w USA powodują nieprzewidziane koszty leczenia. Chorzy wciąż są bezradni wobec systemu prywatnych ubezpieczeń. 30 mln Amerykanów nie ma żadnego ubezpieczenia zdrowotnego. Ilu kaszlących i gorączkujących obywateli odłoży decyzję o testach na koronawirusa, bojąc się rachunku, który przyniósłby za kilka dni listonosz?

Trump zrobił sobie test na wirusa. Amerykanie jeszcze nie

 

***

Zza Oceanu przybyliśmy do miasteczka na pograniczu Bawarii i Badenii-Wirtembergii, słynnego w całym kraju Wangen-Luftkurort. Klinika pulmonologiczna z widokiem na Alpy stała się krótko po przeprowadzce naszym drugim domem – syn i córka zapadli na zapalenie płuc. Wylądowaliśmy z dziećmi w wielkim pokoju z dobrym wyżywieniem i nadopieką. Tak, nadopiekuńczość służb medycznych była naszym największym problemem. Dopiero po dwóch tygodniach pławienia się w niemieckim luksusie wyszliśmy na wolność. Dla przybyszów z Ameryki – szok.

Ilu kaszlących i gorączkujących obywateli odłoży decyzję o testach na koronawirusa, bojąc się rachunku?

Owszem, odsetek tzw. długoterminowej biedy wśród dzieci w Niemczech wynosi aż 20 procent, więcej niż we Włoszech. Dla kontrastu – przeciętny niemiecki pacjent chodzi do lekarza 17 razy w roku, najczęściej opuszczając gabinet ze zwolnieniem lekarskim. Wizja daleka od naszych wyobrażeń o germańskim etosie pracy. Gdy kanclerz Merkel zadeklarowała trzy miliardy euro na walkę z pandemią, przypomniałam sobie, jak nasza nastoletnia córka zapisała się do THW (Technisches Hilfswerk). Umundurowana na niebiesko, raz w tygodniu szła szkolić się m.in. z udzielania pierwszej pomocy. Oddziały THW działały na pierwszej linii frontu podczas epidemii eboli w Afryce. Dziś wolontariusze tej i innych – maltańskich, joannickich – organizacji asystują przy wykonywaniu testów „drive-thru” na koronawirusa, dowożą żywność starszym osobom oraz na wszelkie inne sposoby służą bogatą bazą ludzką i transportową.

***

Gdy skończę pisać ten tekst, na naszą stację w Kidbrooke wróci z pracy kilka tysięcy pasażerów. Dziś mniej niż zwykle, bo piątek. I oczywiście wirus, z którym część londyńczyków zaczyna walczyć na własną, umytą rękę, nie poddając się rządowej woli wyrobienia w nas odporności populacyjnej. Ci zaś, którzy wsiadają do pociągów, robią tak z rozmaitych powodów. Biedniejsi jadą zarabiać na czynsz. Nawet jeśli rząd wypłaci im żenująco niskie chorobowe, najpierw będą musieli wyłożyć coś z własnej kieszeni. A kieszeń robi się co miesiąc pusta po zapłaceniu rachunków i jako takim odkarmieniu rodziny.

Do pracy jeżdżą też londyńczycy, którzy boją się zostać mięczakami. To inna choroba zakaźna: londyńskie pseudobohaterstwo. Można się nim było zarazić z ekranu telewizora po posiedzeniu Cobry (sztabu kryzysowego w Whitehall). Boris Johnson, Chris Whitty i Patrick Vallance uczęszczali do elitarnych angielskich szkół z internatem, nieobce więc są im idee muskularnego chrześcijaństwa, zimnego chowu na boiskach rugby i w szkolnych stołówkach, bez maminej kuchni. Że wśród torysów taki model ścieżki kariery przeważa, nie trzeba chyba pisać. Być może wielu z nas padnie niebawem ofiarą ambicji i przyzwyczajeń angielskiej klasy wyższej.

Zostań w domu – chyba że jesteś pracownikiem

A że załatwi ona przy okazji wirusa kilka swoich spraw? My, pracujący zza biurek, zajęci wyznaczaniem nowych, dekarbonizacyjnych trendów, możemy tego nawet nie zauważyć. Na pewno zauważy prekariat. Pierwsze płakały przed kamerami stewardesy z Flybe, niedługo zapłaczą pracownicy wszystkich linii lotniczych świata.Ale są i tacy, którzy zacierają ręce, szykując się na wielkie zakupy. Bo, jak uczył Warren Buffett, w czasach zarazy i strachu pora spuścić ze smyczy swoje chcice. Pytanie brzmi: kiedy feudał pójdzie kupować, polityk mu w tym pomoże, kto zechce być rodzicem głodnego dziecka?

**

Zuzanna Muszyńska studiowała informację naukową i informatykę. Pisze dla londyńskich mediów.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij