W poszukiwaniu coraz to nowszych sposobów komunikacji zatoczyliśmy koło. Nowe media społecznościowe przywodzą na myśl złote czasy radia. Cały świat ekscytuje się nowościami z platform streamingowych, ale część z nas nadal ściąga filmy i seriale nielegalnie z sieci. A milenialsi nieoczekiwanie szukają newsów w tradycyjnych mediach.
Że stare trendy wracają, nikogo nie powinno dziwić. Tak jest choćby w modzie (po kilku sezonach w adidasach rodem z lat 90. teraz nosimy dzwony, jak nasi rodzice) czy w muzyce popularnej (która od ładnych kilku lat nie może odkleić się od inspiracji latami 80.). Jednak media wydawały się odporne na takie sentymentalne powroty. Tu liczy się tempo przekazu i możliwość dotarcia z nim do jak najszerszej grupy odbiorców, co przekłada się na jak najszybsze wykorzystanie jak najnowszych technologii komunikacyjnych.
I rzeczywiście, same technologie nadal idą do przodu. Jednak treści dzięki nim prezentowane i sposób ich prezentacji coraz częściej są zaskakująco retro. Nowa sensacja na rynku mediów społecznościowych, aplikacja Clubhouse, to coś na kształt… tradycyjnego radia. Słucha się w niej audycji i dyskusji na żywo, w tych drugich można wziąć udział. Nie ma tu możliwości zamieszczania wpisów, komentarzy, zdjęć czy plików wideo. Treści audio nie są nigdzie zapisywane i nie można odsłuchać ich później w formie np. podcastów. Nagrać je może sam użytkownik, ale tylko za zgodą wszystkich uczestników rozmowy.
Od kultowego niegdyś Zapraszamy do Trójki Clubhouse różni się więc obsadą – obok zwykłych użytkowników korzystają z niego choćby Elon Musk czy Oprah Winfrey. A od tradycyjnych społecznościówek typu Facebook – elitarnością, bo do „klubu” wchodzi się tylko na zaproszenie innego użytkownika. Jak twierdzi prezes Clubhouse Paul Davison, platforma ma dziś 2 miliony aktywnych użytkowników tygodniowo.
Pochwała prostoty
Może właśnie prostota jest siłą nowej apki? Tu nie trzeba kreować rozbudowanego wirtualnego „ja”, jak na Facebooku czy Instagramie. Liczy się to, co mamy w głowie, i to, jak atrakcyjnie potrafimy przekazać to innym. To ważne, bo skoro audycje są na żywo, musimy utrzymać przy sobie odbiorców tu i teraz.
Jak to zrobić? Przez dziesięciolecia odpowiedzi na to pytanie szukały rozgłośnie radiowe – i wygląda na to, że dotarły do ściany. Na początku lat 2000, kiedy zaczynałam pracę w radiu, bezlitośnie wycinały audycje autorskie i skracały wejścia prezenterów nawet do kilkudziesięciu sekund. Nam, młodym dziennikarzom, powtarzano do znudzenia, że słuchacz nie lubi gadania. Dostawał więc od nas miks piosenek, pomiędzy którymi didżej na jednym wdechu informował, która jest godzina i pod jaki numer wysłać SMS, żeby coś wygrać. O pełnych godzinach szły dwu-, może trzyminutowe newsy. W stacjach nastawionych na rozrywkę z czasem skrócono je do minuty z hakiem.
Zamiast podwyższać podatek TVN, podnieśmy go wszystkim korporacjom
czytaj także
Dokładnie w tym czasie w USA pojawiły się podcasty. Dzięki nim wiemy, że słuchacz gadanie lubi, ale nie takie, które ma się podobać wszystkim. Jeśli trafi na treści, które go zainteresują, gotów jest raz w tygodniu słuchać nawet i godzinnych opowieści o kulturze słowiańskiej (polskie Słowiańskości), dochodzie podstawowym (podcast Andrew Yanga, lewicowego biznesmena i byłego kandydata na prezydenta USA) czy problemach ze znalezieniem prawdziwej miłości (satyryczny show This is why you’re single Amerykanek Laury Lane i Angeli Spery). Rosnąca popularność podcastów dowodzi, że pewne formaty medialne wcale nie wyczerpały swojego potencjału. Zostały zarzucone, bo nie przyciągały milionów.
Problem w tym, że kiedy coś ma być dla wszystkich, w efekcie jest dla nikogo. Rozgłośnie radiowe tak długo przykrawały swoje programy pod masowe gusta, aż w końcu w dużej mierze pozbawiły je osobowości. A to właśnie osobowości prowadzących są siłą i podcastów, i pogadanek na Clubhouse.
Kultowy cykl Joanny Okuniewskiej Ja i moje przyjaciółki idiotki, numer trzy w zeszłorocznym zestawieniu najpopularniejszych podcastów Spotify, nie miałby szans zaistnieć we współczesnym radiu. Odcinki trwają po 40 minut, autorce zdarza się w nich ziewnąć albo uprzedzić, że zaraz usłyszymy przelatujący samolot, nie ma w nich żadnych dżingli czy innych ozdobników. Mimo to Okuniewska, która w ciepły i kumpelski sposób opowiada o trudnych związkach, opierając się na przykładach z życia własnego i słuchaczy, znalazła się na liście Kobiet Roku magazynu „Forbes Women”, a jej książka sprzedała się w ponad 30 tysiącach egzemplarzy.
Media społecznościowe – tak, ale…
Tradycyjne media bronią się jednak, że w internecie o popularności danego cyklu przesądza nieraz kilkadziesiąt tysięcy wyświetleń jednego odcinka, a im nie opłacałoby się inwestować w produkcję dla tak wąskiej grupy. Dlatego nie zobaczymy w TVN Kasi Gandor, która prowadzi na YouTubie popularny kanał o biotechnologii. Ona sama zresztą powiedziała na jednej z konferencji, że nie przyjmuje zaproszeń od tradycyjnych mediów, bo jej fani i tak nie są ich odbiorcami, a ich odbiorcy nie są jej fanami.
Okazuje się, że to nie do końca prawda. Z badań wynika, że młodzi internauci najchętniej czerpią informacje o świecie z mediów społecznościowych. Nawet 57 proc. milenialsów w USA codziennie poszukuje tam newsów. Jednak wcale nie tak mało, bo 28 proc., słucha w tym celu radia, jedna czwarta ogląda telewizję, 24 proc. wchodzi na portale informacyjne, a jedna dziesiąta czyta gazety.
W Polsce nie prowadzono dotąd takich badań, a szkoda. Z materiału Faktów TVN wyemitowanego dzień po proteście mediów przeciwko pomysłowi opodatkowania wpływów z reklam może wynikać, że i u nas coś jest na rzeczy. Gdy główne kanały telewizyjne i portale informacyjne przez całą dobę wyświetlały planszę z hasłem „media bez wyboru”, a rozgłośnie radiowe nadawały zapętlony komunikat podobnej treści, ludzie w wieku mniej więcej licealnym narzekali, że nie mają się skąd dowiedzieć, co się dzieje na świecie. A przecież Instagram, Facebook czy Twitter działały tego dnia bez zakłóceń.
Może młodzi lepiej od swoich rodziców zdają sobie sprawę, że algorytmy mediów społecznościowych zamykają nas w bańkach informacyjnych, i dla równowagi zaglądają do tradycyjnych źródeł? A może są zmęczeni hejtem, który spotyka ich w social mediach, oraz koniecznością stworzenia i utrzymywania „profilu idealnego”? Odkrywają na nowo poczciwy Onet albo WP, bo tam mogą dowiedzieć się najważniejszych rzeczy, nie eksponując siebie samych i nie zastanawiając się nad tym, jak instagramowy był ich ostatni posiłek.
Piraci do abordażu
Pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków z sentymentem wspomina serwisy Napster czy Kazaa, które pozwalały ściągać z internetu nowości kinowe i niedostępne u nas seriale amerykańskich sieci telewizyjnych. Wydawałoby się, że z chwilą upowszechnienia platform streamingowych internetowe piractwo umrze śmiercią naturalną: komu chciałoby się godzinami czekać na film czy odcinek serialu, skoro za niewielkie pieniądze może obejrzeć cały sezon w jeden dzień?
czytaj także
Na przeszkodzie stanęła jednak klęska urodzaju. Kto opłacił dostęp do jednego serwisu, chwilę później słyszał o atrakcyjnej ofercie kolejnych. Jeśli zainteresowała go dosłownie jedna konkretna produkcja, nie opłacało mu się wykupywać kolejnego abonamentu. I machiny do piracenia na nowo poszły w ruch. Tym bardziej że nie wszystkie kraje mają dostęp do tych samych treści w tym samym czy choćby podobnym czasie (znam dziesiątki osób, które obejrzały w Polsce oba sezony serialu Mandalorian i ani jednej, która zrobiła to legalnie; platforma Disney+ wejdzie do naszego kraju dopiero w tym roku).
„Wired” prognozuje wręcz, że 2021 rok będzie początkiem „platynowej ery” piractwa. Sprzyja temu pandemia koronawirusa, przez którą wiele murowanych hitów kinowych ma premiery na platformach streamingowych. Są więc dostępne w świetnej jakości, na wyciągnięcie ręki, a czekają na nie miliony zamkniętych w domach kinomanów. W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia w USA premierę miała Wonder Woman 1984. Teoretycznie nowy Bond ma być jesienią pokazywany w kinach, ale wszystko zależy od przebiegu pandemii. Przy kolejnym wysypie zachorowań fani agenta 007 mają szansę obejrzeć jego nowe przygody, legalnie lub nie, we własnych domach.
Gimby nie znajo?
Ten powrót do starych mediów, nawet jeśli za pośrednictwem nowych technologii, nie zawsze ma charakter podróży sentymentalnej. W przypadku nielegalnego ściągania filmów czy seriali z sieci podyktowany jest względami praktycznymi. Ale już taki Clubhouse dla młodych jest odkryciem, a dla nieco starszych – dowodem, że pewne formy przekazu się nie starzeją i zawsze znajdą swoich amatorów. Nie chodzi jednak tylko o to, żeby wcisnąć nastolatkom coś starego i wmówić im, że to nowość. Ani tylko o to, żeby sprzedać starszym lubianego przez nich, ale nadal odgrzewanego kotleta.
Może po prostu dotarliśmy do takiego etapu, kiedy już nie ekscytuje nas samo korzystanie z coraz to nowocześniejszych technologii; chcemy mieć do wyboru różne media i techniki komunikacji. Korzystać z Instagrama czy TikToka, nie gardząc ciekawym programem w stylu dawnego radia czy artykułem na portalu newsowym. Długo giganci technologiczni wmawiali nam, że teraz liczy się tylko to, co najnowsze i najszybsze. Wygląda na to, że teraz decydujemy o tym my. I wybieramy nowinki tylko wtedy, kiedy jesteśmy w nastroju.