Wojna w Ukrainie wbiła potężny klin między politykę a gospodarkę. Ta druga próbuje znosić granice, bo widzi świat jako jeden wielki rynek; ta pierwsza granice umacnia i wznosi na nich mury, bo dzieli świat na wrogie obozy. Im bardziej rozjeżdżają się te dwa sposoby myślenia, tym bliżej jesteśmy przepaści.
LONDYN – Tak jak nieprzerwane apele o „transparentność” są nieomylną oznaką coraz mniejszej przejrzystości, tak i wezwania, od których teraz aż huczy ze wszystkich stron, by „połączyć różne wątki myślenia”, świadczą o tym, że popyt na jakąś wspólną strategię znacznie przewyższa podaż. Swój głos do tego zgiełku dołożyła komisja gospodarcza brytyjskiej Izby Lordów w najnowszym raporcie na temat bezpieczeństwa energetycznego.
Język raportu jest wstrzemięźliwy, lecz przesłanie oczywiste: Bez „połączenia wątków” polityki energetycznej transformacja gospodarki Zjednoczonego Królestwa w celu osiągnięcia zerowych emisji netto do 2050 roku przebiegnie w sposób „zdezorganizowany” (czytaj: nie przebiegnie wcale). Na przykład polityka poprawiania izolacji cieplnej budynków jest sprzeczna z przepisami władz lokalnych, które dotyczą budynków historycznych.
Zasolenie, wody balastowe, wrzut zanieczyszczeń? Czy dowiemy się, co zabija Odrę?
czytaj także
W kwietniu rząd wezwał Bank Anglii i instytucje czuwające nad rynkiem finansowym, by „miały wzgląd” na bezpieczeństwo energetyczne. Co to znaczy? Która instytucja ma być odpowiedzialna za co? Jak bezpieczeństwo energetyczne ma się do celu zerowych emisji netto? Pal licho braki w danych, prawdziwym problemem są ziejące wyrwy w myśleniu.
Autorzy raportu popisali się mistrzostwem niedopowiedzenia, stwierdzając, że „rosyjska inwazja na Ukrainę stworzyła globalne problemy z podażą energii”. W rzeczywistości sankcje gospodarcze przeciwko agresorowi dołożyły się w znaczny sposób do gigantycznego kryzysu energetycznego i żywnościowego, który zagraża państwom nakładającym ograniczenia stagflacją, a krajom rozwijającym się – głodem.
Niezbędne surowce dla technologii energii odnawialnej, turbiny wiatrowe, ogniwa słoneczne, inne urządzenia, a także 66 procent gotowych baterii i akumulatorów litowo-jonowych dostarczają Chiny. We wnioskach autorzy raportu napisali, że „w zakresie dostaw najważniejszych surowców i komponentów Wielka Brytania musi uniezależnić się od strategicznych rywali, zwłaszcza Chin”. Co więcej, rząd „powinien zadbać o to, by jego polityki zagraniczne i handlowe […] oraz polityka zerowych emisji netto były zbieżne”. Aha, no to zostało całkiem sporo rzeczy do poskładania do kupy.
Kryzys paliwowy i stagflacja w wersji soft – katastrofa czy nowe otwarcie?
czytaj także
Takie coraz większe rozbieżności w tworzonych politykach odzwierciedlają rosnący podział pracy wynikający z nieubłaganego postępu złożoności świata. Dzisiejsi decydenci i ich doradcy wiedzą coraz więcej i więcej o coraz bardziej ograniczonym zestawie zagadnień. Przywodzi to na myśl opis robotnika w fabryce szpilek z Badań nad naturą i przyczynami bogactwa narodów Adama Smitha:
„Człowiek, który spędza całe życie, wykonując kilka prostych czynności, których skutki są być może zawsze takie same lub prawie takie same, nie ma okazji rozwinąć swojej inteligencji ani też ćwiczyć pomysłowości, by wynaleźć sposoby pokonania trudności, które nigdy się nie zjawią. Dlatego też człowiek taki odzwyczaja się z natury rzeczy od tego rodzaju wysiłku i staje się na ogół tak ograniczony i ciemny, jak tylko stać się może istota ludzka” (tłum. Antoni Prejbisz, Bronisława Jasińska).
Nikt w fabryce Smitha nie musiał wiedzieć, jak zrobić szpilkę ani nawet jaki jest cel jej produkcji. Robotnicy wiedzieli tylko, jak wykonać jej części. Na podobnej zasadzie dziś świat zapełnił się „ekspertami”, którzy znają się tylko na małych wycinkach swojego tematu.
Ideał „człowieka renesansu”, który mógłby złączyć w myśleniu wiele różnorodnych wątków, nie przetrwał rozwoju podziału pracy. Już w XIX wieku wiedza dzieliła się na „dyscypliny”. Teraz nastąpiła eksplozja poddyscyplin, a zadanie przekazania wyników ich badań opinii publicznej pozostawiono dziennikarzom, którzy o wszystkim nie wiedzą prawie nic.
Dziś największa wyrwa – rozbieżność tak ogromna, że grozi katastrofą – występuje między geopolityką i ekonomią. Ministerstwa spraw zagranicznych i resorty odpowiedzialne za stan gospodarki, skarbu oraz finansów już ze sobą nie rozmawiają. Zamieszkują inne światy, posługują się językiem innych koncepcji i myślą o innych problemach.
czytaj także
Świat geopolityki dzieli się na „strategicznych partnerów” i „strategicznych rywali”. Granice są żywe i mają się świetnie. Państwa posiadają skonfliktowane interesy narodowe i realizują politykę, która ma na celu zwiększenie bezpieczeństwa narodowego. Ekonomia z kolei to nauka jednego rynku: jej ideałem jest ekonomiczna integracja ponad granicami państwowymi oraz globalny mechanizm kształtowania się cen, który automatycznie harmonizuje skonfliktowane preferencje. Ekonomia uczy nas też, że handel łagodzi szorstkość obyczajów w polityce, tworząc z czasem jedną wspólnotę nauki i kultury.
Osiemnastowieczny angielski historyk Edward Gibbon mówił, że historia to „niewiele więcej niż zapis zbrodni, głupot i nieszczęść ludzkości”. Koniec zimnej wojny dał jednak nadzieję, że może świat w końcu wydoroślał, a w 1989 roku amerykański badacz Francis Fukuyama ogłosił „koniec historii”.
Dziś geopolityka znów gra pierwsze skrzypce. Od dnia inwazji na Ukrainę Zachód nie chce mieć z Rosją nic wspólnego; Chiny – nawet jeśli nie do końca zasługują na ten tytuł – są strategicznym rywalem, z którym należy zerwać relacje handlowe w wielu obszarach. Jednocześnie rządy państw zachodnich wzywają do globalnej współpracy, by walczyć z potencjalnie zabójczą zmianą klimatu i innymi egzystencjalnymi zagrożeniami, takimi jak arsenał broni jądrowej oraz pandemie.
czytaj także
W 2012 roku uniwersytet Cambridge utworzył Centrum Badań nad Ryzykiem Egzystencjalnym (CSER), aby zminimalizować czynniki ryzyka, które mogą doprowadzić do wyginięcia ludzkości. 65 lat wcześniej naukowcy z Projektu Manhattan założyli pismo „Bulletin of the Atomic Scientists”, by ostrzegać przed potencjalnie negatywnymi konsekwencjami przyspieszonego rozwoju technologii. Uruchomili tak zwany Doomsday Clock, czyli zegar zagłady, którego wskazówki w styczniu każdego roku zbliżają się do północy lub cofają w zależności od tego, jak naukowcy oceniają dystans dzielący ludzkość od katastrofy. W 1947 roku było to siedem minut. Od stycznia 2020 roku brakuje stu sekund, by wybiła północ, a więc jesteśmy najbliżej armagedonu od 75 lat.
Zagrożenie rozprzestrzenieniem się technologii broni jądrowej, które sprawiło, że w ogóle uruchomiono zegar, jest wciąż obecne. „Rozwój hipersonicznych pocisków manewrujących, systemów obrony przeciwko pociskom balistycznym oraz takich, w których głowicę konwencjonalną łatwo wymienić na nuklearną, sprawia, że w chwilach napięcia łatwiej o błąd” – piszą autorzy biuletynu. Czy ci, którzy wzywają Zachód do wyparcia rosyjskich wojsk z Ukrainy środkami militarnymi lub nawet ekonomicznymi, biorą pod uwagę to ryzyko? Czy też jest to kolejna luka w ich wiedzy na temat świata?
czytaj także
To tragedia, że ekonomiczna podstawa ładu światowego, jaka by nie była, jest narażona na niebezpieczeństwo. To zagrożenie wynika z działań, za które odpowiedzialność ponoszą wszystkie mocarstwa. Organizacja Narodów Zjednoczonych, której nazwa zakrawa na ironię, istnieje w celu osiągnięcia planetarnego bezpieczeństwa, lecz została całkowicie zmarginalizowana. Jej nieomal całkowita nieobecność na wielkich scenach międzynarodowych konfliktów to największa wyrwa ze wszystkich, która stawia naszą wspólną przyszłość pod wielkim znakiem zapytania.
**
Copyright: Project Syndicate, 2022. www.project-syndicate.org. Z angielskiego przełożył Maciej Domagała.