Wsparcie Wspieraj Wydawnictwo Wydawnictwo Dziennik Profil Zaloguj się

Czego nie usłyszysz na antyunijnej konferencji europejskiej prawicy

Populiści dużo krzyczą o suwerenności, jednocześnie de facto nawołując do podporządkowania Europy Stanom Zjednoczonym. Tak w wymiarze gospodarczym, jak i politycznym oraz kulturowym.

ObserwujObserwujesz

W Brukseli odbyła się konferencja europejskiej populistycznej prawicy pod tytułem „Battle for the soul of Europe”. Podobnie jak na innych tego typu wydarzeniach, tak i tu konsekwencje proponowanych przez rewolucjonistów rozwiązań zostały przemilczane.

Co powiedziano?

W zasadzie nic nowego. Europą rządzi zlewaczała i oderwana od rzeczywistości elita, która prowadzi naszą cywilizację ku przepaści. Unia Europejska została przejęta przez marksistów pod wodzą owej elity i zmieniła się w dyktaturę. Partie opozycyjne wobec establishmentu są prześladowane, wolności słowa i myśli już nie ma, gospodarka się sypie, a europejskie narody mogą lada moment zniknąć. Oszalała elita, z głupoty lub w ramach realizowania marksistowskich postulatów, dokonuje podmiany etnicznej i kulturowej Europejczyków. Europa po prostu umiera.

Czytaj także Skrajna prawica jako pokłosie kryzysu liberalnego kapitalizmu [rozmowa] Sofia Craveiro

Ale zwykli Europejczycy mają tego dość. W siłę rośnie ruch konserwatywno-populistyczny, który rozumie, że zachodnia kultura jest wartością, której trzeba bronić. W kolejnych krajach odnosi sukcesy pomimo narastających represji Brukseli. W końcu konserwatyści wygrają, Unia zostanie cofnięta do stanu z lat 50. XX wieku albo po prostu obalona. Narody odzyskają suwerenność, kultura na nowo rozkwitnie, ulice znowu będą bezpieczne, a Europejczycy odzyskają wiarę we własne wartości.

To wszystko znamy. Ciekawsze jest to, czego mówcy nie powiedzieli. A co wynika bezpośrednio z ich propozycji.

Prawica też jest establishmentem

Wbrew ckliwej opowieści o jedynych sprawiedliwych, prowadzących niemalże podziemną walkę z wszechwładnym establishmentem, europejska prawica także tym establishmentem jest. Partie populistyczne są wielkimi i dobrze finansowanymi podmiotami, mającymi plecy w postaci Kościoła katolickiego, wielkiego biznesu, konserwatywnych organizacji pozarządowych i samych rządów. Ich liderzy to przedstawiciele elit, kształceni na najlepszych europejskich uniwersytetach. Strojenie się w piórka ludowych trybunów jest zwykłym zabiegiem marketingowym. Tyle że skutecznym.

Nie jest też prawdą, że prawica jest wykluczona medialnie. We wszystkich europejskich państwach funkcjonują duże konserwatywne media, którym nikt nie knebluje ust – o czym w Polsce wiemy akurat doskonale. W Stanach Zjednoczonych, na które europejscy konserwatyści tak chętnie się powołują, prawica ma ewidentną dominację medialną, z telewizją Fox News jako liderem oglądalności. Dominację, dodajmy, osiągniętą także metodą wrogich przejęć. Przykładem niech będzie stacja CBS, której redaktorką naczelną została niedawno bardzo konserwatywna blogerka Bari Weiss. Nikogo nie trzeba też chyba przekonywać, że prawica ma hegemonię na platformach społecznościowych.

Pocieszne są zapewnienia populistów, że reprezentują jakieś oddolne inicjatywy, stojące naprzeciwko finansowanego przez wiadome siły mainstreamu. Przypadek brukselskiej konferencji jest tu znamienny. Organizowało ją bowiem Kolegium Macieja Korwina (Mathias Corvinus Collegium, MCC). To prywatna węgierska uczelnia, kilka lat temu przejęta i od tej pory suto finansowana przez rząd Viktora Orbána. Co więcej, MCC jest zabezpieczone wartymi 1,4 mld euro akcjami węgierskiego koncernu energetycznego MOL, kupującego ropę od Rosji.

Jeśli populistyczna prawica wygra, nie będzie żadnego obalenia elity i oddania władzy w ręce ludu. Będzie wymiana jednej elity na drugą, bardziej konserwatywną. W latach 2015–2023 widzieliśmy to w Polsce. Obecnie możemy obserwować ten sam proces, na sterydach, w Stanach Zjednoczonych. Trump rządził już jedną pełną kadencję i prawie rok drugiej. Jeśli można cokolwiek powiedzieć o establishmencie pod jego rządami, to tylko to, że zabetonował się jeszcze bardziej niż wcześniej. Obietnica antyelitarnej rewolucji jest po prostu kłamstwem.

Religijny integryzm

Główną osią retoryki antyunijnej prawicy jest kwestia tożsamości kulturowej Europejczyków. Znamienne jest, jak ta zachodnia kultura jest rozumiana. Ma się ona opierać na trzech fundamentach: greckiej filozofii, rzymskim prawie i chrześcijańskiej moralności. Tak jakby rozwój idei w Europie najpóźniej kilkaset lat temu osiągnął jakiś wyobrażony ideał, po czym się na wieki zatrzymał. Albo jakby wszystko to, co nastąpiło potem, było już tylko rozpisanym na stulecia kulturowym regresem. W prawicowym imaginarium nie ma miejsca na idee oświeceniowe, z sekularyzmem i ateizmem włącznie, myśl lewicową, naukowy racjonalizm, ani żadne inne nurty myślowe, które podważałyby kulturową hegemonię chrześcijaństwa.

Brak tu refleksji, że kultura ewoluuje, że jest zmienna, a na jej obecny kształt składa się wszystko to, co ludzie tworzyli wcześniej. Europejska kultura już dawno nie jest wyłącznie chrześcijańska. Po pierwsze, wielkie połacie Europy (Bałkany, Półwysep Iberyjski, Sycylia, czarnomorskie stepy) należały przez bardzo długi czas do kręgu kultury islamu; inne nawet stulecia po chrystianizacji zachowywały zwyczaje i obrzędy pogańskie, a na prawie całym kontynencie kwitła kultura żydowska.

Czytaj także Krach liberalnego porządku: jak to się stało? Michael C. Williams

Po drugie, wraz z rozwojem nauki i nowoczesnych myśli politycznych chrześcijańska doktryna zaczęła tracić monopol na tłumaczenie świata i narzucanie jedynej słusznej moralności, stając się po prostu jednym z wielu nurtów. Po trzecie wreszcie, można argumentować, że to właśnie szeroko pojęte oświecenie zdefiniowało nowoczesną kulturę europejską i sprawiło, że stała się unikalna na skalę globalną.

Prawica zasłania się tak zwanymi kwestiami obyczajowymi, takimi jak aborcja czy homoseksualność. W rzeczywistości chodzi o powrót do świata, w którym jedyną moralnością jest moralność chrześcijańska w wydaniu ultrakonserwatywnym. Gdy mówią o dawaniu odporu imigrantom, nie chodzi o odrzucenie islamskiej ortodoksji, tylko o zastąpienie jej ortodoksją chrześcijańską. Gdy nawołują do „oczyszczenia uniwersytetów” (ten postulat padał w Brukseli wielokrotnie), chodzi przecież o ograniczenie swobody badań i transformację uczelni w ośrodki propagujące jedyny słuszny zestaw poglądów.

W zasadzie postulują zatem religijny integryzm, czyli system, w którym państwa i społeczeństwa nie traktują chrześcijaństwa jako jednej z wielu składowych swojej kultury, tylko jako jego jedyną cechę charakterystyczną. Warto podkreślić, że w tak zarysowanych ramach moralnych nie zmieściłaby się także zdecydowana większość współczesnych polskich katolików, którzy mogą sympatyzować z populistyczną retoryką. Prawicowcy lubią zapewniać, że narzucenie ich woli dotknie tylko nielicznych osób LGBT+, paru feministek czy lewicowych wykładowców. W rzeczywistości uderzyłoby także w większość ich wyborców.

Więcej chaosu informacyjnego

Inny konik populistów to wolność słowa. Konferencja w Brukseli miała miejsce tuż po tym, gdy Komisja Europejska nałożyła 120 milionów euro kary na platformę X (dawniej Twitter) Elona Muska. Wbrew ckliwej opowiastce o lewackiej cenzurze, karę nałożono za łamanie europejskiego prawa – brak transparentności i utrudnianie dostępu do danych statystycznych platformy. Stoi za tym głębsze przekonanie, że media społecznościowe stały się informacyjnym śmietnikiem, rozsadnikiem fake newsów i teorii spiskowych oraz narzędziem bezpośrednio zagrażającym, jakoby hołubionej przez prawicę, społecznej kohezji.

Czytaj także Warufakis: Ekonomia nowych panów świata potrzebuje nowej ideologii. Oto ona Janis Warufakis

Postulat nieskrępowanej wolności słowa brzmi kusząco i racjonalnie, wszak chodzi o jeden z ideałów zachodnich demokracji. W szczegółach okazuje się jednak, że solą w oku prawicy są unijne próby jakiegokolwiek opanowania chaosu informacyjnego na platformach społecznościowych. Wolność słowa jest tylko zasłoną dymną. Nie chodzi o wolność Kowalskiego do wyrażania na Facebooku konserwatywnych, w tym ekstremistycznych, poglądów (co algorytmy wręcz promują), tylko o wolność krzemowych baronów jak Musk czy Mark Zuckerberg do kształtowania opinii publicznej wedle własnego uznania. Za to niekoniecznie zbieżnie z interesem społecznym.

Można też domniemywać, że żaden prawicowiec nie zgodziłby się na nieskrępowane zalewanie X czy Instagrama pornografią lub pochwałami nękania chrześcijan w niektórych państwach muzułmańskich. Tej „cenzury” nikt jakoś nie kwestionuje. Problemem jest wyłącznie ta „cenzura”, która idzie wbrew finansowym interesom Elona Muska. A także wbrew politycznemu interesowi populistów, których przekaz w dużej mierze opiera się właśnie na dezinformacji i teoriach spiskowych. Nieprzypadkowo na brukselskim zlocie MCC wielokrotnie podkreślano, że walka z dezinformacją to tylko przykrywka dla brukselskiej cenzury wolności myśli.

Więcej kapitalizmu bez regulacji

To element szerszego problemu, jakim według populistów są regulacje i biurokracja w ogóle. Na konferencji można było usłyszeć różne oderwane od rzeczywistości opowieści. Na przykład taką, że sto lat temu Wielka Brytania rządziła światem za pomocą zaledwie dziesięciu tysięcy żołnierzy. W rzeczywistości tylko w Indiach brytyjskie siły w przededniu I wojny światowej były około dwudziestokrotnie liczniejsze. Takie anegdoty służyły oczywiście konkretnemu celowi: miały podkreślić, że współczesna Europa to biurokratyczny moloch, niemal okupowany przez rozrośniętą kastą urzędników, którzy prowadzą ją do gospodarczej ruiny. I że gdyby się tej biurokracji pozbyć, wszyscy byliby szczęśliwi.

Żadnej uwagi nie poświęcono jednak rzeczywistym konsekwencjom takiej hipotetycznej rewolucji. A mogliśmy się o nich przekonać w tym roku, gdy kierowany przez Muska departament DOGE orał kolejne amerykańskie instytucje, prowadząc do chaosu, spadku ich wydajności i bezrobocia, nie przynosząc w zamian oszczędności nawet zbliżonych do tych, które Amerykanom obiecywano – a wręcz przysparzając kosztów. Nie zadano prostego pytania: czy uniezależnione od Brukseli, „suwerenne” państwo członkowskie będzie miało możliwość narzucenia pożądanych społecznie regulacji na wielką międzynarodową korporację?

Czytaj także Dlaczego prawica jest tak wkręcona w krypto? Jakub Majmurek

To oczywiście pytanie retoryczne. Populiści mogą sprzedawać wyborcom bajeczkę o wyzwolonych z okowów papierologii drobnych przedsiębiorcach. W rzeczywistości takie radykalne zaoranie unijnych regulacji przede wszystkim otworzyłoby drzwi korporacjom, które są zainteresowane tylko zyskiem, a nie na przykład wysoką jakością importowanej do UE żywności czy bezpieczeństwem informacyjnym. Nie sposób nie zauważyć, że chodzi tu głównie o koncerny amerykańskie, których nieskrępowany regulacjami rozwój ma jakoby wychodzić Amerykanom na dobre.

Dochodzi zatem do paradoksu. Populiści dużo krzyczą o suwerenności, jednocześnie de facto nawołując do podporządkowania Europy Stanom Zjednoczonym. Tak w wymiarze gospodarczym (wielkiemu biznesowi), jak i politycznym (administracji Trumpa) oraz kulturowym (stojącym za Trumpem radykalnym konserwatystom spod znaku Heritage Foundation).

Postulat likwidacji państwowych regulacji być może najdobitniej ujął Tomasz Wróblewski, prezes Warsaw Enterprise Institute. W trakcie jednego z paneli stwierdził on, że najlepszą metodą rozwiązania problemu imigracji będzie… zlikwidowanie państwa opiekuńczego. Chwalił Polskę jako kraj, który nie ma takich problemów z imigracją jak Europa Zachodnia właśnie dzięki temu, że nie mamy rozrośniętego socjalu, który zniechęca do pracy. Tłumacząc z neoliberalnego na polski: Europa powinna uśmieciowić rynek pracy i zabrać ludziom zabezpieczenia socjalne, a jej największa bolączka rozwiąże się sama, bo migrantom nie będzie się już opłacało tu przyjeżdżać.

Śmiem wątpić, by wyborcy prawicowych populistów byli tego świadomi. Jako żywo przypomina to sytuację z zeszłorocznej kampanii prezydenckiej w USA. Donald Trump wprost mówił wtedy, że zlikwiduje lub sprywatyzuje różne programy socjalne, zbierając za to owacje dokładnie od tych wyborców, którzy najczęściej z nich korzystają.

Rewolucja Schrödingera

Doświadczenie z Orbánem, Kaczyńskim czy Trumpem jest pouczające. W żadnym z tych trzech wypadków nie miała miejsca obiecana naprawa instytucjonalna. Wręcz przeciwnie, systemy się uszczelniły, doszło do oligarchizacji, zaniku transparentności i demokratycznej debaty, ograniczenia wolności słowa oraz skokowej intensyfikacji centralnie sterowanej propagandy.

Znormalizowano obchodzenie prawa, a ośrodki decyzyjne, często zresztą nieformalne, wyłączono z odpowiedzialności karnej. Podporządkowano sobie resorty siłowe i zaprzęgnięto struktury państwa do zwalczania opozycji. Elity nie zostały obalone, tylko zastąpione. I zaczęły uwłaszczać się na publicznym majątku znacznie śmielej od poprzedników. Inaczej mówiąc: miało miejsce wszystko to, z czym obiecywano skończyć. Zjawiska wskazywane przez populistów jako patologiczne uległy tylko intensyfikacji.

Czytaj także A co, jeśli Polska jest krajem prorosyjskim? Paulina Siegień

Z drugiej strony nie sposób zaprzeczyć, że pod rządami populistów ma miejsce rewolucja kulturowa. W imię walki z chochołami poprawności politycznej czy „wokeizmu” oraz z pomocą posłusznym populistom mediom, rozpętywane są kampanie nienawiści wobec wybranych mniejszości (LGBT+ czy imigrantów), wzrasta państwowe przyzwolenie na skierowaną wobec nich przemoc. Uniwersytety rzeczywiście są autorytarnie przymuszane do zmiany kursu, a niekiedy (jak w przypadku Kolegium Macieja Korwina) wręcz przejmowane przez władzę.

Ultrakonserwatywne poglądy przekuwane są w prawo, które wyrządza realne szkody obywatelom (w Polsce na przykład zaostrzenie zakazu aborcji czy usunięcie ze szkół edukacji równościowej). Zakulisowe deale populistów z oligarchami (szczególnie widoczne w trumpistowskiej Ameryce) wprost przekładają się na ograniczenie państwowych programów, z których korzysta przede wszystkim właśnie populistyczny elektorat. Miecz religijnej rewolucji bardzo szybko okazuje się mieć dwa ostrza.

Można zatem powiedzieć, że hipotetyczna paneuropejska, populistyczna rewolucja będzie miała charakter kwantowy. Taka rewolucja Schrödingera, która jednocześnie ma i nie ma miejsca. Albo ma, ale prawdopodobnie nie do końca tam, gdzie oczekuje tego głosujący za nią elektorat. Zamiast obiecanego spłaszczenia struktury władzy dojdzie do jej usztywnienia. Zamiast dobrobytu przyjdzie neoliberalne państwo minimum, ze sparaliżowanym systemem socjalnym i całkowicie uległe wobec wielkiego kapitału. Zamiast duchowej odnowy – religijny fundamentalizm, który bynajmniej nie będzie reprezentował „milczącej większości”. A odmieniana przez wszystkie przypadki „suwerenność państw narodowych” okaże się oznaczać po prostu ich nieograniczoną swobodę w nękaniu i represjonowaniu wybranych obywateli oraz możliwość podejmowania dowolnych działań, które nie szkodzą amerykańskim korporacjom.

Gdzieś w trakcie tego procesu może dojść do nieodwracalnych i katastrofalnych zmian. Na przykład rozpadu Unii Europejskiej czy tego lub owego -exitu. Wyjścia Stanów Zjednoczonych z NATO, co właśnie zostało ponownie podniesione. Oddania pola big techom, które ewidentnie dezintegrują nasze społeczeństwa. To zaś może doprowadzić do oddania naszej części Europy w rosyjską strefę wpływów, z której wydostaliśmy się ledwie jedno pokolenie temu.

Komentarze

Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.

Zaloguj się, aby skomentować
0 komentarzy
Komentarze w treści
Zobacz wszystkie