Świat

Co ma wspólnego Trump z Reaganem?

Donald Trump właśnie wygrał republikańskie prawybory w Nowym Jorku. Jego biografię recenzuje Jakub Dymek.

Kim jest Donald Trump? Populistą i demagogiem, skandalistą i bucem, konfabulantem – na pewno. Kandydatem na prezydenta – to się jeszcze okaże, ale jest to coraz bardziej możliwe. Człowiekiem sukcesu? Zależy, jak ten sukces i amerykański sen rozumieć.

Jasne, że pastwienie się nad niekonsekwencjami i wielkim gwałtem na logice, jakim jest jego kampania, jest przyjemne. Jednak ciekawsze będzie porównanie go nie do pogardzanych Andrzejów Lepperów i Stanów Tymińskich, znienawidzonych Mussoliniego albo Hitlera – co z upodobaniem czynią anglojęzyczne media – ale do postaci uważanych powszechnie w Ameryce za poważne, a przez niektórych nawet za wielkie: prezydenta Raegana, magnata Vanderbilta, burmistrza Kocha.

To właśnie percepcja „sukcesu” przez amerykańskie społeczeństwo i zmieniająca się kultura polityczna, będące tłem dla wspinania się Trumpa na szczyty popularności i wpływów – są w biografii Trumpa chyba najciekawsze. Dzięki temu zyskujemy obraz nawet jeśli nie pełny, to przynajmniej więcej niż jednowymiarowy. Jak więc prezentuje się ta wersja american dream i w czym skandalista i prowokator Trump jest podobny do amerykańskich legend? Do odpowiedzi prowadzi jego biograf, Michael D’Antonio w książce W pogoni za sukcesem.

Przekłamany sen

Losy klanu Trumpów z łatwością dają się wpisać w mit amerykańskiego snu, ze wszystkimi jego historycznymi symbolami – gorączką złota, boomem przemysłowym i kolejnymi bańkami na rynku nieruchomości, ale także Wielkim Kryzysem i kolejnymi recesjami. Nestor rodu jako młodzieniec zszedł z pokładu parowca s/s Eider z Bremy do Nowego Jorku w 1885 roku.

Szesnastoletni zaledwie Friedrich miał w ręku fach fryzjera, ale w jego ojczyźnie było już zbyt wielu młodych ludzi, którzy wiedzieli, jak obchodzić się z nożyczkami i brzytwą.

Wyruszył na zachód, gdzie trwała kolejna gorączka złota. Nigdy nie spełnił się jako fryzjer, bo górę u niego wziął inny, dużo bardziej przydatny talent, zarabiania na tłoku. Wypatrzył prawidłowość, która potem będzie towarzyszyć kolejnym pokoleniom Trumpów (również gdy sto lat później będą kupować działki na Manhattanie, wyspy pod kasyna w Atlantic City czy linie lotnicze): jeśli gdzieś zaczynają zjeżdzać się ludzie, to będzie ich tylko więcej, a popyt i ceny wszystkiego pójdą w górę. Do czasu, oczywiście. Zanim jednak dana lokalizacja straci na wartości, mądry inwestor zdąży się już dorobić i uciec. W innym razie nie jest mądry, a przede wszystkim – „nie jest zwycięzcą”.

Friedrich po siedmiu latach od zejścia z pokładu parowca w Nowym Jorku był już obywatelem USA, prowadził zyskowny biznes, a i przy okazji pozbył się ciążacych mu korzeni oraz „f” z nazwiska i z Drumpfa stał się Trumpem. Brzmi dumnie, prawda? Na tym jednak polega zaleta książki D’Antonio (i każdej krytycznej dekonstrukcji tego mitu, do czego losy Trumpów się tak wspaniale tu przydaje), że każda z tych anegdotek o sukcesie odkrywa kolejny pokład fałszu, na którym american dream tryumfalnie spoczywa. D’Antonio pisze o dziadku Trumpa, że „osiadł na stałe w dzielnicy czerwonych latarni w Seattle, gdzie został właścicielem kwitnącego interesu: restauracji oferującej gorące posiłki i towarzystwo prostytutek na piętrze”. Cóż, trudno już dziś myśleć, że na ogarniętym gorączką złota Zachodzie odchodziło jakieś wesołe kurewstwo z cekinami, podpijane chrzczonym piwem – prostytucja w ówczesnej Ameryce to było niewolnictwo, handel ludźmi i przemyt nieletnich dziewczynek (obok opium) z Chin. Czy było to legalne? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie, bo – jak wspaniale opowiada o tym niedawny odcinek programu BBC In Our Time – Zachód czasów gorączki złota był terenem zinstytucjonalizowanego bezprawia, gdzie lokalne konstytucje i statuty powstawały głównie celem ugruntowania już raz zdobytych przywilejów. Ale że nie był to proceder przesadnie chlubny, jest jasne. I nie trzeba sięgać po popularne opracowania historyczne, jak Roaring Camp Susan Lee Johnson, wystarczy obejrzeć antywestern Deadwood albo kostiumowy serial The Knick, żeby mieć co do tego jasność. Choć może sukces jest dopiero wtedy, gdy skutecznie zaciera swoje grzeszki założycielskie? Tu docieramy do sedna: Trump (i ta Ameryka, którą reprezentuje) uważa, że sukces jest gwarantem cnoty, zatem Trump „w kraju, gdzie cnotą było bogactwo, stał się obywatelem prawdziwie cnotliwym”. Nieważne, jak pokrętnymi ścieżkami do tego doszedł, ważne że się udało. Po pierwszym milionie następuje grzechów odpuszczenie.

Żeby jednak nie winić dzisiejszego Trumpa za przewiny dziadów, trzeba powiedzieć, że każda generacja rodu miała tendencje do wykorzystywania okazji ponad przyzwoite minimum, nawet jeśli nigdy lub prawie nigdy nie udawało się im wykazać łamania prawa. Od pierwszego pokolenia zmieniło się tyle, że zamiast stawiać drewniany dom uciech na prowincji, wzbogacili się na tyle, że budowali już masowo domy dla przyzwoitych Amerykanów, i to w całym kraju.

Niedługo niedługo po II wojnie światowej ojciec Trumpa stanął przed senacką komisją – musiał wytłumaczyć się z tego, jak mógł zarobić aż tyle (4 miliony ówczesnych dolarów) na wspieranym przez rząd programie budowy tanich mieszkań dla weteranów. Co do zasady intencją rządu federalnego było przecież dotowanie projektów mało zyskownych – tanich mieszkań – które spłaciłyby się dopiero po latach wynajmu. A w procesie czysty zysk odnotowywali nie tylko ich budowniczowie (w tym Trump-ojciec), ale i szereg urzędników. Trumpowi na przykład pozwolono spłacać kredyt na warunkach niewiarygodnie wręcz korzystnych, czyli po tym, jak już zacznie zarabiać. A przez cały proces budowy zawyżał koszta, które spłacało państwo, a które wynikały z opłat dla „zewnętrznych” firm, będących jego własnością. I tak dalej. W odróżnieniu od innych, skazanych w tej aferze, Trump tłumaczył się tyleż sprawnie (co uchroniło go od wyroku), co absurdalnie. Na pytanie o każdą niejasną transakcję, odpowiadał, że przecież nie ma prawa, które zakazywałoby podpisania takiej lub innej umowy. To, że umowy, o które pytano, były zawierane między Trumpem i Trumpem albo na fikcyjne prace zostawił już dla siebie.

Chociaż Fred Trump w oczywisty sposób postąpił wbrew intencjom twórców programu [budowy mieszkań], nie popełnił żadnego przestępstwa. Wielu Amerykanów mogło go podziwiać, a nawet kibicować ambitnemu i bystremu gościowi, który rozumiał zasady, na jakich funkcjonował świat, i potrafił je wykorzystać.

Nikt nie powiedział, że kapitalizm polega na przestrzeganiu reguł, za to wielu w praktyce przekonało się, że jego istota polega na ich nieprzestrzeganiu.

Donald wyciągnął swoją lekcję z karier ojca i dziada. Poszedł też o krok dalej: dziadek postawił burdel-szopę dla pionierów na Zachodzie, ojciec mieszkania dla klasy średniej, „The Donald” – jak sam lubi o sobie mówić – wybrał jeszcze bardziej lukratywną działkę: apartamentowce i hotele dla najbogatszych. Jako developer i biznesmen lubił – odnajdywał w tym erotyczną wręcz satysfakcję – każdorazowo testować limity prawa i cierpliwości partnerów, zarówno biznesowych, jak i publicznych. D’Antonio przytacza historię jednej z jego pierwszych wielkich inwestycji, w 1980 roku, gdy kupił teren pod podupadającym domem towarowym na środkowym Manhattanie i postanowił go rozebrać pod wieżowiec. Zatrudnił do tego firmę emigranta z Polski, Williama Kaszyckiego:

Ekipa ta, zwana „Polską Brygadą”, zaczęła rozbiórkę budynku zanim Kaszycki dostał oficjalne pozwolenie. Pracując bez zachowania ostrożności, w tym bez kasków, zdzierali ściany i podłogi, aż pozostały tylko goły beton, stal i kamień. Ludzie z Brygady pracowali siedem dni w tygodniu, często nawet po 18 godzin dziennie, żeby wykonać plan zatwierdzony przez ich szefa. Po pracy odpoczywali w przepełnionych noclegowniach, zapewnianych przez Kaszyckiego, albo na podłogach rozbieranego budynku. Rzadko im płacono, a jeżeli już, to sporo poniżej stawek związkowych, czasam zaś zamiast pieniędzy proponowano wódkę. Odpowiedzią na ich skargi były groźby deportacji.

Po ukończeniu budowy wystartował proces , w którym w imieniu związków zawodowych i polskich robotników wystąpił przeciwko Trumpowi i Kaszyckiemu, działacz odpowiedzialny w czasie budowy za składki Harry J. Diduck. Sprawa zakończyła się w 1999 roku po piętnastu latach opóźnień i apelacji, Trump zobowiązał się wypłacić skarżącym nieokreśloną kwotę wynagrodzenia za niewypłacone pensje i nieodprowadzone składki do związkowej kasy. Diduck (skarżący) i Kaszycki (skarżony) nie dożyli końca sprawy. Podobnie jak wielu z polskich robotników, którzy nie zobaczyli swoich pieniędzy. Magnat nieruchomości nie tylko ich przeżył, ale i – jak to wygląda w jego świecie – „pozostał zwyciężcą”. Trump nie usłyszał wyroku, bowiem spór zakończyła ugoda. Prawdopodobnie nie tylko uniknął kary (czyli po raz kolejny nie można mu zarzucić złamania prawa), ale i strat – oryginalna umowa z Kaszyckim zakładała koszty tak niskie, że nawet po wypłacie odszkodowań, prawdopodobnie Trump zrobił na niej dobry interes. O sprawie ostatnio przypomniał ostatnio konserwatywny „National Review” – pisząc, że Trump z jednej strony pomstuje na nielegalnych imigrantów, którzy rzekomo zabierają Amerykanom pracę, a z drugiej sam ich zatrudnia , i to od co najmniej 30 lat.

Coż, „zwycięzcy” wolno więcej. A Trump w biznesie w większości przypadków był „zwycięzcą” albo za takiego uchodził – a to właściwie to samo. Kto pamięta, że momentami był bliski bankructwa – nigdy nie złożył wniosku o upadłość jako przedsiębiorca, ale jego firmy już tak – oraz że latami odpracowywał kryzys przełomu dekad 80. i 90? No właśnie. Swoją strategię – i wiele innych metod podpatrzonych u innych – przeniósł do polityki.

Uczeń przerósł mistrzów

Trump-polityk w oczach D’Antoniego nie jest jednak błaznem czy Dyzmą żerującym na niewiedzy innych. Adaptuje się do okoliczności i potrafi wiele znieść. I – zupełnie jak w biznesie – testuje ograniczenia. W tym przypadku: liberalnej demokracji, która, jak udowadnia Trump, pozwala w granicach prawa na bardzo wiele, choć nie każdy ma ambicje, by samemu to sprawdzić.

Trump od Rockefellerów, rodziny Carnegie czy Vanderbiltów – amerykańskiej arystokracji wielkich pieniędzy – nauczył się, że gra pozorów w ogóle nie jest trudna. Wystarczy zbudować wrażenie wielkiej potęgi i zdecydowania do radykalnych działań, żeby budzić przestrach i zmuszać innych do uległości. Oczywiście, wielcy magnaci z amerykańskiej historii mieli też pieniądze, którymi byli w stanie podeprzeć swoje naciski. Trump wymyślił, że będzie stosował tę samą taktykę, nawet gdy nie ma aktualnie pieniędzy, sił albo woli, żeby groźbę zrealizować. Czyli blefował. Niezliczone są przypadki, kiedy groził firmom przejęciem, dziennikarzom procesem, a kontrahentom zerwaniem umowy – nawet jeśli ostatecznie nic z tego nie miało się wydarzyć. Do Tiffany’ego – podeszłego już wiekiem właściciela sławnego sklepu jubilerskiego – poszedł z projektem wieżowca, który miał rzekomo zbudować w sąsiedztwie. Celowo kazał architektowi naszkicować coś szkaradnego, na co ceniący sobie smak Tiffany zareagował przerażeniem. Postanowił więc ułatwić Trumpowi inwestycję, byleby ten zmienił kształt planowanego budynku i nie ryzykował oszpecenia okolicy, co odbiłoby się przecież na interesach wszystkich sąsiadów, w tym jubilera. Trump się łaskawie zgodził.

Wbrew znanej z choćby kultowego „The Wire” gangsterskiej prawdzie o tym, że za groźbami musi stać też i zdolność ich spełnienia – i tu amerykański mit kłamie o sobie samym – Trump potwierdził, że nie zdolności, a bezczelność są najlepszym kapitałem.

Z politykami w ogóle wszedł w interesującą relację, na długo zanim w ogóle zdecydował się o kandydowaniu w wyborach. Z burmistrzem Nowego Jorku w latach 80., Edem Kochem, który nie szczędził swoim przeciwnikom ostrych słów, wdał się w gorący spór o ulgi podatkowe. Obaj nie oszczędzali sobie wyzwisk, licytowali się, kto kogo potraktuje ostrzej. Koch nazywał dewelopera „pyszałkiem” i „najbardziej egoistycznym” z „przeciętniaków”. Ale Trump okazał się sprawniejszy, bo i tu rozpoznał łatwy do wykorzystania mechanizm. Politykom wolno mniej, więc gdy obaj zaczęli się wzajemnie oskarżać o aferalne układy (od których pewnie żaden nie był wolny) i dziwne ruchy na styku polityki i biznesu, to do burmistrza „przykleiło się” więcej i on znalazł się pod ostrzałem mediów. Trump zazna tego dopiero kilka lat później, gdy wbrew deklarowanym przez siebie ideałom i pokazom poszanowania dla tradycji zostawi żonę, z którą ma trójkę dzieci, dla młodszej kochanki. Wtedy tabloidy nie będą go oszczędzać, nawet jeśli wybaczały afery biznesowe, to nie małżeńskie. Ale Trump – tamten Trump, sprzed 20 lat – nie miał żadnych wyborów do wygrania, więc dopóki miał szansę odkuć się w biznesie, problemem było tylko to, ile może znieść jego skóra. Okazało się, że wiele – choć każdą nieprzychylną wzmiankę o sobie odchorowywał tygodniami, a nierzadko latami, za każdym razem godził się na medialny shitstorm, gdy widział w tym interes. Po drodze mógł liczyć, że seria ciosów w jego imperium zostanie choćby częściowo zamortyzowana – bo stres odkładał się też na rodzinie i dzieciach, a zły PR uderzał we współpracowników i kontrahentów.

Każdy „żelazny kanclerz” dzisiejszych czasów rozumie już ten mechanizm doskonale, nawet bez doświadczenia w agresywnych interesach – w ostrej wymianie ciosów przegra nie mniej agresywny, ale ten który może coś stracić poza dobrym imieniem. Jak w walce bokserskiej o pas mistrzowski, pretendent traci mniej przy przegranej niż obrońca tytułu.

No dobrze, a co łączy Trumpa z Reaganem? Po pierwsze, biograficzne i społeczne okoliczności sukcesu: czasy, kiedy greed is good, kiedy męskość na kryzys reaguje wybuchem jeszcze większej swady (lub otwartej agresji), kiedy pogarda dla biednych i podziw dla „zwycięzców” stają się głównym nurtem oficjalnej polityki i mainstreamowej kultury. Obaj tej skorzystali na tym, że wraz z pogłębiającymi się nierównościami, jednocześnie zwiększyła się – na przynajmniej dekadę – społeczna aprobata dla pokazów bogactwa i splendoru. Dla Trumpa było to naturalne środowisko – choć jeszcze jego ojciec żył stosunkowo normalnie – a dla Reagana przyjazna okoliczność dla realizacji jego polityki gospodarczej.

Według recepty Reagana ludzie powinni się odprężyć i pozwolić, by cięcia podatkowe, zwiększone wydatki na obronę i olbrzymia redukcja pomocy biednym magicznie przywróciły do życia klasę średnią. Kiedy legion ekonomistów stwierdził, że administracji nie uda się ta sztuczka, prezydent zamiast przekonujących argumentów użył słów […]

Tak, potrafimy to zrobić. I tak, uda nam się to.

Reagan nader często mijał się z prawdą. Utrzymywał, że sam pisze swoje przemówienia, mimo iż wykazano, że tego nie robi. Nałogowo mieszał fakty ze zmyśleniami, pozostawiając słuchaczom odróżnienie jednych od drugich.

Ani Reagan, ani Trump nie cierpieli na brak rozumu – co często zarzuca się populistom albo uznaje wręcz za warunek populistycznej polityki. Przeciwnie, rozpoznali swoją siłę i podjęli ryzyko utraty reputacji czy szacunku u jednych, by za tę skromną cenę zachować coś dużo ważniejszego, wrażenie siły i sprawności zbudowane u innych. Bilans poparcia na koniec okazywał się korzystny. Trump nie musiał też szukać inspiracji u pomiejszych graczy, jak jego dzisiejsi konkurenci Cruz czy Rubio, skoro mógł uczyć się od najlepszego. Spin doktor tamtych czasów Roger Stone, przypominał przecież:

„Atakować, atakować, atakować – i nigdy nie przechodzić do obrony” oraz „do niczego się nie przyznawać, zaprzeczać wszystkiemu, przypuszczać kontrataki”. I dalej D’Antonio: Ataki Stone’a miały na celu przekonanie wyborców, że Partia Republikańska, tradycyjnie kojarzona z wielkim biznesem i śmietanką towarzyską, jest w istocie antyelitarną partią klasy pracującej. Aby osiągnąć ten cel, wykorzystywał niepokoje wielu Amerykanów dotyczące intelektualistów […] i uznanie dla tych, którzy odnieśli sukces. W tym ujęciu majątek równał się cnocie, a każdy, kto bronił wolności gospodarczej lub okazał się skutecznym biznesmenem, był wart poparcia.

Tak powstał rynkowy populizm, którego Trump wcale nie był twórcą, ale w dziedzinie którego – jak z każdym swoim projektem – poszedł dalej niż inni się wcześniej odważyli.

Jak daleko można?

Oczywiście: Trump jest raczej gorszą niż lepszą imitacją swoich mentorów i bierze od nich raczej najbardziej znienawidzone cechy. Ale kto powiedział, że to zabronione? On po prostu sprawdza, gdzie są granice.

Tym jednak różni się od populistów prawdziwych, że ci właśnie je poszerzają. Rush Limbaugh i Tea Party, pomniejsi wariaci i skandaliści, to oni się rozpychają i trawią energię przeciwników na codziennych sporach. Kiedy przeciwnicy – sądy, opiniotwórcze media, tradycyjne elity opiniii i umiarkowani wyborcy – tracą siłę na próbach przywrócenia porządku, wirtuozi dealu w maskach populizmu, w rodzaju Trumpa właśnie, wchodzą na gotowe. I zachowują się tak, jakby granic nie było, dopóki ich nie napotkają – to znaczy, nie muszą ponosić osobistej odpowiedzialności za to, co robią. Ale tego Trumpowi udało się skutecznie unikać przez całe dekady. I tym razem Trump będzie chciał spróbować tej sztuczki – już, jak niegdyś biznesowym konkurentom, zapowiedział Partii Republikańskiej rozłam, gdyby go nie wybrali. Będzie skłonny zniszczyć wszystkich w tym interesie, licząc, że jak zawsze jemu oberwie się najmniej. Dziś jednak różnica jest taka, że nie idzie o kilka czy kilkaset milionów dolarów, ale o zakład dużo większy. Może największy na świecie.

*

Michael D’Antonio, Donald Trump. W pogoni za sukcesem,przeł. Maciej Studencki, wyd. Bukowy Las, Wrocław 2016

 

**Dziennik Opinii nr 111/2016 (1261)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij