Kultura, Weekend

Tegoroczne Biennale w Wenecji oddało głos Innym. Polska bez konkurencji

Co najbardziej zapadło mi w pamięć podczas tegorocznej edycji wydarzenia? Kilka punktów, nazwisk, obrazów – tylko taka subiektywna relacja jest możliwa.

24 listopada zakończyło się 60. Biennale Sztuki, które ze względu na bogactwo pomysłów i obrazów oraz wywoływanych przez nie wrażeń estetycznych samo w sobie było pigułką Wenecji. Przez dwa dni moje oczy przesunęły się po obrazach i instalacjach kilkuset artystów, przemknąłem przez kilkadziesiąt pawilonów narodowych, kilku nie mogłem zobaczyć, bo nie sposób ogarnąć całości. Co najbardziej zapadło mi w pamięć? Kilka punktów, nazwisk, obrazów – tylko taka subiektywna relacja jest możliwa.

Nie zdążyłem wpaść do bardzo chwalonego pawilonu nigeryjskiego, umieszczonego w dzielnicy Dorsoduro, poza wyspą Lido, gdzie mieści się główna część Biennale. Nie udało mi się też zobaczyć Con i miei occhi (Moimi oczami), wystawy Stolicy Apostolskiej poświęconej „ostatnim” – więźniom i migrantom.

Polska i Kapuściński towarzyszyli niepodległej Ghanie od samego początku [rozmowa]

Zorganizowano ją na terenie zakładu karnego w Giudecce, a wstęp należało rezerwować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Mogłem zobaczyć tylko wielki mural zakrywający całą ścianę przywięziennego kościoła. Przedstawia on parę zniszczonych podeszew ludzkich stóp – nawiązanie do tak częstych w ostatnich latach zdjęć dokumentujących tragedię uchodźców.

Wszędzie jesteśmy obcymi 

Los migrantów był zresztą jednym z dominujących temat zakończonego Biennale, obok dekolonizacji, tożsamości osób LGBT i katastrofy ekologicznej. Tytuł wystawy, Stranieri Ovunque – Strangers Everywhere w polskich mediach niefortunnie tłumaczono jako „Cudzoziemcy są wszędzie”. Dodany czasownik zupełnie zmienia jednak sens tytułu i wymowę całej wystawy, bo w pierwszej chwili odczytuje się go jak ostrzeżenie w stylu: „Uważajcie, za rogiem czai się obcy”.

Tymczasem koncepcja wystawy była inna. Chodziło o pokazanie, że migracje odbywały się od początków rodzaju ludzkiego, a imigranci są wszędzie, ponieważ każdy z nas może stać się imigrantem. Taki sens podkreślał również główny kurator Biennale, który po raz pierwszy w historii wydarzenia pochodził spoza Europy – Adriano Pedrosa, dyrektor Museu de Arte de São Paulo.

Temat migracji stale podejmuje urodzona w 1972 roku w Limie artystka i kuratorka Sandra Gamarra Heshiki, która zaaranżowała wystawę w pawilonie hiszpańskim. Gamarra Heshiki „pozycjonuje się jako inna” w zależności od miejsca, w którym przebywa. W Hiszpanii myśli o sobie jako o „osobie stamtąd”, obywatelce urodzonej i wychowanej w byłej kolonii, ale poza Hiszpanią czuje się jako osoba i artystka wykształcona w zachodnich akademiach.

To pierwszy raz, kiedy Hiszpania powierzyła opiekę nad wystawą w Wenecji komuś pochodzącemu z byłej kolonii. Podobną „dekolonialną” strategię zastosowały też inne kraje.

Danię po raz pierwszy reprezentował artysta tubylczy – Inuuteq Storch, Inuita z Sisimiut w zachodniej Grenlandii. Za pawilon australijski odpowiadał Archie Moore, którego matka była Aborygenką, a za amerykański – Jeffrey Gibson, pochodzący z grup Choctaw i Cherokee. Nieoczywiste, wręcz kakofoniczne instalacje w pawilonie Wielkiej Brytanii przygotował urodzony w Ghanie John Akomfrah.

Betonowy kloc na placu Defilad to najlepsze, co spotkało Warszawę w ostatnich latach

Boliwię także reprezentowali indiańscy artyści, których prace wystawiono w pawilonie rosyjskim. W tym roku kraj Putina, całe szczęście, nie mógł się zaprezentować w Wenecji. Z kolei pawilon Izraela z wystawą (M)otherland pozostał zamknięty, o czym zadecydowała odpowiedzialna za niego Ruth Patir, w proteście przeciw braku rozejmu w Gazie, który umożliwiłby powrót przetrzymywanych przez Hamas zakładników.

Odmienić kolonialną narrację

Gamarra Heshiki od lat zajmuje się koncepcją „antymuzeum”, twierdzi bowiem, że muzea poprzez sposób, w jaki prezentowały mieszkańców kolonizowanych terytoriów, były narzędziem utwierdzania się Zachodu w swojej wyższości, podobnie jak antropologia. „Żyjemy zanurzeni w micie postępu. Zakładając, że jesteśmy szczytem postępu, uważamy, że wszystko powinno podążać naszą ścieżką” – mówiła autorka pawilonu hiszpańskiego.

Jej wystawa w Wenecji nosiła tytuł Migrant Art Gallery, czyli Galeria Sztuki Migracyjnej. W jednym z wywiadów Gamarra Heshiki wyjaśnia, że migracja jest dla niej synonimem mutacji, którym nieustannie powinny podlegać galerie i inne przestrzenie wystawiennicze. Jej działalność skupia się więc na przetwarzaniu istniejących instytucji i dzieł.

Wśród zaprezentowanych przez nią prac znalazł się m.in. Gabinet oświeconego rasizmu, a w nim „poprawione” przez artystkę reprodukcje dzieł hiszpańskich malarzy z minionych wieków z serii casta paintings. Te wykorzystane przez peruwiańską artystkę pochodzą ze studia Cristóbala Lozano (1771) i tradycyjnie przedstawiają mieszane rodziny: mężczyznę, kobietę i dziecko.

Mężczyźni to najczęściej biali – wtedy żona jest ciemnej skóry – ale zdarzają się też „mulaci” i wtedy to żona jest biała. Pomiędzy nimi znajduje się dziecko, które trzyma matkę za rękę albo rąbek sukni. Interwencje Gamarry Heshiki polegają na wycięciu fragmentów obrazów w miejscach, gdzie powinna znajdować się ręka kobieta, usuwa też czasem ręce dzieciom – nigdy mężczyznom.

Zdekolonizowane muzeum Sandry Gamarry Heshiki. Fot. Bartosz Hlebowicz

Czy pozbawienie rąk jest przypomnieniem, że kolonizowani ludzie byli pozbawiani swojej tożsamości? Że „mieszanie się ras” nie było dobrowolnym procesem? A może to próba zasugerowania, że neutralnie wyciągniętą dłoń w stronę małżonka powinien zastąpić gest sprzeciwu, np. środkowy palec albo figa – jako symbol wyjścia z roli ofiary? A może brak rąk oznacza po prostu, że żadnych autentycznych więzi między kolonizatorami i kolonistami być nie mogło?

Jak czytamy w opisach wystawy, w „obrazach kasty” Gamarra Heshiki oraz kurator Agustin Perez Rubio widzą nie rzekomy dowód wielonarodowości czy tolerancji panującej w hiszpańskim imperium, lecz przykład „ustrukturyzowanego rasizmu”, gdzie – jak pisze w innym miejscu Gamarra – „hierarchie społeczne odpowiadały proporcji hiszpańskiej krwi w każdej z kast”.

Ślady przedłużonej transformacji. W Krakowie otwarto wystawę prac Konrada Pustoły

Gamarra Heshiki sięga też po obraz XVII-wiecznego malarza holenderskiego Fransa Halsa Grupa rodzinna na tle krajobrazu. Tu akurat mężczyzna i kobieta trzymają się za ręce, ale wśród członków „rodziny”, poza chłopcem i dziewczynką, jest także czarnoskóry służący. Gamarra poprawiła obraz Halsa, dodając w jego dolnym lewym rogu zdjęcie współczesnych czarnoskórych migrantów przykrytych kocami. Być może zostali właśnie podjęci z morza. Ich oczy wciąż wyrażają strach.

Kosmiczne podróże migrantów

Pawilony narodowe były prezentowane w Ogrodach Arsenału, a w samym Arsenale stworzono przestrzeń dla setek prac artystów z całego świata. Bouchra Khalili, artystka francusko-marokańska, podjęła temat migrantów w instalacji The Mapping Journey Project o szlakach migracyjnych przez Morze Śródziemne.

Projekt jest efektem trzyletniej współpracy z uchodźcami i bezpaństwowcami z Afryki Północnej i Wschodniej, Bliskiego Wschodu i Azji Południowej. Część instalacji to osiem jednoujęciowych filmów wideo, przedstawiających mapę oraz dłoń z markerem, która prowadziła linię do Europy. Rysowanej linii towarzyszył z offu głos narratora, który wymieniał kolejne punkty trasy.

Mapowanie podróży. Bouchra Khalili. Fot. Bartosz Hlebowicz

Drugą częścią projektu „mapowania podróży” jest przełożenie tras z filmów na plansze z białymi punkcikami na granatowym tle, które przypominają konstelacje gwiazd. W ten sposób dramatyczne podróże migrantów nabierają kosmicznego wymiaru.

USA. Brawurowa afirmacja odmienności

Prawdziwą radością dla oczu są instalacje urodzonego w 1972 roku Jeffreya Gibsona, prezentowane w pawilonie amerykańskim. To prace, które otarły się o publicystykę – pojawiły się tu daty ważne dla historii demokracji amerykańskiej, które z punktu widzenia mniejszości etnicznych w USA muszą być odczytywane z sarkazmem czy goryczą. W jednym z pomieszczeń artysta umieścił misternie pleciony worek bokserski, ironicznie ozdobiony wersem z Deklaracji Niepodległości: „Uznajemy te prawdy za oczywiste”.

W The Obligation of Honor of a Powerful Nation, kompozycji wykonanej różnymi technikami, zwraca uwagę inkorporowany do obrazu akrylowego nowoczesny wampum, czyli szeroki pas wyszywany koralikami innego, anonimowego artysty pochodzącego z Równin Środkowych. Piktogramy na pasie przedstawiają wysokie trójkąty przypominające tradycyjne tipi i zarazem kościoły, ponieważ na ich szczycie wyszyte są krzyże. Pomiędzy tipi-kościołami wyszyte koralikami są flagi amerykańskie.

Praca Jeffreya Gibsona. Fot. Bartosz Hlebowicz

Najważniejsza była tu feeria barw. Kolorowe figury geometryczne, mieniące się odcieniami żółci, pomarańczy czy czerwieni wyróżniały pawilon już z zewnątrz, ale prawdziwe szaleństwo zaczynało się w środku, gdzie kurator umieścił sięgające sufitu figury kolorowych lalek, obrazy z geometrycznymi wzorami, rzeźby z wielobarwnych koralików.

Jedna z nich przedstawia popiersie dziwnej postaci o wielkich białych oczodołach i długich pomarańczowych włosach z nylonu. Tę postać Gibson nazwał Traktuj mnie dobrze. Inną, równie piękną i intrygującą, podpisał: Be Some Body – ortograficzny zabieg, dzięki któremu hasło „bądź kimś” (be somebody) jest też wezwaniem, by nie wstydzić się swego ciała i swej tożsamości.

Do koleżanek i kolegów, lubelskich animatorów kultury

Stający po stronie „odmieńców” artysta sam jest gejem, o czym mówi otwarcie. Gibson, którego matka należy do Narodu Czirokezów z Oklahomy, a ojciec był Czoktawem z Mississippi, o swojej twórczości mówi: „Chcę, aby ludzie zmienili swoje myślenie o tubylczości”.

Tytuł wystawy (pisany małymi literami) to the space in which to place me – „miejsce, do którego bym pasowała” – wzięty został z wiersza artystki Layli Long Soldier z narodu Oglalów.

Australia. Wypełnić pustkę

Za najlepszy uznano tym razem pawilon australijski, po raz pierwszy w historii. Archie Moore przedstawił w nim swoistą tablicę genealogiczną: na wszystkich ścianach zaciemnionego pomieszczenia wyrysował białą kredą imiona i nazwiska 3,5 tysiąca „członków rodziny”, a pośrodku umieścił wielki stół z równo ułożonymi stosami dokumentów – to zredagowane raporty koronera, dotyczące zgonów ponad 550 Aborygenów w areszcie w latach 1987–1991.

Wystawa Moore’a mówi o pustce: świadczą o niej zarówno niewytłumaczone zgony współczesnych Aborygenów w więzieniach, pozostawione wolne miejsca w niektórych rubrykach na ścianach, jak i także dziury, które artysta celowo umieścił, aby zasygnalizować straty i zerwania ciągłości więzi rodzinnych, wywołane inwazjami kolonistów, masakrami, chorobami i wysiedleniami.

Warszawo, moja Warszawo: już dziś startuje nasz festiwal o byciu razem

Uderza wybór kredy, a więc łatwo ścieralnego środka, do odtworzenia i zapisania ponad 65 tys. lat historii rodzinnej, która oczywiście staje się symbolicznie panhistorią wszystkich australijskich Aborygenów. Żmudne odtworzenie genealogii służy przecież symbolicznemu, wstecznemu zapełnieniu terra nullius – ziemi niczyjej, jak nazywali ją brytyjscy kolonizatorzy. Jednorazowy akt odpomnienia nie wystarcza, walka o zachowanie pamięci jest nierówna, ale właśnie dlatego musi być kontynuowana.

Co zostaje 

Z setek cudownych dzieł w Arsenale najpiękniejsze były batiki Sàngódáre Gbádégesin Àjàli z ludu Joruba, abstrakcyjne obrazy Nawaszki Emmi Whitehorse zatytułowane Stars Reflected in the River (Gwiazdy odbite w wodzie), malowane na korze czarno-białe wzory aborygeńskiej artystki Naminapu Maymuru-White, Ostatni dźwięk Ibrahima El-Salahiego z Sudanu, instalacja feministyczna z Arabii Saudyjskiej, a także niewielkie obrazki majańskiej artystki Rosy Eleny Curruchich z codziennego życia swej wspólnoty. Absolutnie fantastyczne były nawiązujące do mitycznych historii obrazy Rembera Yahuarcaniego z amazońskiego ludu Uitoto.

Na koniec odwiedziłem pawilon polski, gdzie także oddano miejsce „innym” – Ukraińcom. Marta Czyż i Open Group przedstawili dwa filmy, na których ukraińscy uchodźcy na Litwie, w Polsce, Austrii, Włoszech, Irlandii czy USA odtwarzają odgłosy rozmaitych rosyjskich pocisków spadających na Ukrainę codziennie od 24 lutego 2022 roku.

Ciarki chodzą po plecach, a z oczu płyną łzy, kiedy starsza pani w berecie moduluje głos i naśladuje rakietę, a potem zwraca się do widzów z zachętą do powtarzania za nią, przez cały czas patrząc wprost w oko kamery. To spojrzenie, które trudno wytrzymać.

I pomyśleć, że niewiele brakowało, a w ogóle byśmy tego nie zobaczyli. Poprzednia władza chciała zafundować światu na Biennale Polskie ćwiczenia z tragiczności świata, pseudopatriotyczny, bezwstydny bełkot o Polsce zmagającej się od pradziejów po dziś z Rosją i Niemcami, wykorzystujący prace malarskiej gwiazdy prawicy, Ignacego Czwartosa, do niedawna mogącego prezentować swoje prace w m.in. w przestrzeniach warszawskiej Zachęty. Ale ten kontrast między dwiema wizjami sztuki to tylko jeden z elementów składających się na poczucie, że na festiwalu w Wenecji nie zetknąłem się z niczym porównywalnym, z niczym równie dobrym.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij