Piątek: Starzyński nie malował trawy na zielono [rozmowa]

Rozmowa z Grzegorzem Piątkiem, pisarzem, publicystą i krytykiem, autorem książki „Starzyński. Prezydent z pomnika”.
Stefan Starzyński. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Starzyński nie patrzył z podziwem na sam Związek Radziecki, ale na planowanie gospodarcze zdecydowanie tak. Taka była atmosfera epoki na całym świecie, a już zwłaszcza po Wielkim Kryzysie roku 1929, kiedy wszyscy zobaczyli, do czego prowadzi kapitalizm spuszczony z łańcucha.

Michał Sutowski: Czy Stefan Starzyński, kiedy zostawał prezydentem stolicy, miał już w głowie tę wielką wizję nowoczesnej, monumentalnej Warszawy, za którą został zapamiętany przez potomnych? A może to się wypracowywało w boju?

Grzegorz Piątek: Jestem pewien, że nie miał wizji na wejściu, zwłaszcza że miał być prezydentem jedynie tymczasowym, na parę tygodni, do czasu rozpisania wyborów po tym, jak nagle, latem 1934 roku, pojawił się wakat. Jego poprzednik, Marian Zyndram Kościałkowski, też zresztą prezydent komisaryczny, a więc mianowany przez ministra spraw wewnętrznych, a nie wybrany przez samorząd, został dość nieoczekiwanie mianowany na szefa… MSW, po tym, jak Bronisław Pieracki zginął w zamachu zorganizowanym przez ukraińskich nacjonalistów. Starzyński uchodził za sprawnego organizatora i akurat nie miał wiele do roboty, stąd ta nagła i dla wszystkich chyba zaskakująca nominacja.

Starzyński chyba jednak wprowadził nową jakość do planowania miasta?

Już Zyndram przez kilka miesięcy swych rządów zaczął rzucać hasła związane z modernizacją, z planowaniem przestrzennym, zwracaniem Warszawy ku Wiśle itd. Podchwytywał w ten sposób pomysły, które od lat zgłaszali urbaniści, niezadowoleni z wyglądu stolicy i z jej funkcjonowania. Starzyński zapewne przejąłby tę agendę, ale naprawdę rozsmakował się w planowaniu Warszawy, w jej urbanistyce i architekturze, w trakcie pełnienia urzędu. Notabene przedłużonego do ponad czterech lat, zanim dopiero w roku 1938 odbyły się wybory.

Piątek: Moja historia o odbudowie Warszawy to krzepiący mit

A co go zainspirowało do tego rozsmakowania się?

Jest jeden przełomowy powód, który łatwo wskazać, tzn. wystawa pt. Warszawa przyszłości, którą zorganizował w 1936 roku. Architekci i urbaniści dobijali się o nią od lat u poprzednich prezydentów, żeby móc pokazać własne projekty, plany wielkich instytucji oraz inwestorów, ale też wywołać społeczną dyskusję o mieście.

Stefan Starzyński na wystawie „Warszawa przyszłości”. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Starzyński ten pomysł podchwycił, m.in. w kontekście kampanii do wyborów samorządowych. Wybory znowu się nie odbyły, bo mu odgórnie przedłużono kadencję, ale wystawa – tak. I okazała się sukcesem, a on sam zauważył – po reakcjach prasy, która dotąd go z prawa i z lewa atakowała – że nagle gazety go chwalą. Nawet jeśli przez zaciśnięte zęby, to doceniają, że wreszcie prezydent Warszawy pokazuje mecenat władzy i jej zainteresowanie tymi sprawami.

Czyli dostrzegł w planowaniu miasta potencjał wizerunkowy?

Mówiąc ówczesnym językiem: propagandowy. Ale pamiętajmy, że już przychodząc do ratusza, Starzyński był miłośnikiem planowania jako takiego. Będąc ekonomistą i politykiem gospodarczym, z przeszłością w Ministerstwie Skarbu, a potem w Banku Gospodarstwa Krajowego, był zapatrzony w radzieckie pięciolatki i mocno przekonany, że jeśli państwo hierarchicznie, odgórnie i właśnie planowo nie będzie gospodarką zarządzać, to skończy się to chaosem i marnotrawstwem. Dlatego idee architektów i urbanistów trafiły u niego na podatny grunt.

A skąd wiemy o tych radzieckich, gospodarczych planach pięcioletnich jako jego wzorcu?

Choćby od jego adwersarzy, zwłaszcza konserwatywnych polityków piłsudczykowskich, którzy nazywali go polskim bolszewikiem. Widać to też w jego publicystyce i tekstach programowych z czasów przed przewrotem majowym – nie patrzy z podziwem na sam Związek Radziecki, ale na planowanie gospodarcze zdecydowanie tak. Zresztą taka była atmosfera epoki na całym świecie, a już zwłaszcza po Wielkim Kryzysie roku 1929, kiedy wszyscy zobaczyli, do czego prowadzi kapitalizm spuszczony z łańcucha.

Ingerencja państwa w gospodarkę jako recepta na kryzys koniunktury faktycznie jest wtedy elementem zdrowego rozsądku ekonomicznego, podobnie wielkie inwestycje. Ale samo nowoczesne planowanie miast to chyba wcześniejszy wynalazek? Czy polskim elitom nie imponowali raczej baron Haussmann i Napoleon III, z ich radykalną przebudową Paryża w połowie XIX wieku?

Faktycznie, to właśnie na plany i realizacje Haussmannowskie z tamtej epoki powoływano się w międzywojennej Warszawie jako inspirację – przebijanie bulwarów, estetyzację miasta, ujednolicenie fasad i ogólną rekompozycję miasta średniowiecznego według nowoczesnych wytycznych. Na to nazwisko wskazywano jako wzór gospodarza miasta, a do tego Warszawa bardzo lubiła się porównywać do Paryża, więc tym bardziej to działało na wyobraźnię.

Manieczki. Polska historia sukcesu

czytaj także

Sam Starzyński nie był w swym otoczeniu uważany za wielkiego erudytę czy intelektualistę – czy zatem ktoś tego Haussmanna mu podpowiedział, czy po prostu na własne oczy widział efekty jego pracy w Paryżu?

Paryża dobrze na pewno nie znał, choć wiemy, że jeszcze przed prezydenturą był na wakacjach w Bretanii, więc musiał przez Paryż co najmniej przejechać. Na pewno o Haussmannie usłyszał wiosną 1934 roku, kiedy nie wiedział jeszcze, że będzie rządził miastem – odbyła się wówczas wielka debata architektoniczno-urbanistyczna na temat Warszawy, jej rozwoju i przestrzeni, zorganizowana przez architektów piłsudczykowskich. Starzyński, jako działacz warszawskich struktur BBWR, otwierał to spotkanie.

I tam właśnie jeden z architektów, Antoni Dygat, poświęcił swój referat XIX-wiecznej przebudowie Paryża, który nazywał „jednolitym dziełem Sztuki”; z kolei prof. Czesław Przybylski zastrzegał, że kształt nadany stolicy Francji przez Haussmanna jest wprawdzie nieaktualny ze względu na gęsty ruch samochodowy, ale jest jednak dowodem, że „wysiłkiem jednego pokolenia można miasto chaotyczne zmienić w skomponowaną całość”.

I w związku z tym to wzór dla sprawczych działań władzy?

Tak, a czyn, sprawczość, budowa potęgi – to były kluczowe pojęcia organizujące wyobraźnię jego środowiska. W latach 20. w otoczeniu Starzyńskiego nie było architektów czy urbanistów, ale koledzy z Legionów, przede wszystkim ci zorganizowani w tzw. Zakonie Dobra i Honoru Polski. To byli głównie ekswojskowi, politycy i urzędnicy z różnych resortów, w tym jego Ministerstwa Skarbu, których skupił wokół siebie Adam Skwarczyński, ideolog lewicy sanacyjnej i twórca pisma „Droga”.

To było coś w rodzaju loży masońskiej?

W praktyce był to think tank, w którym faceci związani z władzą na różnych szczeblach i w różnych branżach spotykali się cyklicznie, wygłaszali referaty i to była forma samokształcenia i networkingu, ale też przygotowania programów dla przyszłych, tworzonych już przez tę elitę rządów. Celem była oczywiście budowa potęgi polskiego państwa przez tę oświeconą elitę, a wszystko odbywało się w atmosferze zakonnej, wolnomularskiej, z rytuałami odwołującymi się do romantycznych wieszczów i figury Piłsudskiego, oczywiście wszystko było tajne. Nie wiadomo do dzisiaj, kiedy dokładnie te spotkania się zaczęły i kiedy się skończyły, choć na pewno trwało to parę lat.

A tajemnica płynęła stąd, że w perspektywie był zamach majowy, czyli po prostu zamach stanu?

Wynikała głównie z nawyków, które wynieśli piłsudczycy z Legionów i wcześniej jeszcze z konspiracji niepodległościowej, ale też z prostego faktu, że dominowali tam byli wojskowi, z ich podejściem hierarchicznym, zakładającym tajność i lojalność. To przekładało się oczywiście na ich myślenie o państwie i roli społeczeństwa, które było też bliskie Starzyńskiemu: elita steruje państwem i ewentualnie dopuszcza jakieś środowiska społeczne na zasadzie kooptacji.

Skąd naziści brali paliwo? Od Shella, oczywiście

Na przykład stowarzyszenia lokalnych mieszkańców czy przedsiębiorców w jakiejś branży?

Ale też fachowców w danej dziedzinie. Piłsudczycy w ten sposób przejmowali państwo: często obok czy ponad istniejącymi już oddolnymi organizacjami zakładali swoje, piłsudczykowskie, które zaczynały występować w roli najsłuszniejszej reprezentacji społeczeństwa. Budowano w ten sposób fasadę partycypacji. Czasem też wchodzili do środowisk już zorganizowanych, jak w przypadku Stowarzyszenia Architektów Polskich, zdominowali je od środka, dokooptowali starsze stowarzyszenia i w ten sposób zjednoczyli organizację, ale już pod swoją egidą.

Żeby inwestować, przebudowywać Warszawę, planować ją z rozmachem – potrzeba pieniędzy. Mówiłeś o tym, że w latach 30. to był w zasadzie common sense polityki gospodarczej, ale na to wszystko potrzeba pieniędzy. Czasem nie ma wyjścia, jak finansować inwestycje długiem, emitując obligacje itp. Ale piłsudczycy byli, zdaje się, bardzo konserwatywni, jeśli chodzi o politykę pieniężną, a to nie pomaga budować na potęgę…

Oczywiście, pilnowali bardzo wartości złotówki, nie chcieli odchodzić od standardu złota.

W przeciwieństwie do innych krajów, w ramach walki z kryzysem nie dewaluowali krajowego pieniądza, bronili tej sprawy wręcz obsesyjnie. Sądzę, że to był efekt traumy hiperinflacji i dumy z osiągnięcia, jakim było jej zdławienie w 1924 roku i wprowadzenie silnego, polskiego złotego.

Mimo że to endek, Władysław Grabski przeprowadził reformę walutową?

Jak trzeba, to osiągnięcia są ogólnonarodowe, a nie partyjne, wiadomo.

Starzyński, jeśli dobrze rozumiem, od dawna marzył o takiej roli, jaką w końcu dostał w ratuszu warszawskim, czyli człowieka naprawdę sprawczego, z dużą władzą w ręku. Chciał zmieniać rzeczywistość, to też rozumiem. Ale Polska w 1934 roku ledwo wygrzebuje się z kryzysu gospodarczego. Skąd chciał wziąć pieniądze na duże programy inwestycyjne?

Robić wielkie rzeczy chciał już w Ministerstwie Skarbu, liczył, że będzie sternikiem polskiej gospodarki, ale nie awansował dostatecznie wysoko. Dopiero w Warszawie dostał szansę wcielać swoje koncepcje w życie i faktycznie zaczął szeroki program inwestycyjny, natomiast opierało się to na pewnej żonglerce finansowej – jako polityk od gospodarki, odpowiedzialny wcześniej za budżet wiedział, jak to się robi.

Queerowe ofiary Auschwitz i II wojny światowej upamiętnione w Bundestagu

Żonglerka finansowa to inaczej kreatywna księgowość?

Tak bym tego nie nazwał, bo brzmi to jak działalność nielegalna, a nie w tym rzecz. Chodzi jednak o to, że dostał takie narzędzia jako prezydent nominowany przez rząd, na które opozycyjni włodarze miast nie mogli liczyć. Doprowadził np. do szybkiego załatwienia ogromnego, zaległego rozrachunku między Skarbem Państwa a miastem, sięgającego jeszcze czasów I wojny światowej, gdy miasto ponosiło rozmaite koszty związane z utrzymaniem wojska i policji niejako w zastępstwie państwa. W rozliczeniu – zobowiązania państwa w zamian za zaległe podatki – miasto wyszło 20 mln złotych na plus. Do tego Starzyński dostał pożyczkę na korzystny procent od Banku Gospodarstwa Krajowego, którego wicedyrektorem był jeszcze przed chwilą.

Na szkoły?

Tak, to dzięki tej pożyczce ruszyła budowa dziesięciu szkół powszechnych, jeszcze w pierwszym roku urzędowania, i faktycznie były gotowe przed kolejną zimą. Poza tym był w stanie zamienić krótkoterminowe zobowiązania miasta na wieloletnie. Dzięki temu już po pierwszym roku budżetowym Warszawa wyszła na lekki plus, po latach ogromnego zadłużenia.

Tyle że części z tych operacji nie da się powtórzyć co roku.

Oczywiście, przeciwnicy mu to zarzucali – że to nie żaden cud gospodarki finansowej, tylko jednorazowa operacja, w dodatku możliwa dlatego, że Starzyński ma wyjątkowo dobre dojścia do najwyższych władz państwa. Dlatego niewykluczone, że gdyby wojna jednak nie wybuchła, to rachunek za te inwestycje uderzyłby w finanse miasta za kilka lat.

Tablica na ścianie Szkoły Podstawowej Specjalnej nr 111 im. S. Starzyńskiego. Fot. sps111.waw.pl

Powiedziałeś o budowie dziesięciu szkół powszechnych w 1934 roku – to rozwiązywało część palących problemów z brakiem budynków w szkolnictwie, ale nie jest to jednak rzecz bardzo spektakularna. Starzyńskiego zapamiętano z planów wielkiej przebudowy. Czy dobrze rozumiem, że to były plany raczej na jutro, a nawet na pojutrze?

Oczywiście, że tak. Czy mówimy o monumentalnej dzielnicy Marszałka Piłsudskiego z placem defiladowym, gmachami ambasad i ministerstw oraz Świątynią Opatrzności, czy o parku sportowym na Siekierkach, czy o terenach wystawowych planowanych w okolicy Saskiej Kępy, w miejscu dzisiejszego Stadionu Narodowego i Parku Skaryszewskiego – to wszystko były plany na dalszą przyszłość. Jeszcze w momencie wybuchu wojny, a więc po pięciu latach rządów Starzyńskiego, wiele z tych inwestycji nie miało żadnego pokrycia finansowego ani nawet rzetelnego kosztorysu.

To co właściwie budowano? W realu, a nie na makietach?

Starzyński działał na miarę skromnych możliwości, choć miał niesamowity talent propagandowy: wiedział, jak osiągnąć synergię między działaniem faktycznym a efektem wizerunkowym. Wiedząc, że na inwestycje ma dość mało pieniędzy i w niedalekiej przyszłości nie będzie miał ich dużo więcej, zdecydował, że zamiast łatać poboczne ulice, rozrzucone po całym mieście, weźmie się w ciągu pierwszych lat za główne arterie wylotowe Warszawy. Takie ulice, jak ówczesna Marymoncka, Wolska, Grochowska czy Puławska były bardzo zaniedbane, często brukowane kocimi łbami, tonęły w błocie, na poboczu były rowy. On w ciągu paru lat doprowadził do tego, że zostały uregulowane, poszerzone, wyasfaltowane, obsadzone drzewami i obudowane chodnikami, gdzieniegdzie podciągnięto tramwaj, np. tam, gdzie dotąd, jak na Puławskiej, do miasta dojeżdżała staroświecka kolejka parowa.

Platerówki: przemilczana historia żołnierek z armii Berlinga

Czyli zamiast wydać pieniądze na dziesiątki i setki małych napraw, przeprowadził kilka dużych remontów i budów, rozumiem. Ale ktoś powie, że to działanie na pokaz.

Starzyński wydawał środki w miejscach bardzo widocznych, ale to też znaczy, że używanych codziennie przez dziesiątki tysięcy ludzi. To nie było malowanie trawy na zielono, tylko realna zmiana. Koncentrował pieniądze tam, gdzie będą najlepiej pracować, gdzie poprowadzonym na nowo tramwajem przejedzie najwięcej ludzi czy choćby pójdzie prostym chodnikiem. Mówił często o „produktywizacji wydatków”, najbardziej efektywnej, ale i najbardziej widocznej. Czyli najwięcej ludzi te zmiany doceni. Tak że nie było to absolutnie fasadowe.

A jak ta polityka inwestycyjna miasta przedstawiała się od strony… klasowej? Czy da się określić, jakie grupy społeczne bardziej na niej skorzystały?

O ile w mojej Gdyni obiecanej pastwiłem się nad tym, jak bardzo widać, że środki szły przede wszystkim do lepszych dzielnic, że to było przed wojną miasto dwóch prędkości rozwoju – w Warszawie, choć z pewnymi zastrzeżeniami, nie widzę tak ostrego podziału. Starzyński wręcz od początku zapowiadał, że wyciągnie z zaniedbania biedniejsze dzielnice, i myślał o tym wielowymiarowo. Przykładowo, jemu zależało, żeby z usług miejskich, do których wiele osób nie miało dostępu, bo wodociągi, elektryczność czy tramwaje nie dochodziły do ich dzielnic, albo nie było ich na nie stać – korzystało jak najwięcej osób. Obniżał wszędzie taryfy i faktycznie wszystko potaniało: bilet na tramwaj, wejście do Muzeum Narodowego, wejście do zoo, ale też woda czy gaz.

Chodziło bardziej o socjal czy o modernizację?

Jedno i drugie. On w tym faktycznie widział pewien element dobroczynności, ale też modernizacji miasta, która obejmować miała kolejne warstwy społeczne. Na dłuższą metę liczył też, że jeśli więcej ludzi z tych usług skorzysta, to przedsiębiorstwa miejskie będą zdrowsze finansowo, bo to wszystko jednak było płatne i biletowane. A wtedy one będą więcej dokładać do budżetu miejskiego, to miało być takie win-win.

A co z mieszkaniami? Bo to chyba najważniejszy przejaw socjalu i modernizacji w jednym?

Akurat w kwestii budownictwa mieszkalnego Starzyński był nieprzejednany, choć w Warszawie mieszkało się drogo, ciasno i generalnie źle, a budownictwo komunalne w skali miasta prawie nie istniało. On wręcz publicznie polemizował z ludźmi, którzy go zachęcali do budowy mieszkań miejskich, mówiąc, że Warszawy po prostu na to nie stać. O roli miasta mówił trochę jak dzisiejsi neoliberałowie: że ona się kończy na wyrysowaniu planów urbanistycznych i uzbrojeniu nowych dzielnic.

To nawet powyżej dzisiejszego standardu.

Zgoda, plany zagospodarowania to już i tak coś. Niemniej to tyle – niech potem na tych działkach, na uzbrojonych przez miasto terenach przedmieść, spółdzielnie i kamienicznicy sami się budują.

Na przedmieściach, tzn. że chodziło o wille?

Nie, pamiętajmy, że Warszawa była dużo mniejsza i bardziej zwarta. Większość zabudowy z lat 30., przy Grochowskiej, Grójeckiej czy dalszej Puławskiej to były prywatne kamienice czynszowe.

Elity zawsze chcą, żeby było nowocześnie, ale nie dziwacznie

A co z legendarnym osiedlem WSM na Żoliborzu? To było budownictwo spółdzielcze, socjalistyczne.

To była wysepka socjalistycznej modernizacji na morzu rynku prywatnego. WSM było absolutnym ewenementem, największym tego typu przedsięwzięciem w Warszawie i w Polsce, właściwie stworzonym obok i wbrew regułom obowiązującym normalnie. Reszta spółdzielni mieszkaniowych w Warszawie nie była adresowana do uboższych warstw, tylko klasy średnio-wyższej: oficerów, urzędników, ludzi wolnych zawodów. Jeśli taka grupa się skrzyknęła, założyła sobie spółdzielnię, to mogła uzyskać od państwa na atrakcyjnych warunkach teren pod zabudowę, ale to nie miało wiele wspólnego z dostarczaniem tanich mieszkań robotnikom. Raczej pracownikom danego ministerstwa czy garnizonu wojskowego. Jeśli chodzi o tanie mieszkania, to było jeszcze parę enklaw: na Kole, na Rakowcu i na Podskarbińskiej na Grochowie powstały małe osiedla Towarzystwa Osiedli Robotniczych. Wbrew nazwie nie było to inicjatywa oddolna, tylko państwowa instytucja, której zadaniem było dostarczanie tanich mieszkań robotnikom państwowych zakładów. Starzyński zgadzał się darować TOR-owi za darmo teren pod budowę tych osiedli, w zamian za pewną pulę mieszkań dla pracowników miejskich.

Osiedle WSM Żoliborz w Warszawie. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Rozumiem, że Starzyński miał argument pt. „budżet nie jest z gumy”, ale miasto mogłoby przecież wnosić grunty – to chyba typowa forma wsparcia władz lokalnych właśnie dla oddolnych, robotniczych spółdzielni mieszkaniowych?

Problem w tym, że miasto miało bardzo mało gruntów i Starzyński uważał, że tego zasobu nie wolno uszczuplać, raczej starał się go powiększyć. Kiedy obejmował władzę, do władz miasta należało zaledwie około 5 proc. jego powierzchni, kiedy wybuchała wojna, ten wskaźnik sięgał 10 proc., dzięki jego wielkim wysiłkom. Ale to i tak była jedna trzecia, jedna czwarta tego co w stolicach Zachodu – mówiło się wówczas, że żeby Warszawa się mogła prawidłowo rozwijać, żeby dało się poszerzyć ulice, gdzie trzeba, wybudować szkołę czy choćby uratować jakiś kawałek zieleni przed wyrębem, to miasto powinno mieć aż 30–40 proc. terenów. Starzyński sam mówił o nawet połowie.

Czyli miasto zwyczajnie nie miało dużych działek, które mogłoby darmowo czy po niskiej cenie udostępnić pod budowę?

Warszawa miała bardzo małą rezerwę gruntów, już Skarb Państwa miał o wiele więcej. Zresztą Żoliborz czy Bielany rozbudowywały się właśnie na gruntach państwowych, WSM wzniesiono na gruncie pozyskanym od państwa, na esplanadzie Cytadeli pozostałej jeszcze z czasów rosyjskich.

Słuchaj podcastu „O książkach”:

Spreaker
Apple Podcasts

Starzyński był świetnie ustosunkowany w elicie państwowej władzy – to nie stwarzało pola do jakichś korzystnych dla miasta rozwiązań?

Niespecjalnie. Ciekawym przykładem jest Pole Mokotowskie, w dalekosiężnych planach przeznaczone pod budowę dzielnicy Marszałka Piłsudskiego. To były tereny częściowo państwowe, ale państwo nie chciało wypuścić tych gruntów z ręki, bo zarządzono, że pieniądze ze sprzedaży działek pójdą na Fundusz Obrony Narodowej. W efekcie każda działka podarowana miastu uszczuplałaby fundusz na zbrojenia, a to był bardzo silny argument w drugiej połowie lat 30. Po pierwsze dlatego, że wojsko jako instytucja dominowało politycznie, a po drugie, bo wisiało nad nami realne widmo wojny.

Jak wiele w Warszawie Starzyńskiego mieli do powiedzenia ci obywatele, którzy nie należeli do Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, a potem Obozu Zjednoczenia Narodowego, czyli „bezpartyjnymi partiami”, względnie organizacjami politycznymi sanacji?

Kiedy Starzyński został komisarycznym prezydentem, Rada Miejska była już rozwiązana przez rząd i właściwie nie było żadnej reprezentacji, żadnej kontroli społecznej nad jego urzędem aż do wyborów roku 1938, a w zasadzie do marca 1939, kiedy pierwszy raz zebrała się nowa rada. Jedynym ciałem kontrolnym była Tymczasowa Rada Miejska, wybrana przez MSW, a więc przychylna władzy.

W Warszawie, podobnie jak w całym kraju, piłsudczycy budowali za to całą konstelację stowarzyszeń lokalnych, różnych Przyjaciół Grochowa, Mokotowa czy Woli, które miały być quasi-reprezentacją mieszkańców na poziomie samorządowym. Starzyński z wielką celebrą objeżdżał też dzielnice, również peryferyjne, razem z członkami tych organizacji i palcem pokazywał – tu trzeba ruinę wyburzyć, a tu zasypać gliniankę, a tam kolektor ściekowy poprawić. Takie uwagi z góry bywały racjonalne i wywierały efekt dyscyplinujący na administracyjne doły; lokalnym działaczom dawały też jakieś poczucie wpływu – ale pamiętajmy, że zawsze dominowali tam zwolennicy reżimu panującego.

Tę willę na ul. Szustra, to dzisiejsza Dąbrowskiego, przecznica od alei Niepodległości na Mokotowie, to prezydent Starzyński z urzędniczej pensji wybudował?

Z oficjalnych dochodów, powiedzmy w ten sposób. Opozycja próbowała udowodnić, że to na pewno z jakiejś lewizny, bo zbudował ją w trzy lata, ale pamiętajmy, że on najpierw jako wiceminister skarbu, a potem wicedyrektor Banku Gospodarstwa Krajowego naprawdę dobrze zarabiał. No i do tego dochodziły tzw. komisarki – zasiadał jako przedstawiciel Skarbu Państwa w czterech czy pięciu radach nadzorczych przedsiębiorstw państwowych, a to były intratne posady. Już z samych tych dochodów, licząc uposażenie i diety za posiedzenia, mógł się ładnie wybudować – innymi słowy, nie musiał kraść. I z tego, co wiem, nie miał takich skłonności, był uczciwym człowiekiem w ramach standardów ówczesnej władzy. W tamtej elicie nietrudno wskazać większych sybarytów i większych kolekcjonerów synekur. On był jednak bardzo ciężko pracującym facetem, za co bardzo przyzwoicie go wynagradzano.

Willa Stefana Starzyńskiego na warszawskim Mokotowie. Fot. Szczebrzeszynski/Wikimedia Commons

Wypominano mu poziom życia?

Zdecydowanie tak, zwłaszcza na tle nędzy panującej w Warszawie pokryzysowej, niewysokich pensji urzędniczych na niższych szczeblach, ale też generalnie niskich płac w służbach miejskich Warszawy. Pamiętajmy, że miasto od lat systematycznie paraliżowały strajki tramwajarzy, wodociągowców, telefonistek itd.

Za jego rządów pracownikom miasta się poprawiło?

Tak, chociaż zarazem on sprytnie doprowadził do wyrównania zarobków: tramwajarzom, którzy zarabiali najlepiej, poobcinał pensje albo ograniczył pewne benefity, a w innych przedsiębiorstwach warunki poprawił. To był też element jego polityki traktowania instytucji miejskich jako jednego aparatu, bo dotąd te przedsiębiorstwa czy agendy działały trochę jak udzielne księstwa.

Starzyński doprowadził do większej synchronizacji i koordynacji między różnymi służbami. Zapowiadał już na początku swoich rządów, że nie może być tak, że gdzieś na przykład wyleje się asfalt, a za chwilę przyjadą wodociągowcy i zedrą nową nawierzchnię pod swoje prace. Jako fanatyczny zwolennik planowania chciał, żeby wszystko było ujęte w jakieś tabele, harmonogramy czy plany wieloletnie, żeby nie marnować wysiłku i pieniędzy. W dużym stopniu mu się udało.

Czy obok ulic wylotowych i szkół udało się jednak Starzyńskiemu wybudować – a nie tylko zaplanować – coś naprawdę spektakularnego, zanim wybuchła wojna?

Najbardziej spektakularne było pewnie dokończenie Muzeum Narodowego, które stało rozgrzebane przez osiem lat jako tzw. nowoczesne ruiny – tak nazywano niepokończone place budowy straszące w ówczesnej Warszawie, podobnie było z siedzibą Straży Pożarnej przy ul. Polnej. Wskazywano je jako symbol nieudolności i niegospodarności kolejnych ekip rządzących, choć tylko częściowo sprawiedliwie, bo jednak ruina warszawskiego ratusza wynikała też z nieprzychylności władz centralnych, z niekorzystnych przepisów.

Miasta nie miały dochodów własnych z podatków?

Warszawa nie miała udziału we wpływach podatków dochodowych, to był jeden z problemów, z którym Starzyński chciał walczyć, kiedy już został prezydentem, choć do końca nieskutecznie. Tragiczna sytuacja wielu miast polskich polegała na tym, że przychody czerpały głównie z przedsiębiorstw miejskich, musiały więc doić na przykład swoje spółki tramwajowe czy elektrownie, do tego ratowały się lokalnymi podatkami, np. od posiadania psów. Inna była sytuacja w dawnym zaborze pruskim, ponieważ II Rzeczpospolita miała niespójny system podatkowy: Poznań, Toruń czy miasta górnośląskie dostawały swą część wpływów z podatków od mieszkańców, bo tak kiedyś stanowiła pruska ordynacja podatkowa.

„Jedno było tu luksusowe – komorne”. Sytuacja mieszkaniowa w młodej Gdyni

Dlaczego akurat Muzeum Narodowe?

Bo ta budowa stała rozgrzebana w środku miasta, tuż obok Alej Jerozolimskich, i tysiące ludzi ją mijało codziennie. Prestiż tej instytucji był odwrotny do stanu tej budowy – imponującego w zamyśle gmachu, na miarę ambicji społecznych, który miał leczyć kompleksy Warszawy. Poza tym na pewno robiły wrażenie pierwsze odcinki bulwarów wiślanych na wysokości Starego Miasta, już wtedy nazywanych Wisłostradą. No i trzeci, wielki sukces, który musiał robić wtedy wielkie wrażenie, ale dzisiaj go nie dostrzegamy ze względu na skutki wojny, to przebicie, pośród gęstej wówczas zabudowy, ulicy Bonifraterskiej ze Śródmieścia na Żoliborz.

Skrót na północ Warszawy?

Bo też ówczesnym, wielkim problemem Warszawy była niemożność przejechania jej w linii prostej – Aleje Jerozolimskie były jedyną prostą arterią w centrum Warszawy, którą dało się dostać z jednego końca miasta na drugi. Gdzie indziej kluczyło się wąskimi uliczkami, tramwaje nie wyrabiały na zakrętach, wpadali pod nie ludzie. Starzyński wybudował wreszcie drogę północ-południe, obsługującą nowe dzielnice, Żoliborz i Bielany, z tramwajem – oddano ją zresztą tuż przed wyborami zimą 1938 roku.

Archiwalne zdjęcie od ulicy Bonifraterskiej i budynek Sądu Najwyższego współcześnie. Fot. NAC, Google, ed. KP

Dlaczego budowa ulicy, choćby prostej i potrzebnej, to taki sukces?

Raz, że po zburzeniu getta w 1943 nie uświadamiamy sobie, ile pracy wymagało wytyczenie tam prostej, szerokiej drogi, pośród mnóstwa kamienic, podwórek, alejek. A dwa, że tam trzeba było wykupić chyba ze 20 działek od prywatnych właścicieli. Miasto kupowało je przez podstawione „słupy”, żeby nie doprowadzić do sztucznego zawyżenia wartości działek, jak się wieść rozejdzie, że miasto chce tam inwestować.

Piszesz w swojej książce, że działki pod poszerzanie ulic nie zawsze kupowano.

To prawda, miasto nakłaniało często właścicieli, żeby przekazali kawałki gruntu w zamian za grunt w innym miejscu, należący do władz, a niepotrzebny. Czasem chciano, by właściciel oddał za darmo 2–3-metrowy pasek gruntu potrzebny do poszerzenia ulicy czy wytyczenia chodnika. Niektórzy oddawali po dobroci, niektórych za pomocą rządowych gazet stawiano pod pręgierzem, że prywatę przedkładają nad dobro wspólne.

Prace przy przebudowie ulicy Bonifraterskiej. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Zdarzało się też, że uciekano się do szantażu lub nacisku mniej czy bardziej formalnego, inaczej mówiąc, do administracyjnej obstrukcji. Stanisław Różański, czyli szef wydziału planowania miasta i urbanista, w swoich wspomnieniach pisał, że w ratuszu obowiązywała taka cicha instrukcja, żeby tym, którzy nie chcą oddać kawałka gruntu, urzędnicy odpowiedzialni za zatwierdzanie projektów utrudniali życie, np. zwlekali z wydaniem pozwolenia na budowę, dopóki właściciel się nie ugnie.

Mówiliśmy na początku o inspiracjach zachodnich, zwłaszcza paryskich, ale i sowieckich też. Czy w Warszawie w drugiej połowie lat 30. wśród miejskich planistów, urbanistów i architektów panowała jakaś konkretna moda intelektualna?

Na poziomie planów i wyobrażeń to było dążenie do tego, co faktycznie miało prawo się spełnić dopiero podczas odbudowy Warszawy po II wojnie światowej. Chodziło o rozluźnianie zabudowy, wprowadzanie zieleni, poszerzanie ulic i w ogóle uczytelnienia sieci komunikacyjnej. To było dość standardowe, XX-wieczne myślenie o mieście funkcjonalnym, ale do tego dochodziła cała warstwa reprezentacyjna, której oczekiwała władza.

Żeby Warszawa zaczęła wyglądać na stolicę mocarstwa?

Dokładnie, żeby przed Paryżem czy przed Wiedniem nie musiała się wstydzić, żeby miała stosowne przestrzenie do uroczystości państwowych, defilad reprezentacyjnych, gmachy państwowe.

O czym mówi nam historia bitwy pod Lenino?

czytaj także

Jak w Niemczech? Czy raczej we Włoszech?

Na nazistowskie Niemcy raczej nie wypadało w Polsce spoglądać z podziwem, co nie znaczy, że niektórzy nie spoglądali. Podobnie też – zwłaszcza pod koniec lat 30. – problematyczne było powoływanie się na urbanistykę radziecką, choć do pewnego momentu „Architektura i Budownictwo”, czyli główne pismo branżowe w Polsce, drukowało zachwyty nad planowaniem stalinowskim w Moskwie. W pewnym momencie przestało to być „politycznie poprawne”, natomiast Włochy Mussoliniego wzbudzały entuzjazm, zresztą nie tylko w Polsce. Właśnie za połączenie celów czysto modernizacyjnych, związanych ze standardem życia, funkcjonalnością miasta, zielenią, doświetleniem i jakością mieszkań – z elementem monumentalnym, odwoływaniem się do wielkich tradycji historycznych, renesansowych, klasycystycznych, antycznych. Które, rzecz jasna, były atrakcyjną scenografią dla władzy.

Powiedziałeś, że było polityczne oczekiwanie, żeby Warszawa wyglądała jak stolica mocarstwa. Ale czy hasło „cały naród buduje swoją stolicę” przed wojną by się przyjęło? Czy niekoniecznie? Innymi słowy, czy państwo nie oczekiwało, że miasto samo wyrośnie do odpowiedniej skali i rozmachu, ale za własne środki?

Państwo niezbyt szeroko otwierało portfel na tę całą warszawską modernizację – jeśli potrzebowało gmachu dla konkretnej instytucji, to owszem, ale nie na urządzanie miasta. Świadczą o tym np. starania Starzyńskiego o finansowanie budowy metra. Nie wiemy, jaką dostał odpowiedź, niemniej próbował on przekonać wojsko, żeby dołożyło się do budowy kolei podziemnej w stolicy, bo może tunele się kiedyś przydadzą, by np. poprowadzić pociągi pancerne czy po prostu transporty wojskowe. Inaczej mówiąc, starał się państwo nakłaniać, żeby się dokładało, ale nie miał tu wielkich sukcesów. Co więcej, to samo miasto musiało budować Muzeum Narodowe, bo chociaż nazywało się „narodowe”, to było instytucją miejską.

Nie było zatem szansy, żeby na mocarstwową stolicę składał się cały kraj?

To hasło o budowie stolicy przez cały naród zyskało jakąś nośność dopiero po wojnie, kiedy ruiny Warszawy stały się symbolem celowego wyniszczenia narodowego dziedzictwa przez Niemców. Wcześniej Warszawa, jak prawie zawsze w historii, była przez resztę Polski nielubiana. Zresztą jeśli kontrowersje na ubogich Kresach wywoływał pomysł, żeby zrzucać się na Gdynię, to tym bardziej reszta Polski by nie zrozumiała, dlaczego ma się dokładać do Warszawy, która uchodziła jednak za miasto bogate, miasto władzy, karier i szwindli, raczej wysysające soki z całego kraju. Jak to stolica…

Poważnym zgrzytem, względnie rysą na portrecie Starzyńskiego jest niewątpliwie kampania samorządowa roku 1938. Rządowy Obóz Zjednoczenia Narodowego, którego listę Starzyński otwierał, stosował innowacyjne wówczas techniki kampanijne – dzwoniono do abonentów sieci telefonicznej i przekonywano ich, że trzeba głosować na listę OZN, bo inaczej Warszawą rządzić będzie… żydostwo. Czy Starzyński wyróżniał się jakoś na tle swego środowiska, gdy chodzi o kwestię antysemityzmu?

Pisząc biografię, nie przyłapałem go na żadnym innym epizodzie tego rodzaju, można dyskutować, czy to dużo, czy mało… W przedwojennej Polsce były różne odcienie antysemityzmu, byli tam tacy, którzy nawoływali do mordu, do eliminacji fizycznej Żydów polskich. Starzyński oczywiście do nich nie należał, był natomiast typowym produktem swojego obozu politycznego, który im bliżej wojny, tym bardziej desperacko szukał poparcia wśród prawicowych wyborców.

Stefan Starzyński. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Krótko mówiąc, po śmierci Józefa Piłsudskiego chciał poszerzyć bazę o wyborców endecji?

Tak, i z tego głównie powodu, z roku na rok coraz odważniej, szermował hasłami antysemickimi – także po to, by zbliżyć się do Kościoła. To były takie hasła jak „obrona handlu polskiego”, w domyśle przed żydowską konkurencją, a nawet takie ładne o „obronie polskiego oblicza miast”. W domyśle – że bez Żydów i żydowskich dzielnic Polska i polskie miasta będą piękniejsze, bardziej uporządkowane, a warsztaty pracy, które rzekomo Żydzi zabierają polskim kupcom i polskim robotnikom, jeśli przejdą w polskie ręce, to i kraj, i nasz naród będzie się lepiej rozwijać.

Sądzę, że Starzyński mógł w te hasła wierzyć – w II połowie lat 30. to był standard w OZN, choć przecież jeszcze 10–15 lat wcześniej piłsudczycy zmagali się raczej z odium chodzenia na pasku żydowskim. Z wydanej ostatnio biografii Adama Czerniakowa, napisanej przez Patrycję Dołowy dowiedziałem się, że dopiero Julian Kulski, który przejął urząd po aresztowaniu Starzyńskiego przez Niemców, był pierwszym prezydentem Warszawy, który odwiedził gminę żydowską. To znaczy, że Starzyński w ciągu pięciu lat swoich rządów nie odwiedził instytucji reprezentującej jakieś 30 proc. mieszkańców stolicy.

Choć ta społeczność nigdy nie była wroga obozowi rządzącemu.

Oczywiście, i dla mnie to jest ponury paradoks tej całej antysemickiej nagonki końca lat 30. Robiono wroga i nieomal „piątą kolumnę” z obywateli, którzy nie byli dla państwa żadnym zagrożeniem, co najwyżej mogli nie wykazywać entuzjazmu wobec tamtej władzy. Po prostu byli dogodnym wrogiem do mobilizowania politycznego większości.

Czy damy się zaszantażować reparacjami? Nie musimy

Czy ta kampania się powiodła? Wtedy nie wybierano prezydenta bezpośrednio, tylko Radę Miejską. OZN wygrał, ale Starzyński nie znalazł wystarczającej większości, żeby zostać wybranym.

Co więcej, w głosowaniu nowej Rady pierwsze miejsce zdobył kandydat PPS, Tomasz Arciszewski z 42 głosami, a Starzyński był drugi, z dwoma głosami mniej. Kwalifikowana większość wynosiła jednak aż 51, więc w tej sytuacji decydował Minister Spraw Wewnętrznych – i oczywiście mianował Starzyńskiego.

To była dla niego porażka prestiżowa, ale sama kampania przyniosła pewien efekt. Piłsudczycy w Warszawie wyraźnie poszerzyli poparcie w stosunku do wyborów z 1927 – te z 1934 roku akurat w stolicy się nie odbyły – ówczesny BBWR miał ledwie 12 proc., czwarty wynik i 16 na 120 mandatów w Radzie Miejskiej; w roku 1938 to było już 40 mandatów na 100 i pierwsze miejsce. Najsilniejsza wcześniej endecja zdobyła ledwie 8 mandatów, ONR dostał 5 – innymi słowy, odbicie wyborców prawicy się powiodło, choć przy małej frekwencji i w atmosferze jednoczenia obywateli wokół wodza, ze względu na rosnące napięcie międzynarodowe.

W innych miastach było gorzej – w Łodzi i Krakowie wygrywali socjaliści, a w Poznaniu endecja.

Mimo rządowej cenzury i dużych środków po stronie OZN inne partie też prowadziły kampanię ulotkową, megafonową i przede wszystkim prasową. Ukazywały się w sporych nakładach gazety endeckie i socjalistyczne. Dlatego też te 40 proc. można uznać za osobistą zasługę Starzyńskiego, który przez cztery lata naprawdę sporo w Warszawie zmienił.

Czy w Polsce pod koniec lat 30., a zwłaszcza w Warszawie tamtej epoki, była jakaś alternatywa dla tego duopolu: z jednej strony coraz bardziej prawicowa sanacja, z drugiej endecja z ONR-em? A do tego na poziomie polityk miejskich: między interesami prywatnych właścicieli nieruchomości a autorytarną, sprawowaną odgórnie władzą?

Były jakieś kiełkujące siły w postaci klubów demokratycznych, które dały początek powojennemu Stronnictwu Demokratycznemu, ale to była kanapa. Natomiast poważną siłą była Polska Partia Socjalistyczna. To była bardzo sprawna partia, która była za demokracją, w przeciwieństwie i do endeków, i do piłsudczyków, którzy wtedy byli już wyraźnie za ograniczaniem demokracji. PPS łączyła hasła modernizacyjne, równościowe i demokratyczne, upominała się o prawa kobiet czy mniejszości narodowych, a więc gdyby piłsudczyków duma i uprzedzenia nie powstrzymały od współrządzenia z nimi, to Polska byłaby zupełnie inna. Tym bardziej Warszawa, gdzie mimo przewagi logistycznej i administracyjnej obozu władzy socjaliści zdobyli 27 na 100 mandatów, a w Radzie Miasta zdołali zgromadzić więcej głosów dla swego kandydata niż Starzyński. To była siła zdolna brać odpowiedzialność za państwo – ale sanacja była zbyt zafiksowana na samodzielnym kierowaniu Polską.

Po napaści Niemiec we wrześniu 1939 roku rząd ewakuuje się z Warszawy już po tygodniu, Starzyński zostaje na miejscu. W jakiej roli?

Sam fakt, że prezydent zostaje na miejscu, nie jest wyjątkowy – na zachodzie Polski było to częste, np. prezydent Kalisza też został i też w końcu przypłacił to życiem. Natomiast w stolicy ewidentnie nie spodziewano się, że tak szybko trzeba będzie wdrożyć jakiś scenariusz awaryjny, bo Niemcy dotrą na przedpola miasta w niewiele ponad tydzień – dlatego dopiero 4 września mianowano dowódcę obrony Warszawy.

Mimo doskonałych „dojść” na najwyższe szczeble, nawet do premiera, Starzyński nie bardzo mógł doprosić się o informacje na temat zamierzeń władzy i planu działania. Pewnie dlatego, że tam na górze też nie wiedzieli, co robić. W międzyczasie, właściwie od razu, uruchomił sieć obrony cywilnej – na to akurat był scenariusz. Dopiero od momentu wyjazdu władz państwowych w nocy z 6 na 7 września stał się najwyższym cywilnym urzędnikiem państwa polskiego, pozbawionym, dodajmy, służb porządkowych, które też zostały ewakuowane na wschód, w kierunku Brześcia. W Warszawie nie ma już policji, nie ma straży pożarnej, a więc musi się mierzyć z arcytrudnym zadaniem utrzymania porządku w oblężonym mieście.

Jak on reaguje na tę sytuację? Postępująca ofensywa wrogich wojsk, połączona z wiadomością o ewakuacji rządu, to raczej recepta na chaos…

Przez pierwszych parę dni sam się trochę miota, bo długo nie wiadomo, na czym ma jego rola polegać. Kiedy wreszcie został mianowany Komisarzem Cywilnym przy Dowództwie Obrony Warszawy, bardzo szybko doprowadził do powołania Straży Obywatelskiej, czyli de facto milicji oddolnej pilnującej budynków i porządku na ulicach – to akurat Warszawa miała przećwiczone jeszcze w czasach I wojny światowej. Szybko też utworzył pogotowie techniczne, które zajmowało się usuwaniem pożarów, sprzątaniem ruin i wydobywaniem spod nich zasypanych ludzi.

Pracując od rana do nocy, montował więc ad hoc kolejne służby, których nie było przedtem w żadnych scenariuszach. Zajął się też aprowizacją: dzięki uprawnieniom komisarza cywilnego, jeszcze bardziej dyktatorskim niż prezydenta, miasto mogło zajmować zapasy żywności z magazynów, przejmować sklepy porzucone przez właścicieli i dzielić jedzenie między ludźmi. Innymi słowy, robił, co mógł – a nawet znacznie więcej. Szybko jednak się okazało, że położenie Warszawy jest tragiczne. Tym bardziej że Niemcy systematycznie niszczyli infrastrukturę niezbędną do życia, celując w wodociągi czy elektrownie.

Grzebałkowska: W czasie wojny dzieciom było łatwiej

Co wiemy o okolicznościach śmierci prezydenta Stefana Starzyńskiego? Udało się to definitywnie ustalić?

Na pewno wiemy mniej niż parę lat temu, a to dlatego, że profesor Tomasz Szarota podważył wyniki śledztwa IPN w tej sprawie. Prokuratorzy Instytutu rozstrzygnęli w 2014 roku, że Starzyński został rozstrzelany przez Niemców w Warszawie już pod koniec 1939 roku, ale jest kilka innych hipotez na temat jego losów. I Szarota przekonuje, że właściwie wszystkie są cały czas do wzięcia pod rozwagę: że został wywieziony w głąb Niemiec i zlikwidowany po cichu, nie wiadomo, w którym momencie wojny. Być może był też nakłaniany do współpracy – chodziły takie pogłoski, że chcieli go uczynić twarzą okupacji jako kolaboranta albo żeby sam nakłaniał Polaków, by wstępowali do Legionu Polskiego, który miał ruszyć z Wehrmachtem przeciwko Związkowi Radzieckiemu.

Innymi słowy, te scenariusze, które brzmią nieraz fantastycznie, nie mogą zostać wykluczone. Niewątpliwe jest jedno: Starzyński był więziony w różnych punktach Warszawy przez dwa miesiące. Polskie podziemie zorganizowało mu możliwość ucieczki, ale odmówił, a przed Bożym Narodzeniem 1939 roku paczka adresowana do niego wróciła z więzienia na Pawiaku – i to jest ostatnie, co na pewno wiemy.

**

Grzegorz Piątek (1980) – pisarz, publicysta, krytyk, z wykształcenia architekt, znawca historii i architektury Warszawy. W tym roku ukazał się jego Starzyński. Prezydent z pomnika, napisana na nowo wersja książki Sanator. Kariera Stefana Starzyńskiego (za którą otrzymał Nagrodę Literacką m.st. Warszawy). Opublikował także Gdynię obiecaną. Miasto, modernizm, modernizacja 1920–1939 (nagrodzoną Nike czytelników 2023, Paszportem Polityki i Nagrodą Literacką Gdynia w kategorii esej), Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944–1949 (finał Nike 2021) oraz Niezniszczalnego. Bohdan Pniewski. Architekt salonu i władzy. Od kilkunastu lat pisze o architekturze, miastach i obyczajach do prasy (m.in. „Architektura-Murator”, „Gazeta Stołeczna”, „Gazeta Wyborcza”, „Salon”, „Dobre Wnętrze”, „Vogue Polska”). Współtworzył też wystawy, m.in. Hotel Polonia. The Afterlife of Buildings (Złoty Lew na Biennale Architektury w Wenecji, 2008) i Dane warszawskie (Muzeum Warszawy, 2017).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij