Lekceważenie udziału kobiet jest pomijaniem kwintesencji rzeczywistości. Rozmowa z Agnieszką Grzybek i Anną Czerwińską, kuratorkami plenerowej wystawy warszawskiego Domu Spotkań z Historią „Niepokorne 1976–1989”, opowiadającej o roli kobiet w opozycji z czasów PRL.
Katarzyna Przyborska: Wybrałyście pięć kobiet, opozycjonistek z czasów PRL, którym poświęciłyście portrety. To: Alina Steinsbergowa, Helena Łuczywo, Anna Walentynowicz, Zofia Romaszewska i Ewa Kulik. Skąd ten wybór? Miało być ponad współczesnymi podziałami?
Agnieszka Grzybek: Rzeczywiście, może to tak wyglądać. Szukałyśmy bohaterek, które by uosabiały różne etapy działalności opozycyjnej. Anna Walentynowicz wydaje się naturalnym wyborem, ponieważ symbolizuje epokę strajków sierpniowych.
Katarzyna Przyborska: Można było też Henrykę Krzywonos wybrać. Tak czy inaczej pięć portretów to bardzo mało.
Anna Czerwińska: Bardzo trudno „obiektywnie” wybrać bohaterki takiej wystawy. Zależało nam, by zaznaczyć, jak wiele kobiet działało w opozycji. O tym nadal mało się mówi. Rola kobiet w ważnych historycznie momentach jest wciąż pomijana.
A.G.: Do Anieli Steinsbergowej mam osobisty sentyment, podziwiam jej życiowe zaangażowanie: była adwokatką, obrończynią w procesach politycznych, związaną z PPS-em, w okresie międzywojennym broniła robotników, w latach 70. została członkinią Komitetu Obrony Robotników.
Jako jeden z filarów „starszych państwa”, czyli założycielek i założycieli Komitetu z biografiami przedwojennymi.
A.G.: Miałam serce rozdarte między nią a Haliną Mikołajską, która była jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy KOR-u, a przy tym poniosła największe koszty osobiste, doświadczyła chyba największych szykan.
Zrezygnowała z kariery aktorskiej na rzecz działalności opozycyjnej, była internowana.
A.C.: Mikołajska i Steinsbergowa były też bohaterkami naszej wcześniejszej akcji Ulice dla kobiet, niestety niezwieńczonej sukcesem. Ulic wywalczyć nam się nie udało, ale powstał m.in. skwer im. Steinsbergowej.
A.G.: Z kolei Helena Łuczywo symbolizuje podziemne wydawnictwa i niezależną prasę. Ewa Kulik w czasie stanu wojennego organizowała struktury podziemne, siatkę łączności, była odpowiedzialna za bezpieczeństwo przywódców Regionu Mazowsze – Zbyszka Bujaka i Witolda Kulerskiego, prowadziła biuro Regionalnej Komisji Wykonawczej Regionu Mazowsze. Trudno mi sobie wyobrazić, że robiła to wszystko jako młoda, dwudziestokilkuletnia dziewczyna.
Udało jej się też uniknąć aresztowania…
A.G.: Tak! Stworzyła tak skuteczny system ukrywania się i potrafiła zapewnić wszystkim bezpieczeństwo, że przez pięć lat uniknęli wpadki, aż do wiosny 1986 roku.
No i Zofia Romaszewska.
A.G.: Która koordynowała akcję pomocy robotnikom w Radomiu, a później z mężem prowadziła Biuro Interwencyjne KSS KOR oraz Komisję Interwencji i Praworządności. W stanie wojennym współtworzyła radio „Solidarność”.
A.C.: Co ciekawe, jest też wnuczką Zofii Praussowej, działaczki PPS, posłanki na Sejm w II RP, radnej Warszawy, o której także robiłyśmy wystawę. To taki kawałek genealogii kobiecego zaangażowania.
czytaj także
Wtedy wszystkie się przyjaźniły. To, co mnie ujmuje w historiach opowiadanych przez kobiety, to właśnie położenie nacisku na przyjaźń, zaufanie, wspólne działanie. Nie heroiczne jednostki, ale…
A.C.: …ale kobiecy, kolektywny podmiot, jak nazywała się jedna z pierwszych grup feministycznych. Tak, ale ma to też drugą stronę. Bo kiedy blisko się z kimś przyjaźnisz, potem trudno wejść w spór, który może być natury politycznej, dotyczyć jakiegoś rozwiązania, pójścia za tą osobą, a nie inną − wtedy zamiast przyjaźni pojawia się nienawiść. Co potem w życiu politycznym widać, doświadczamy tego teraz.
Ta wystawa jest kolejnym wydarzeniem – m.in. po Ulicach dla kobiet, po waszym komiksie Bez różnicy płci o emancypantkach, po filmie Marty Dzido Solidarność według kobiet – które odkrywa skalę udziału kobiet w życiu politycznym. Obejmuje lata 1976−1989. Dlaczego akurat ten okres?
A.G.: Sporo wiemy o działalności kobiet w stanie wojennym m.in. dzięki książkom Shany Penn i Ewy Kondratowicz, Łódzki Szlak Kobiet odkrywa historię marszu głodowego w Łodzi z 1981 roku, który również przypominamy na wystawie. W dotychczasowych opracowaniach feministycznych pomijana natomiast była rola, jaką kobiety odegrały w Komitecie Obrony Robotników i w ogóle w opozycji przedsierpniowej.
A.C.: To, co zostało przypomniane o kobietach, zawdzięczamy ruchowi feministycznemu: publikacjom m.in. „Pełnym Głosem”, a w najnowszej herstorii inicjatywom z Krakowa, Łodzi, Poznania, Trójmiasta i mniejszych miejscowości – Milanówka na przykład.
Jeśli chodzi o udział kobiet w opozycji, to warto odnotować rok 1999 i debatę w „Gazecie Wyborczej” zainicjowaną przez Agnieszkę Graff. Na jej esej Patriarchat po seksmisji odpowiedziały opozycjonistki, ale głos zabrała także m.in. prof. Maria Janion. Poza tym najlepiej znamy historię Anny Walentynowicz, ponieważ książki o niej powstawały i nadal powstają. O zaangażowaniu kobiet w strajk sierpniowy, o roli Ewy Ossowskiej wiemy z kolei dzięki śledztwu Marty Dzido.
Graff: Gdzie jesteś, polski feminizmie? Pochwała sporu i niejasności
czytaj także
O udziale kobiet w powstaniach, wydarzeniach politycznych, wojnach mówi się, że były „na zapleczu”, co jest uważane za drugorzędne wobec tego, co działo się „na salonach”. Tymczasem nasza wystawa pokazuje, że kobiety i budowały zaplecze, i tworzyły salony, i inicjowały wydarzenia.
Mam wrażenie, że razem z historią kobiet odkrywamy cały kontekst wydarzeń, dzięki któremu ten fragment historii, który znamy, staje się nareszcie zrozumiały, osadzony w jakiejś rzeczywistości.
A.C.: Bez tego zaplecza nie byłoby osiągnięć politycznych. A poza tym lekceważenie udziału kobiet jest dla mnie pomijaniem kwintesencji rzeczywistości. Męscy bohaterowie są wyizolowani z tego wszystkiego: nie wiadomo, co jedli na obiad, skąd mieli ten obiad, co się działo z ich dziećmi, kiedy oni strajkowali, jak zarabiali w tym czasie na życie. A tymczasem kobiety legendy robiły kanapki. Tworzenie sieci łączności, udostępnianie mieszkań do ukrywania się, na spotkania, organizacja paczek żywnościowych, opieki nad dziećmi, wsparcie – to zawsze ogromna, niedoceniana praca, którą zazwyczaj wykonywały kobiety.
A.G.: Kiedy tworzyłyśmy wystawę, szczególnie poruszyło mnie to, że kobiety bardzo często ratowały opozycję w sytuacji krytycznej. Znamy historię o uratowaniu strajku sierpniowego w 1980 roku, kiedy cztery kobiety: Henryka Krzywonos, Ewa Ossowska, Anna Walentynowicz i Alina Pienkowska przekonały robotników, żeby zostali w stoczni i kontynuowali strajk, ponieważ wtedy strajkowały już inne zakłady, a kolejne miasta przyłączały się do strajku.
czytaj także
Ważnym momentem w dziejach opozycji demokratycznej był maj 1977 roku, kiedy po śmierci Staszka Pyjasa, zamordowanego przez bezpiekę studenta współpracującego z KOR-em, aresztowano najaktywniejszych członków KOR-u. Wydawało się, że KOR się posypie, nie przetrwa, ale wtedy to właśnie kobiety uratowały sytuację. Logistykę i sprawy organizacyjne wzięła na siebie Gajka Kuroń, Halina Mikołajska została rzeczniczką KOR-u, przekazywała informacje zagranicznym dziennikarzom, Anka Kowalska pisała komunikaty i oświadczenia, zaś Steinsbergowa konsultowała i pomagała jako prawniczka…
One nie zostały aresztowane. Co je przed tym uchroniło?
A.G.: To, że były kobietami. Między innymi dzięki temu KOR przetrwał. Jacek Kuroń w Gwiezdnym czasie przyznał, że zaskoczył go rozwój wydarzeń, był bowiem przekonany, że skoro mężczyzn aresztowano, wszystko się posypie. Okazało się jednak, że oni mogą „spokojnie siedzieć, bo ruch nie tylko nie zamarł, ale zaktywizował się i ośmielił”, kiedy kobiety zorganizowały pracę. A to nie była praca tylko organizacyjna, lecz również koncepcyjna, związana z podejmowaniem decyzji politycznych. Kobiety podobną, „ratunkową” rolę odegrały w strajku sierpniowym i w stanie wojennym. Po internowaniu działaczy „Solidarności” kobiety zaczęły, przynajmniej tutaj, w Regionie Mazowsze, organizować struktury podziemia. Sprawdzały, kto się ostał, zaczęły nawiązywać kontakty, uczestniczyły w decydujących spotkaniach.
W kluczowych momentach ratowały sytuację. Ale ich ulic nie ma.
A.G.: Same kobiety nie lubią mówić o tym, że są przywódczyniami. To wiązało się przede wszystkim ze strategią przetrwania, na którą opozycja się zdecydowała. Ważne było to, żeby pokazać ludziom, że „Solidarność” żyje. Na pierwszym zjeździe „Solidarności”, jesienią 1981 roku do prezydium związku zostali wybrani głównie panowie. Po wprowadzeniu stanu wojennego na wolności pozostali m.in. Władysław Frasyniuk, Zbigniew Bujak, Witold Kulerski. Ważne było to, żeby pokazać, że oni nadal są wolni, dlatego ich nazwiskami podpisywano wszystkie komunikaty, które były przygotowywane przez kobiety.
We wspomnieniach zachowała się zabawna anegdota, jak to Kuroń zza krat więziennych pisał grypsy, w których namawiał do podjęcia radykalnych działań, nie zdając sobie sprawy z tego, jaka jest sytuacja w kraju. Po wyjściu z internowania przyznał rację kobietom, które założyły „Tygodnik Mazowsze”, że nie poszły za jego wezwaniem, bo to mogłoby się skończyć rozlewem krwi.
To nie było niemożliwe w tym czasie.
A.G.: To jest ciekawe, że we wspomnieniach kobiet działających w opozycji często przewija się wątek przemocy. Dużo dyskutowano o strategii, o środkach działania. Barbara Labuda wspominała, że dużo wysiłku włożyły w to, żeby pacyfikować nastroje „terrorystyczne”.
A.C.: Takie nastroje panowały wtedy w całej Europie. I to było zadziwiające, że u nas − mimo że w ruchu oporu brało udział dużo młodych osób − do przelewu krwi nie doszło.
W strukturach były osoby, które pamiętały wojnę i powstanie warszawskie i bardzo temperowały nastroje.
A.C.: Starszyzna.
A.G.: To rzeczywiście było pokolenie, na którym ciążyło jeszcze wspomnienie wojny, powstania warszawskiego. Była też dość świeża pamięć powstania węgierskiego 1956 roku i praskiej wiosny 1968 roku, obawiano się, że wjadą sowieckie czołgi.
A.C.: Pamiętano też grudzień 1970 roku. Ten strach był namacalny.
Kowalczyk: Role i władza podzielone są przeważnie po staremu
czytaj także
Czy przy okazji wystawy rozmawiałyście z jej bohaterkami?
A.G.: Tak. Elementem tej wystawy są wywiady z działaczkami opozycji demokratycznej. Zależało nam na dotarciu do tych, z którymi dotychczas mniej rozmawiano – m.in. do Ireny Wóycickiej, Barbary Malak-Minkiewicz, Danuty Przywary. Ciekawa jest zmiana świadomości, jaka się dokonała. Pamiętam bój, który stoczyłyśmy z dawnymi opozycjonistkami w 1999 roku. Ja się śmieję, że znajomość feministek z opozycjonistkami zaczęła się od awantury.
Awantury o co?
A.G.: Że nas porzuciły.
A.C.: Że nie zaangażowały się w politykę, że dlatego transformacja wyglądała tak, jak wyglądała − bo ich zabrakło. Że pozwoliły na wprowadzenie zakazu aborcji, na wprowadzenie religii do szkół.
A.G.: Miałyśmy pretensję o to, że im się nie chciało. Że zajęły się swoimi sprawami, a tymczasem zapadały ważne decyzje dotyczące kobiet. Drugi zarzut, który wybrzmiewał, a wynikał w dużej mierze z książki Podziemie kobiet Shany Penn, to że nie dostrzegały w opozycji nierówności między kobietami i mężczyznami, jednym słowem – patriarchatu, i że się na to godziły.
A nie dostrzegały? A godziły się?
A.G.: To jest właśnie ciekawe, że może się nie zrozumiałyśmy. Na przykład Ewa Kulik-Bielińska opowiada, że miały świadomość uwarunkowań, w jakich działają. Zdawały sobie sprawę z tego, że „Solidarność” jest ruchem męskim, opartym na robotnikach z wielkich zakładów przemysłowych, gdzie zatrudnieni byli w większości mężczyźni, na ogół wywodzący się z tradycyjnie patriarchalnej kultury, którym byłoby ciężko przyjąć rozkazy od kobiety. Opozycjonistki dopasowywały swoją strategię do tych okoliczności. Jeśli decydowały się na „podrzędną” rolę, to nie dlatego, że akceptowały patriarchat, lecz ponieważ wiedziały, że inaczej nie uda im się osiągnąć celu.
czytaj także
A z perspektywy lat? Jak to widzą?
A.G.: Bardzo dużo się wydarzyło, ukazało się wiele książek, opracowań na temat roli kobiet w opozycji demokratycznej, „Solidarności”… To również ma wpływ na kształtowanie się opinii i przekonań…
A.C.: Przypominam sobie taką rozmowę w TVP Kultura, jak jeszcze Marta Dzido i Piotr Śliwowski tam pracowali, z okazji ukazania się wspomnień Danuty Wałęsy Marzenia i tajemnice. Rozmawialiśmy, jak historia wygląda z perspektywy kobiet. W studio była Anna Dodziuk i któraś jeszcze z opozycjonistek z Warszawy. I już wtedy ta rozmowa wyglądała inaczej niż w 2003 roku, kiedy ukazała się książka Shany Penn.
Na czym polegała ta inność?
A.C.: Były bardziej skłonne przyznać, że po pierwsze, ich rola w opozycji była ważna, a po drugie, że to ważne, by tę rolę podkreślać, czego one wcześniej nie robiły. Ogólnie rozmawiałyśmy o tym, że historia kobiet jest jednak ciekawa, że to zupełnie inna perspektywa, nie mniej ważna niż historia politycznych utarczek czy bitek.
czytaj także
A jak odpowiadały na zarzut o brak zaangażowania po 1989 roku?
A.C.: Wydawało nam się, że po 1989 roku stało się tak samo jak po uzyskaniu praw wyborczych. Kiedy rozmawiałyśmy z historyczkami o emancypantkach, pytałyśmy: dlaczego kobiety, kiedy już wywalczyły prawa wyborcze, zyskały tak silne pozycje, dlaczego nie poszły po władzę, dlaczego nie było ich w rządach II RP? Zakładałyśmy, że one się wycofały, zajęły się swoimi sprawami, pozytywistyczną pracą, której było wtedy tyle do zrobienia. Tymczasem emancypantki nie wycofały się, tylko po prostu nie dostały w rządach stanowisk. Tworzyły swoje listy wyborcze, kampanie wyborcze, chciały się dostać do Sejmu, ale nie były wybierane. Czasem nie miały wystarczających na kampanię pieniędzy.
czytaj także
A nasze opozycjonistki?
A.C.: Podobnie. Aczkolwiek w przeciwieństwie do emancypantek nie stworzyły swojej listy wyborczej.
A.G.: Będę ich broniła. Wydaje mi się, że oceniamy ich życie po 1989 roku z wąskiej perspektywy polityki partyjnej. Tymczasem one nie zniknęły z życia publicznego. Helena Łuczywo, Joanna Szczęsna czy Anna Bikont były i są dziennikarkami, i to bardzo znanymi, pracowały w jednym z najbardziej wpływowych mediów, Łuczywo faktycznie rządziła „Gazetą Wyborczą”. Miały wpływ na kształtowanie się rzeczywistości politycznej. Ewa Kulik-Bielińska związała się z organizacjami pozarządowymi, szefuje Fundacji Batorego. Politycznie zaangażowały się Barbara Labuda, Grażyna Staniszewska i Alina Pienkowska, choć jej droga do polityki była utrudniona. W 1989 roku nie mogła startować w wyborach do Sejmu, ponieważ nie zgodził się na to Bogdan Borusewicz, który odpowiadał za listy Komitetu Obywatelskiego na Pomorzu i uważał, że to by bardzo źle wyglądało, gdyby z tej listy startowała jego żona. Pienkowska zajęła się działalnością związkową, ochroną zdrowia i później weszła do parlamentu jako senatorka.
czytaj także
Czyli jeśli kobiety chciały − to mogły?
A.G.: Nie zawsze. Bardzo smutny był los Anny Walentynowicz, sekowanej przez Lecha Wałęsę.
A.C.: Nie tylko przez niego, ale całe to środowisko.
A.G.: Lech Wałęsa czuł, że ona może zagrozić jego pozycji. Obydwoje wywodzili się ze środowiska robotniczego, obydwoje pracowali w Stoczni Gdańskiej, ona była postacią charyzmatyczną…
W jej obronie wybuchł strajk.
A.G.: I to nie raz, robotnicy dwukrotnie stanęli w jej obronie – w 1968 i 1980 roku. Miała wszelkie predyspozycje i potencjał, i być może robotnicy byliby w stanie zaakceptować ją w przywódczej roli.
czytaj także
A.C.: Tam były dwie różne wizje świata. Ona się związała z tzw. Gwiazdozbiorem, czyli towarzystwem zebranym wokół małżeństwa Gwiazdów, i potem tzw. Grupą Roboczą, która sprzeciwiała się podjęciu negocjacji z władzami pod koniec lat 80.; domagali się również, by przywództwo „Solidarności” odpowiadało temu, które zostało wybrane na I zjeździe. Być może też Walentynowicz została po prostu zepchnięta w tę stronę, bo środowisko Lecha Wałęsy ją odrzuciło. Myślę też, że może wiele kobiet zniknęło z polityki po 1989 roku, ponieważ wybory 4 czerwca nie były dla nich wolnymi wyborami.
Historia Anny Walentynowicz też świadczy o tym, że nie zawsze było tak, że robotnicy nie byli gotowi, by przewodziła im kobieta. Byli gotowi, żeby przewodziła im np. Walentynowicz, zresztą kobiety często przewodziły. Janina Kończak stała na czele marszu głodowego w Łodzi, wcześniej także przewodziła Komitetowi Strajkowemu. W Żyrardowie kobiety organizowały strajk wbrew władzom krajowym „Solidarności”.
A.G.: Poza tym jest syndrom wypalenia. Teraz więcej się o tym mówi w organizacjach pozarządowych: że ludzie znikają, że są zmęczeni… Można zrozumieć, że osoby, które wiele lat działały w opozycji, miały już potem dość i chciały odpocząć. Przecież część z nich dla opozycji rezygnowała ze swojego życia zawodowego, i później chciała je odzyskać. Zająć się sobą, pozwolić działać innym. Trzeba spojrzeć na ówczesne uwarunkowania, zrozumieć, z jakimi kosztami wiązało się np. udostępnienie swojego mieszkania do działalności opozycyjnej.
Zacierają się w ich działalności granice między tym, co publiczne, i tym, co prywatne. Trudniej w takiej sytuacji odpocząć. Nie da się wrócić do domu i zostawić wszystkiego za drzwiami.
A.C.: Jak by nie patrzeć, ta formuła działalności jest zakorzeniona w polskiej tradycji, przynajmniej od XIX wieku. Kobiety wykorzystywały to, że wróg mniejszą uwagę zwraca na kobietę przemycającą bibułę niż na mężczyzn. To kobiety organizowały sieć łączności, konspiry, przemytu. Podziemie zawsze było organizowane przez kobiety.
A.G.: Kuroń, opisując rok 1968 i wiec studencki, przypomina, że jego organizatorzy świadomie zdecydowali się na to, żeby przemawiała dziewczyna, ponieważ sądzili, że kobiety spotkają się z mniejszymi represjami niż mężczyźni.
czytaj także
Henryki Krzywonos płeć nie obroniła przed biciem i represjami…
A.G.: Jednak przypadki przemocy wobec kobiet należały do rzadkości, im nie urządzano „ścieżek zdrowia”. Były natomiast represjonowane i szykanowane, jak np. Halina Mikołajska, którą przywiodło to do próby samobójczej.
Co jeszcze dostrzegłyście, patrząc na ten czas z perspektywy doświadczeń kobiet?
A.G.: Ciekawy jest wątek klasowy. Z jednej strony olbrzymia solidarność, którą udało się zbudować KOR-owi – właśnie dzięki kobietom. Kiedy w lipcu 1976 roku ruszyły pierwsze procesy robotników biorących udział w wydarzeniach czerwcowych w Radomiu i Ursusie, w Sądzie Okręgowym w Warszawie pojawiła się grupa inteligentów, ale nie wiedzieli, jak nawiązać kontakt, jak zagadać do czekających pod salą rozpraw żon i matek robotników. Podeszły do nich kobiety z KOR-u – m.in. Małgorzata Łukasiewicz, Ewa Bugajska-Adamowicz. Gajka Kuroń pomagała żonom i matkom robotników pisać listy do władz więzienia, ponieważ sama miała już doświadczenia żony, której mąż siedział w więzieniu. W wywiadach, które przeprowadzam, często pojawia się wątek przepaści dzielącej oba środowiska.
Jakiej przepaści?
A.C.: Głównie materialnej. Dlatego tak niesamowitą osobą jest Anna Walentynowicz. Zaznała w swoim życiu wielkiej biedy i praca w stoczni to był dla niej awans klasowy, który dawał poczucie godności, a także prawa. Walentynowicz była wyjątkowa, bo rzadko kiedy robotnicy przychodzili do inteligentów, żeby z nimi robić konspirację. Ta odważna, charyzmatyczna kobieta wiedziała, czego chce, sama z siebie zaczęła działać, z otwartą przyłbicą, zadziornie. Potrafiła przeskoczyć klasy społeczne i tak samo dobrze porozumiewała się z robotnikami w stoczni, jak i z inteligentami z KOR-u, z pisarkami, aktorkami, poetami.
A.G.: Irena Wóycicka twierdzi, że nie można w ogóle porównać zagrożenia, z jakim spotykali się inteligenci z Mokotowa, z tym, na co byli narażeni robotnicy. Kiedy robotnik trafiał na dołek, to na dzień dobry dostawał w pysk. Inteligentom raczej nie organizowano „ścieżek zdrowia”.
Jacusiu! Oczywiście trzymamy się dziarsko [listy Gajki i Jacka Kuroniów]
czytaj także
Czy wśród historii robotników znalazłyście historie robotnic?
A.G.: Podczas prac nad wystawą przeglądałam kartotekę ursuską, którą Henryk Wujec przekazał do Ośrodka Karta. Każdy karteluszek to historia jednej osoby, zapisywano represje, które spotkały robotników, i pomoc, jakiej im udzielono. Wśród osób, którym pomagano, są też kobiety, nie tylko żony czy matki robotników, ale i uczestniczki czerwcowych protestów. Dlatego na naszej wystawie pokazujemy zdjęcie z Radomia, na którym to kobiety idą w manifestacji do gmachu KC.
Czyli odejścia wielu kobiet z polityki nie wiążesz z takim genderowym zepchnięciem?
A.G.: Wydaje mi się, że patrząc w ten sposób, odbieramy im podmiotowość, prawo do podejmowania decyzji, nawet jeśli tą decyzją było odejście z polityki.
A.C.: Być może taką tezę możemy postawić dopiero teraz. A w 2000 roku nie przyszłoby nam to do głowy.
Na wystawie przypominacie działalność nie tylko KOR-u, są też: „Solidarność Walcząca”, jest Ruch Wolność i Pokój. Intrygujące jest zdjęcie kobiet w maskach.
A.C.: Bardzo brakowało mi w przestrzeni publicznej wiedzy o działalności ruchów młodzieżowych w latach 80. Kiedy znalazłam zdjęcia kobiet w maskach, od razu skojarzyło mi się to ze zdjęciami RAF-u, z zachodnimi grupami terrorystycznymi, i byłam zdziwiona, bo nie kojarzyłam tego z polską opozycją, której członkowie na ulotkach podawali swoje adresy i numery telefonów. A to zdjęcie pokazuje dziewczyny z „Solidarności Walczącej” z Wrocławia. Wyglądają jak bojownice podziemnego ruchu oporu, które zaraz wysadzą bank. Tymczasem trzymają w rękach list do Jana Pawła II. Taki polski kontekst.
Próżno szukać zdjęć z drukarni podziemnych, jest ich naprawdę niewiele, a my dodatkowo szukałyśmy zdjęć przedstawiających kobiety. O kobietach w podziemnych drukarniach wspominała nam Barbara Labuda, więc tropy zaprowadziły nas do Wrocławia i do tamtejszych archiwów.
A.G.: Zachwyciłyśmy się tym zdjęciem. Na większości zdjęć z drukarni podziemnych są mężczyźni, a okazało się, że kobiety z „Solidarności Walczącej” organizowały druk wydawnictw podziemnych – m.in. Zofia Maciejewska i Barbara Sarapuk szkoląca drukarzy, którzy potem zakładali własne drukarnie.
A.C.: Doskonaliły też techniki druku. Bo tradycyjne powielacze były łatwo wykrywalne w czasie przeszukań.
A.G.: Bogusława Blajfer, którą skazano na półtora roku więzienia za rozpowszechnianie ulotki sprzeciwiającej się inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, wymyśliła powielacz. Posłużyła jej do tego pralka „Frania”. Zresztą z historią druku wiąże się zabawna anegdota: jeden z pierwszych sporów w opozycji dotyczył tego, czy lepsza jest maszyna do pisania, czy powielacz. Kuroń był za maszyną do pisania, ponieważ uważał, że dzięki temu można włączyć w działania więcej osób. Każda osoba, która dostała „Biuletyn Informacyjny”, miała go przepisywać w dziesięciu egzemplarzach i dziewięć puścić w obieg. Gdyby nie wygrano sporu o powielacz, to „Robotnik” nie miałby takiego zasięgu. Do zakładów pracy docierało przecież kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy tego czasopisma.
A.C.: Umieszczeniem tego zdjęcia na wystawie oddajemy cześć wszystkim kobietom zaangażowanym w podziemny druk. Na tej planszy mamy historię i innych zaangażowanych w to kobiet. Na przykład Ewy Kubasiewicz, która została skazana za druk ulotki na dziesięć lat więzienia i pięć lat pozbawienia praw publicznych. A w tej ulotce nawoływała do sprzeciwu wobec wprowadzenia stanu wojennego.
A.G.: Tym zdjęciem pokazujemy, że kobiety wkraczały w dziedziny stereotypowo zastrzeżone dla mężczyzn.
A to nie jest tak, że − z ówczesnej perspektywy − nie było nic nadzwyczajnego w obecności kobiet we wszystkich dziedzinach?
A.G.: Środowiska opozycji przedsierpniowej, „Solidarności Walczącej” były koedukacyjne. Stąd chyba wynikało nieporozumienie w naszej rozmowie z działaczkami opozycyjnymi. Te środowiska częściowo wyrastały z kontrkultury, relacje między kobietami i mężczyznami były bardziej równościowe niż w patriarchalnych środowiskach robotniczych. Być może nie budziło zdziwienia, że dziewczyny angażują się w druk.
A.C.: Tych podziałów płciowych wcale tak dużo nie było. I coś się we mnie burzy, kiedy słyszę, że środowisko robotnicze było bardziej patriarchalne. Z tego środowiska jest Anna Walentynowicz, robotnice w Łodzi, gdzie było dużo sprawczości kobiet. Jeśli chodzi o włókniarki − wiele było wśród nich samotnych matek. Dlatego też ich motywacja była taka wysoka.
czytaj także
A.G.: Irena Wóycicka zapamiętała, że Żyrardowem rządziły kobiety. Z kolei Adam Leszczyński w swojej książce o strajkach w 1981 roku pisał, że większość strajkujących stanowiły kobiety, ale strajkiem w Żyrardowie w październiku 1981 roku kierowali mężczyźni. Patriarchalne nastawienie miały władze PRL-u wobec środowiska robotniczego. Inaczej traktowano żądania zgłaszane przez zakłady pracy, gdzie większość zatrudnionych stanowili mężczyźni, inaczej z tych, w których pracowały kobiety. Z kobietami w ogóle nie chciano negocjować, trudniej im było założyć związek zawodowy.
Czyli obecność kobiet, która na początku po prostu była oczywista i niepodważalna, potem, w wyniku nieutrwalenia jej w opowieści, została zapomniana, albo wręcz podana w wątpliwość, tak?
A.G.: Wydaje mi się, że na takim odczytaniu historii zaciążyła poniekąd interpretacja Shany Penn z książki Podziemie kobiet. Jak wspominała, zainspirowały ją oglądane w prasie zdjęcia działaczy „Solidarności” – samych mężczyzn. Zaczęła się zastanawiać, gdzie się podziały kobiety. Przyjechała do Polski na początku lat 90. i zaczęła przeprowadzać rozmowy z kobietami…
A.C.: …a one umniejszały swoją rolę.
A.G.: W swojej drugiej książce, Sekret Solidarności, Shana Penn ten osąd nieco złagodziła. Niemniej z jej książek płynął przekaz, że kobiety dały się zepchnąć na podrzędne pozycje.
czytaj także
Czym się kierowałyście, wybierając zdjęcia?
A.C.: Mamy zdjęcia mówiące o obecności i jednocześnie nieobecności kobiet. Jest puste krzesło w splądrowanym biurze Regionu Mazowsze, jest Alina Pienkowska w otoczeniu samych mężczyzn.
Jest kobieta blokująca rondo w Warszawie. Jest też taka tablica, której kształt często się zmieniał. Nosi tytuł Konspiratorki. Myślałyśmy najpierw, by stworzyć plansze, na których będą wymienione same imiona i nazwiska działających kobiet z Encyklopedii Solidarności, żeby pokazać, że mnóstwo kobiet było zaangażowanych. Zrezygnowałyśmy z tego pomysłu, ponieważ bałyśmy się, że któregoś nazwiska mogłoby zabraknąć. Ostatecznie ta tablica pokryta jest fragmentami z ich biografii: „wychowująca samotnie czwórkę dzieci”, „internowana”, „wyrzucona ze szkoły za wspomnienie o Katyniu”, „pozbawiona leków”, „pozbawiona kontaktu z dziećmi”, „założyła związek zawodowy”, „zwolniona z pracy za druk ulotki”, „łączniczka”. Kobiety ponosiły ogromne koszty swojego zaangażowania, większe niż mężczyźni. W ich biografiach nie ma informacji, że zostali pozbawieni kontaktu z dziećmi.
Na wystawie widać inspirację street artem. Są szablony, charakterystyczne dla ruchów kontrkulturowych, kolory. Nie ma tu cokołów, czerni i bieli, jakiejś perswazji i pouczania.
A.G.: To zasługa naszej fantastycznej graficzki Karoliny Sosnowskiej, autorki projektu graficznego wystawy. Od razu zaproponowała taką stylistykę.
A.C.: Każdy z pięciu portretów był najpierw zrobiony ręcznie. Mamy te szablony, chciałyśmy zrobić akcję szablonową, ale ze względu na pandemię nie możemy… Może jeszcze kiedyś się uda zrobić na bazie tych szablonów warsztaty sitodruku itp. To miało być nawiązanie do akcji partyzantki miejskiej: nielegalne sprejowanie, ręczne malowanie banerów, ulotki, hasła, w tym portrety aresztowanych powielane na sicie, na znaczkach, w podziemnej prasie. Wystawa miała nazywać się Rebel Girls albo Riot Girls, ale to podobno nie przystoi tak o opozycjonistkach… Zależało mi na tym, żeby znaleźć nowy język opowiadania historii, wyjść do młodych ludzi.
czytaj także
**
Wystawę plenerową Niepokorne 1976–1989, której organizatorem jest warszawski Dom Spotkań z Historią, można oglądać jeszcze do 28 czerwca na skwerze im. ks. Jana Twardowskiego, na rogu Karowej i Krakowskiego Przedmieścia. Powróci 31 sierpnia, w 40. rocznicę podpisania porozumień sierpniowych.
**
Agnieszka Grzybek – tłumaczka, redaktorka, działaczka społeczna i polityczna, ekspertka równościowa, współzałożycielka Fundacji na rzecz Równości i Emancypacji STER.
Anna Czerwińska – działaczka na rzecz praw kobiet, ekspertka równościowa; współzałożycielka Fundacji na rzecz Równości i Emancypacji STER.