PRL w latach 70. i 80. dawał robotnikom możliwości zdobywania kapitału kulturowego, który potem w transformacji okazał się ważny i niektórym pomógł się odnaleźć. Niemniej cały społeczny mikrokosmos, który rozwijał się wokół zakładu pracy – przestał istnieć, a w jego miejscu narodził się nowy porządek. Z Aleksandrą Leyk i Joanną Wawrzyniak, autorkami książki „Cięcia. Mówiona historia transformacji”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej, rozmawia Michał Sutowski.
Michał Sutowski: Pracownice i pracownicy sprywatyzowanych po 1989 roku firm – FSO, Stomilu, Wedla, papierni w Świeciu i ośmiu innych – opowiedzieli wam grubo ponad setkę swych zawodowych historii; blisko trzydzieści trafiło do waszej książki. Co chciałyście światu w ten sposób pokazać? Czego z tych doświadczeń – robotników, laborantek, elektryków, inżynierów i prezesów – dowiadujemy się o transformacji? Poza tym, oczywiście, że mamy przegranych i wygranych tego procesu.
Joanna Wawrzyniak: Chciałyśmy pokazać, jak bardzo to doświadczenie jest zróżnicowane, i w ten sposób skomplikować obraz transformacji, malowany grubym pędzlem stereotypów społecznych, klisz językowych i mitów politycznych, w tym o drodze ku świetlanej utopii i o zdradzie elit. Druga sprawa, na której nam zależało, to przypomnieć czytelnikom, że życie społeczne toczy się w pracy. Stąd też tytuł „cięcia”, bo właśnie cięcia i zmiana sposobu organizacji przedsiębiorstw po 1989 roku nie tylko wpływały na produktywność gospodarki i wielkość zatrudnienia, ale też spowodowały wielką zmianę społeczną, różnie przeżywaną w doświadczeniu jednostkowym.
Jak docierałyście do tego doświadczenia?
JW: Stosowałyśmy wraz z zespołem metodę biograficznego wywiadu narracyjnego, nagrywając opowieści o życiu pracowników z przedsiębiorstw przemysłowych, które zostały kupione przez międzynarodowe korporacje w pierwszej połowie lat 90. Przedsiębiorstwa reprezentowały różne branże, regiony w Polsce i kultury korporacyjne.
I dzięki temu wiemy, co znaczą te „koszty transformacji”?
JW: Bardzo dobry jest przykład ze Świecia, papierni sprywatyzowanej przez kapitał austriacki. Mistrz ślusarstwa opowiada, że kierował grupą dwudziestu mechaników i mógł z nich pozostawić… dwóch. Sam musiał dokonać selekcji, szukać – jeśli się dało – innego zatrudnienia w zakładzie dla reszty, w innych wydziałach. Kombinował, kogo zostawić, a kogo można zwolnić, bo np. przysługiwał mu zasiłek, świadczenia przedemerytalne, czy żona miała pracę, więc rodzina miała utrzymanie. Starał się jak mógł, tłumaczył też kolegom, „ja nie zwalniam, to system was zwalnia”, ale zapamiętał, że kiedy odchodzili, to nie podali mu ręki, a przy przypadkowym spotkaniu na ulicy odwracali głowę.
Bo to byli ludzie, których znał od lat?
JW: Więcej, „cięcia” dotyczyły jego kolegów, z którymi uczył się fachu, latami pracował, ale też pewnie obchodził imieniny i spędzał wolny czas na działce. Wielkie narracje o 1989 roku słabo pozwalają uchwycić tego rodzaju ambiwalencje zmiany społecznej w perspektywie lokalnej i indywidualnej. W tej książce pokazujemy, jak za sprawą splotu okoliczności i decyzji zarządczych w latach 90., ekonomicznych i politycznych, społeczny mikrokosmos, który rozwijał się wokół zakładu pracy, przestawał istnieć, a w jego miejscu rodził się nowy porządek. Przeprowadzone przez nas wywiady pokazują nie tylko, jak ta zmiana odbiła się na przebiegu życia zawodowego naszych rozmówców, ale przede wszystkim jak została przez nich opowiedziana, zapamiętana, czyli jakie wiążą z nią do dzisiaj wartości, emocje, oceny, a także jakie mają trudności z jej przepracowaniem.
We wstępie do książki piszecie, że można wskazać dwa sposoby pamiętania o transformacji, jeden „neoliberalno-modernizacyjny”, podkreślający historyczną konieczność demontażu socjalizmu i przejścia do kapitalistycznej nowoczesności, oraz „wspólnotowo-nostalgiczny”, wskazujący na siłę dawnych więzi i solidaryzm wspólnoty w PRL. Czy takie postawy dzielą ludzi na dwa obozy? A może to pęknięcie przebiega wewnątrz każdego, kto jakoś Polski Ludowej i transformacji doświadczył?
Aleksandra Leyk: To jest ważna obserwacja z naszych badań: pęknięcie zachodzi w samych opowieściach naszych rozmówców, co pokazuje, że to, co się działo w pierwszych latach transformacji, nie zostało przepracowane. Wydaje się, że to zamknięta przeszłość, tymczasem brakuje języka, który pozwalałby im opowiedzieć tę historię w sposób spójny i zawierałby w sobie odpowiedzi na wciąż nurtujące ich pytania.
czytaj także
JW: Wątki wspólnotowo-nostalgiczne obecne były w wypowiedziach niemal wszystkich rozmówców, natomiast te modernizacyjno-rynkowe w wielu, ale jednak nie u każdego. Rozmówców dzieli natomiast to, co jest dominantą ich opowieści, pamięci oraz tożsamości.
Na kogo dzieli? Jakie to grupy?
JW: Pracownicy, dla których to dawna, utracona i czasem idealizowana wspólnota przemysłowa pozostała najważniejsza, to najczęściej ci sami, którzy po prywatyzacji zostali zwolnieni lub uważają, że na transformacji stracili, płacąc np. zawiedzionymi nadziejami tego czasu. Ci z kolei, którzy byli mocno zaangażowani w przemiany i proces transformacji, pozostali z poczuciem osobistej sprawczości, zachowali sentyment do dawnych czasów, ale mają mniejsze poczucie straty.
Pracownicy, dla których utracona wspólnota przemysłowa pozostała najważniejsza, to najczęściej ci sami, którzy po prywatyzacji zostali zwolnieni lub uważają, że na transformacji stracili.
Czyli im gorzej się powiodło, tym więcej sentymentu do komuny?
AL: To kusząca interpretacja, ale zbyt prosta. Podobnie jak ta, że sentyment da się sprowadzić do tęsknoty za latami młodości – choć sami rozmówcy nieraz się w ten sposób tłumaczą. Chodzi o to, że dla niektórych wspólnota była wartością dominującą, dla innych zaś ważną, ale nie mniej niż indywidualny rozwój, możliwość uczestnictwa w postępie technologicznym czy rynkowym sukcesie. Niemniej jednak narracja „wspólnotowa”, która opowiada o głębokich więziach społecznych, dobrej atmosferze, ludzkiej solidarności, jest uniwersalna, można ją bowiem odnaleźć nawet u szczerych entuzjastów transformacji i u osób wysoko postawionych w strukturze przedsiębiorstwa.
W opowieściach waszych rozmówców sporo jest krytyki realiów PRL, ale nie ma jednej z najbardziej sztampowych opowieści: o kraju ludzi „miernych, biernych, ale wiernych”, gdzie karierę i pozycję zawdzięcza się partii i układom, a nie talentom. Czy to dlatego, że rozmawiałyście z ludźmi z PRL-owskiego awansu? Że to były ich własne kariery?
JW: Jeśli wziąć pod uwagę całość naszych badań, a więc 137 wywiadów biograficznych z pracownikami 12 przedsiębiorstw, to jednak – szczególnie u osób, które zaszły wysoko – kwestia partii się pojawia. Albo w kontekście „i wtedy już musiałem wstąpić do partii”, albo „pomimo że nie wstąpiłem do partii, to jednak udało mi się awansować”. Widać, że kryteria awansu bywały pozamerytoryczne. Pojawiają się wątpliwości etyczne z tym związane i nawiązania do ówczesnych okoliczności.
czytaj także
OK, ale ideologii chyba już nie ma? Przez partię można coś załatwić, jak trzeba, to pomoże – ale nie ma tematu socjalizmu jako doktryny. Jakby to było poza horyzontem.
JW: W perspektywie pamięci biograficznej, indywidualnej partia nie jest abstrakcyjnym ideologicznym bytem, jak w podręcznikach historii, ale oznacza kontakt z konkretnymi ludźmi z zakładu pracy. To sekretarz podstawowej organizacji partyjnej, do którego trzeba pójść i coś załatwić, czasem sąsiad z osiedla mieszkaniowego. Jak jest przyzwoity, to można się dogadać, jak się nie da, to jest wrogiem. Kilka razy inżynierowie, z którymi rozmawiałyśmy, wspominali, że na studiach zdawali egzamin z marksizmu-leninizmu, ale w wywiadach z nimi nie ma wiele refleksji na temat całego porządku ideologicznego.
A jak nie ideologia, to co?
JW: Są za to opowieści o różnego rodzaju układach, dolegliwościach, załatwianiach spraw, hierarchiach formalnych i nieformalnych i przede wszystkim niedoborach w gospodarce. Inna sprawa, że sposób prowadzenia przez nas wywiadów nie zachęcał do pogłębionej refleksji teoretycznej na temat socjalizmu czy kapitalizmu, bo zależało nam na wywołaniu opowieści o życiu zawodowym, codzienności i pracy. W tym planie inne wątki i konteksty okazywały się ważne.
AL: W opowieściach inżynierów, technologów, a także wielu robotników wykwalifikowanych, na plan pierwszy wysuwa się narracja o postępie technologicznym i modernizacji, jakie pociągnęła za sobą przede wszystkim dekada Gierka. Partia i ideologia są w tym kontekście nieco irytującym i utrudniającym życie kontekstem, ale oswojonym.
Nie da się ich pozbyć, ale da się ich przeżyć?
AL: Weźmy taki cytat, to opowieść pracownika Stomilu: „Mimo że nie byłem członkiem partii, to zostałem wezwany przez sekretarza zakładowego, miał ksywę »Leninek«, ponieważ był trochę podobny z fizjonomii i oczywiście reprezentował określoną ideologię. Wezwał mnie do siebie i mówi: »Słuchajcie, słyszeliśmy, że wy tam kapitalistyczny system jakości wdrażacie. Wiadomo, że on w naszych warunkach nie zda egzaminu i powinniśmy stosować swoje metody«. Mówię: »Prawie mnie pan przekonał. Tylko niech pan przekona oponę, żeby ona była dobra na sposób socjalistyczny czy kapitalistyczny. Oni dostarczają system, który ma gwarantować, że ta opona będzie dobra«. »No dobrze, róbcie, co uważacie, tylko nie przesadzajcie«”. I robił swoje.
A co z pracownicami produkcji, zwykłymi robotnikami?
JW: Także i tutaj partia bywa oceniana ambiwalentnie. Ciekawy jest wywiad z dwiema robotnicami, które podkreślają, że zwykły człowiek – nawet jak one niepartyjny – mógł się zwrócić do partii, jeśli działa mu się krzywda lub był w potrzebie. Wspominają też, anegdotycznie, jak na nocnej zmianie jeden z robotników zadzwonił do kierownika z żądaniem dostarczenia wody mineralnej, strasząc go telefonem do partii – skutecznie. Niemniej jednak przedstawiciele partii rzadko pojawiają się w roli życzliwych opiekunów klasy robotniczej.
Madejska: Chciałabym, żeby Łódź kurczyła się z godnością [rozmowa]
czytaj także
Tylko?
JW: Raczej wspominani są jako dysponenci deficytowych dóbr, od mieszkań poczynając, i za ich pomocą zmuszający robotników do konformizmu. Jak mówił elektryk z FSO „Najgorzej mieli ci, którzy mieli rodziny. Tutaj nie było praktycznie wyjścia. Nawet jak ktoś miał inne przekonania, to mówił, że później się wypisze, ale żeby dostać mieszkanie, to musi się do partii zapisać”. Dużo też zależało od przedsiębiorstwa. Wiele wywiadów zrobiliśmy w FSO i w Hucie Warszawa, gdzie była mocna Solidarność i narracja „my” kontra „oni”, ale inaczej bywało w zakładach przemysłu lekkiego.
Przedstawiciele partii wspominani są jako dysponenci deficytowych dóbr, od mieszkań poczynając, i za ich pomocą zmuszający robotników do konformizmu.
A jak ogólna ocena PRL zależy od miejsca zajmowanego w hierarchii? Za co najmocniej krytykowano tamten system?
AL: Główne tematy to bezpieczeństwo i wypadki przy pracy, kwestia ciężaru pracy, brudu, smrodu, kontaktu ze szkodliwymi substancjami – pracownicy na produkcji odczuwali to każdego dnia, ale kierownictwo też było świadome realiów. Pod tym względem restrukturyzacja jest traktowana jako zmiana na plus – i to nie podlega dyskusji, niezależnie od zajmowanej pozycji. Dużo jest też wątków związanych z marnotrawstwem, np. wynikającym z pracy na akord.
W jakim sensie, skoro płacono od liczby wykonanych produktów?
AL: Taki system przede wszystkim promował ilość ponad jakość. Poza tym prowadził np. do sytuacji, w której robotnicy produkowali nawet, gdy nie było już warunków do bezpiecznego przechowywania jakiegoś półproduktu czy towaru, więc ostatecznie to się do niczego nie nadawało. Warto jednak zauważyć, że choć nie było to efektywne z perspektywy kierownictwa, to już z punktu widzenia samych robotników akord dawał nieco sprawczości.
Pracuję, ile chcę?
AL: Można było wybrać między tym, czy wystarczy mi wyrobienie normy, czy chcę włożyć w pracę więcej wysiłku i więcej zarobić. A fakt, że liczył się wynik, a nie określone tempo pracy, sprawiał, że w jakimś zakresie mogli sobie samodzielnie wyznaczać rytm pracy.
A z robotniczego punktu widzenia co było najgorsze?
JW: Różnie, w zależności od zakładu i specyfiki branży. Upokorzenia. Szantaże. Wypadki. Braki w zaopatrzeniu. Pamięć gospodarki niedoborów jest bardzo silna. Ciężar kolejek i zdobywania produktów niezbędnych dla zaopatrzenia rodziny.
AL: Niedobory na „rynku” to jedna sprawa. Druga to niedobory surowców i półproduktów potrzebnych fabryce, co utrudniało organizację produkcji. Paradoksalnie jednak sytuacja ta zmuszała do elastyczności, np. wymyślania nowych receptur, reorganizowania produkcji – co dawało części pracowników poczucie, że mogą być kreatywni, a ich pomysłowość ma realne znaczenie. W trybach nowego reżimu ich praca była bardziej uporządkowana, ale jednocześnie mieli znacznie mniejszy margines dowolności, a więc i sprawstwa.
Czy proporcje w ich opowieściach – nostalgii za wspólnotą i wiary w konieczność rynkowej modernizacji – pokrywają się z podziałem według wykształcenia? Im wyżej, tym mniej nostalgii? Robotnicy częściej wzdychają do przeszłości, inżynierowie raczej chwalą rynkowy postęp?
AL: Z pewnością ilościowo patrząc, robotnicy wyszli na transformacji gorzej niż inżynierowie – jeśli wziąć pod uwagę zmniejszenie się zapotrzebowania na ich pracę i możliwości awansu finansowego czy stanowiskowego. Znów jednak ten obraz komplikuje nieco fakt, że nasi rozmówcy w toku kariery awansują ze stanowisk robotniczych czy biurowych na zarządcze, np. z laborantki do stanowiska dyrektorki do spraw jakości. W tym sensie PRL w latach 70. i 80. dawał robotnikom możliwości zdobywania kapitału kulturowego, który potem w transformacji okazał się ważny i pomagał się odnaleźć.
czytaj także
Nieoczywista jest też historia kontaktów z zagranicą, bo nie dotyczy tylko inżynierów czy kadry kierowniczej. Jeden z mechaników opowiada, jak to na wyjeździe studyjnym rozstawiał Szwedów po kątach i tłumaczył im, jak się powinno produkować. To jest wiarygodna opowieść czy możliwe, że wasz bohater trochę koloryzuje?
JW: W takich wypadkach nie mamy możliwości sprawdzenia konkretnych faktów. Ale sposób opowiedzenia tego epizodu o latach 90. wydaje mi się ważny. Odczytuję go jako oddolną próbę przełamywania dyskursu neokolonialnego, że tamci z Zachodu narzucają nam rozwiązania, do których my się niewolniczo dostosowujemy, że gdzie nam do Niemiec czy Skandynawii… Nasz rozmówca próbuje ten neokolonialny opis sytuacji zmienić, mówi: ja wam płacę za licencję, więc ja wam mówię, jak to ma być zrobione. To jest próba zaznaczenia własnej sprawczości.
PRL w latach 70. i 80. dawał robotnikom możliwości zdobywania kapitału kulturowego, który potem w transformacji okazał się ważny i pomagał się odnaleźć.
A za co inwestorzy zagraniczni są oceniani dobrze lub źle? Czy kluczowym kryterium jest szacunek dla lokalnej specyfiki?
AL: Zdecydowanie na korzyść działał bezpośredni styl komunikacji. Na początku duże kupony odcinali Amerykanie ze swoją otwartością, mówieniem na „ty”, staniem w kolejce w kantynie razem z innymi pracownikami. Trochę czasu zajęło naszym rozmówcom zrozumienie, że to jest forma, za którą niekoniecznie idą partnerskie stosunki pracy. Dobrze odbierany był też rodzinny charakter zagranicznego inwestora, poczucie, że firma ma jakiegoś ojca, któremu leży na sercu jej sukces, że to nie anonimowy koncern, którego zarządy co chwilę się zmieniają, a ich celem jest tylko i wyłącznie zrobienie dobrego biznesu.
Stąd sentyment do Francuzów w Stomilu?
AL: Tak, z przekonania, że oddajemy naszą firmę nie byle komu, tylko panu Michelinowi, który osobiście przyjeżdża, by dokonać zakupu, zwiedza zakład, wita się z robotnikami i własnymi rękami konfekcjonuje oponę. Ludzie lubili postrzegać firmę przez pryzmat konkretnej osoby. Zresztą nie zawsze korzystnie, bo w czasie prywatyzacji Huty Warszawa cała złość i nienawiść do inwestora-firmy została przerzucona na prezesa Lucchiniego. Wrogiem był konkretny człowiek, a nie bezosobowe siły korporacji czy kapitalizmu.
A co z uznaniem dla lokalnego know-how?
JW: Zarówno dla inżynierów, ludzi zajmujących wyższe pozycje kierownicze, jak i dla wykwalifikowanych robotników ważne jest, czy ich wiedza i doświadczenie są traktowane poważnie przez przyjezdnych. Byli wyczuleni na różnicę między inwestorami a kolonizatorami. Widać to np. w fabryce celulozy i papieru w Świeciu, gdzie wątkiem wywiadów są utarczki z Austriakami, co to zawsze wiedzą lepiej i uczą nas, jak pracować. To ważny temat także w Stomilu – jeden z naszych rozmówców opowiada, że niektórzy Francuzi zachowywali się tak, jakby przyjechali tu „małpy uczyć”. Szybko jednak, jego zdaniem, weryfikowali swoje poglądy.
Chodziło tylko o formę, kulturę pracy? Bo mam wrażenie, że to nie to samo, co stosunek do wiedzy zgromadzonej na miejscu, na peryferiach. Można być kulturowo hierarchicznym, ale uznawać wartość wiedzy lokalsów. Albo przechodzić na „ty” z podwładnym, ale uważać socjalistycznych inżynierów za zacofańców.
AL: Duże znaczenie miało to, czy dana firma zagraniczna zajmowała się taką samą produkcją, co sprywatyzowane przedsiębiorstwo. Dobrze widać to w Wedlu, przejętym najpierw przez PepsiCo, które w ogóle nie zajmowało się produkcją słodyczy i czekolady, więc zdało się na lokalny know-how. Kiedy jednak do gry weszło Cadbury, zaczęły się głębokie zmiany tego, co uważano za sedno wedlowskiej marki i tradycji.
Zarówno dla inżynierów, jak i dla wykwalifikowanych robotników, ważne jest, czy ich wiedza i doświadczenie są traktowane poważnie przez przyjezdnych.
JW: Mówiąc w skrócie: inwestorom chodziło o zysk, polskim pracownikom o przetrwanie i rozwój. Wielkie korporacje, występując z pozycji silniejszego, narzucały swoje kultury organizacyjne, co nie znaczy, że w zakładzie pracy nie pojawiały się złożone relacje społeczne wychodzące poza formalne stosunki pracy i struktury władzy. One prowadziły do wymiany wiedzy i doświadczeń. Ciekawie o takich wzajemnych kontaktach z koreańskim szefem mówi jeden z naszych rozmówców, który zajmował się rozwojem strategicznym FSO-Daewoo; to jest opowieść o wzajemnym szacunku. Stali się dla siebie nawzajem przewodnikami po nieznanych im światach wiedzy, kultury i kontaktów.
Z kolei stosunek technologów i konstruktorów w FSO do koreańskich przełożonych jest przepełniony ambiwalencją. Uważali, że byli doceniani i słuchani, doceniali też możliwości rozwoju i wysokie pensje, ale z ich opowieści widać też nostalgię za czasami PRL, kiedy, paradoksalnie, mieli więcej przestrzeni dla własnej inżynierskiej kreatywności z powodu ciągłych niedoborów i prowizorki.
czytaj także
A po transformacji z konstruktorów stali się wykonawcami.
JW: Tak, przy czym mężczyźni z FSO podkreślają, że jednak w swojej roli byli szanowani; z kolei kobiety, z którymi rozmawialiśmy, źle wspominają Daewoo, bo czuły, że ich kompetencje i przydatność były kwestionowane. Przyjęty sposób komunikowania w korporacji też miał ogromne znaczenie. Można mieć uznanie dla czyjejś wiedzy i mu tego nie okazywać, albo ją lekceważyć, ale komunikować szacunek. Ważne było też, ile osób z firmy matki było w Polsce.
W sensie: czy fabrykę zalewają hordy kolonizatorów?
JW: Do Świecia przyjeżdżało raptem kilka osób, a restrukturyzację robiono rękami polskimi. Z kolei Daewoo przysłało wielu Koreańczyków, bo trzeba było dostosować linię produkcyjną do nowych pojazdów. Oni nie tylko byli obecni, ale też wyraźniej od inwestorów z państw euroatlantyckich różnili się wyglądem, praktykami codzienności i kulturą pracy.
Mówimy o tym, czym różnili się inwestorzy zagraniczni i jak to wpływało na firmę; a z czego brał się sukces bądź porażka pracowników po 1989? Po prostu z wykształcenia?
JW: Takie generalizacje są trudne. Decydujące były tu nie tylko wiedza techniczna, ale i umiejętność adaptacji, elastyczność czy choćby znajomość języków. Niewątpliwie jednak w naszej książce znajdują się opowieści ludzi, dla których wykształcenie w PRL stało się ważnym zasobem wykorzystanym w latach transformacji. Są też tacy, którzy na niej wyraźnie stracili lub którym nadrabianie pozycji społecznej zajęło więcej czasu i wymagało ogromnej determinacji.
czytaj także
Poza robotnikami pamiętajmy też o pracownikach umysłowych zwolnionych z oddziałów socjalistycznych przedsiębiorstw, które okazały się niepotrzebne po restrukturyzacji, jak ośrodki wczasowe, rozmaite biura i magazyny. Oni też zasilili rzeszę bezrobotnych. Jedna z naszych rozmówczyń, samotna matka dwójki dzieci, opowiada, jak szukając nowej pracy, znalazła się na skraju załamania nerwowego. Z okresu restrukturyzacji przedsiębiorstwa zapamiętała głownie strach i rozmowy pomiędzy koleżankami, która może sobie pozwolić, żeby ją wciągnęli na listę osób przeznaczonych do zwolnienia grupowego, bo takie decyzje też były czasem oddolnie negocjowane.
Na lewicy częste jest wyobrażenie o dążeniu robotników do jakiejś formy samorządu zakładowego, do demokracji pracowniczej. Ale ja mam wrażenie, że oni niewiele o tym mówią; zależy im na sprawstwie, dotyczy to jednak szacunku dla fachowców, żeby decydował ten, co się zna na swojej robocie, żeby dyrekcja rozmawiała z załogą…
AL: Rzeczywiście nie ma tu wiele refleksji o demokracji pracowniczej, jest jednak wiele działań wskazujących na pragnienie samorządności. To pragnienie daje o sobie znać oczywiście w okresie pierwszej Solidarności, która postulowała uspołecznienie, nie zaś urynkowienie gospodarki. W książce nie ukazał się niestety wywiad z pracownicą Stomilu, solidarnościową aktywistką, która wraz z trzema kolegami otrzymała wyrok więzienia oraz dyscyplinarne zwolnienie z pracy w konsekwencji próby organizacji strajku. Jej opowieść o Solidarności to właśnie opowieść o sprawczości oraz o demokratyczności tego ruchu.
czytaj także
Czego właściwie dotyczy sprawczość?
AL: Tego, żeby związek zawodowy, jak mówiła moja rozmówczyni, „nie był tylko od przyklepywania wszystkiego, ale żeby trzeba było się z nim porozumiewać. I to się działo, na przykład podwyżki zaczęły być ustalane w porozumieniu ze związkami zawodowymi”. I choćby ze względu na ten wpływ na warunki płacy i pracy ludzie chcieli do związku należeć. Ponadto wszyscy byli w związku równi, każdy mógł się wypowiedzieć, jego głos liczył się tak samo, a jeśli podjęto w trybie głosowania decyzję, to była obowiązująca – to było nowe doświadczenie. Ten zryw nie zdążył się jednak przekształcić w coś bardziej trwałego.
Bo wszystkich „pogodził” generał Jaruzelski? I sprawczość związkowców się skończyła?
AL: Nie do końca. Ciekawym i nieco zapomnianym momentem samorządności – bo być może mniej efektownym – były lata 80., kiedy to rady pracownicze wraz ze zgromadzeniem pracowników otrzymały relatywnie szerokie uprawnienia w zakresie kontroli zakładu i samego dyrektora (włącznie z jego odwoływaniem i powoływaniem), wielu naszych rozmówców było ich członkami, a nawet przewodniczącymi.
I co mogli?
AL: Doprowadzali do zmian na szczeblu dyrektorskim i brali aktywny udział w przygotowaniach do prywatyzacji prowadzonych jeszcze w końcu lat 80. i samym początku 90. Ale niedługo potem, w momencie przekształcenia firm w jednoosobowe spółki Skarbu Państwa, rady były rozwiązywane. Od tego momentu całością kierował już zewnętrzny zarząd, mianowany przez odpowiednie ministerstwo, a potem zagraniczny właściciel.
JW: Ale rzeczywiście zawiedzione nadzieje demokracji pracowniczej to nie jest podstawowa opowieść, którą by snuli po latach. Jakby zapomnieli, że przecież kiedyś o tym dyskutowano!
Skoro sami mało o tym mówią, to znaczy, że przestało to być dla nich istotne?
JW: Tego nie wiemy. Nie jest to doświadczenie, które by z nimi zostało w formie wyraźnej, zbiorowej, tożsamościowej narracji – wyjątkiem jest chyba grupa solidarnościowców z Huty Warszawa, którzy dużo opowiadali o tym, jak walczyli o inne formy prywatyzacji przedsiębiorstwa. Takie, w których rola pracowników byłaby większa. Choć nie musiała być to „trzecia droga”, model jugosłowiański czy inna forma samorządu, to chcieli utrzymać wpływ na przedsiębiorstwo i dziś czują się oszukani, bo go utracili.
I jak mówią o tej utracie?
JW: Z goryczą i gniewem. Natomiast z wielu opowieści z różnych zakładów – i związkowców, i dyrektorów – przebija bezradność w kontekście nowej formy własności w połączeniu z utratą własnego sprawstwa, z poczuciem, że zakład kiedyś był „nasz”. Z faktem, że sami dążyli do jakiejś formy prywatyzacji, a potem przestali mieć wpływ na jego losy. To rozczarowanie nie wiąże się jednak z szerszą refleksją na temat alternatywnych rozwiązań w zarządzaniu przedsiębiorstwem.
czytaj także
Czyli było dążenie do partycypacji, ale nie zdążyło się zakorzenić na trwałe?
AL: Za mało było sprzyjających okoliczności i czasu, żeby z dyskusji o samorządności mogło wykiełkować sensowne i praktyczne rozwiązanie, jakaś jej zinstytucjonalizowana forma. Toczyła się tylko walka podjazdowa o to, by załoga miała jakąkolwiek sprawczość. Nigdy jednak nie doszło do jej pełnego uznania, do akceptacji roli jeśli nie rad pracowniczych, to np. związków zawodowych, jako jednego z aktorów współzarządzających przedsiębiorstwem. Raczej dominowało przekonanie, że związki zawodowe to jest byt z natury roszczeniowy, z którym trzeba sobie poradzić i go okiełznać.
Wróćmy jeszcze do kwestii nostalgii za PRL. To była tęsknota bardziej za mocnymi więziami między ludźmi czy raczej za hierarchią, która jest czytelna i sprawiedliwa, ma w sobie ludzki komponent?
AL: To są dwa osobne wątki. Sentyment do dobrej atmosfery, bliższych więzi i solidarności między ludźmi jest uniwersalny, bo mówią o nim dość zgodnie robotnicy i kierownicy, kobiety i mężczyźni. Ci nastawieni na karierę, jak i ci, dla których najważniejsza była stabilność i rutyna. Z kolei nostalgia za hierarchią społeczną pojawia się w opowieściach, z których przebija przywiązanie do paternalistycznych form organizacji, w których istotne są figury dyrektora będącego sprawiedliwym ojcem, mądrego mistrza-starca, opiekuńczej ciotki-brygadzistki i pomocnych koleżanek. Model ten ma oczywiście silny rys patriarchalny i reprezentowany jest głównie przez robotnice, które funkcjonowały przede wszystkim w rolach opiekunek ogniska domowego.
Jak w jakiejś konserwatywnej arkadii sprzed wojny?
JW: Wyraźnie ją widać w legendzie o Janie Wedlu, która od kilkudziesięciu lat spaja wspólnotę pracowniczą fabryki przy ul. Zamojskiego w Warszawie. To opowieść o wzorcowym fabrykancie i polskim patriocie, dbającym o pracowników i ich rodziny. Nie ma w niej miejsca na gaszenie strajków w czasach wielkiego kryzysu. Patriarchalne figury widać też w opowieściach o czasach PRL.
Na przykład?
JW: Jeden z dyrektorów rozwiązuje sprawy osobiste swoich pracowników, przyjmuje płaczące, zdradzane żony, pomaga załatwić deficytowe dobra, wymierza sprawiedliwe kary za kradzieże i alkoholizm. Model patriarchatu pojawia się też w czasach transformacji, np. po wejściu do olsztyńskiej fabryki wspomnianego francuskiego inwestora: François „dziadek Michelin” staje się taką figurą dobrego gospodarza i troskliwego patrona.
To teraz uwaga natury osobistej: najbardziej porywające fragmenty tych wszystkich biografii to te o możliwości wyjścia z zapadłej dziury, z rodziny wielodzietnej, gdzie ojciec narzekał, że córka po nocy siedzi nad książką. Albo chłopak, co za młodu pasał krowy. I tacy ludzie przenoszą się do miasta, niektórzy kończą potem technikum, a w pracy robią nawet zaoczne studia. I to nie w wyższej szkole gotowania na gazie, tylko na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, a na końcu zostają prezesami firmy albo dyrektorami ds. kontroli jakości. To są historie jak od pucybuta do wyższej klasy średniej – i to w PRL! To reprezentatywna opowieść dla tych czasów?
JW: Momentem otwarcia struktury społecznej były na pewno lata 50., w których szans awansu związanego z przejściem ze wsi do miast było bardzo dużo. Epoka Gierka to czas, gdy następuje już reprodukcja klasowa. Niemniej zgoda: nowe gierkowskie inwestycje zasysały młodą inteligencję techniczną i to jej karierę dobrze widać w naszej książce To byli ludzie, którzy zarządzali przedsiębiorstwami w pierwszym pokoleniu, nie byli dziećmi dyrektorów czy wykładowców politechnik.
czytaj także
Te kariery są nieraz oszałamiające – stypendium na studiach, a potem od razu stanowisko kierownicze i zarysowana ścieżka kariery na kolejne dekady.
AL: Zakładanie szkół przyzakładowych, stypendia dla studentów, a potem inwestowanie w pracowników, podnoszenie ich kwalifikacji, wysyłanie na studia wiązało się co najmniej z dwiema kwestiami. Po pierwsze, w szybko uprzemysławiającym się kraju trzeba było dopiero wykształcić kadry. Po drugie, badałyśmy w przeważającej mierze przedsiębiorstwa będące czołówką socjalistycznego przemysłu, gdzie za zapotrzebowaniem szły także środki. W latach 70. pojawiły się duże możliwości, kredyty i nowe technologie, a więc znów konieczność inwestycji w ludzi.
A co te historie mówią nam o emancypacji kobiet? Co im uczyniła transformacja i jaką drogę przeszły wcześniej w PRL?
JW: Potwierdzają to, co wiadomo skądinąd, a więc, że transformacja była traumą przede wszystkim dla kobiet pracujących na produkcji, a także tych zwalnianych z niższego poziomu administracji. Co jednak ciekawie widać w naszych wywiadach, to transformację jako szansę dla kobiet z wyższym wykształceniem technicznym.
czytaj także
To akurat nieoczywiste, awans kojarzy się przecież z PRL.
JW: W PRL ich kariery były blokowane na niższych szczeblach – transformacja przyniosła im nowe możliwości rozwoju zawodowego powiązanego z biznesową merytokracją, mimo wszystko mniej podatną na stereotypy płciowe niż zmaskulinizowane, patriarchalne struktury PRL-owskiego świata przemysłowego. Dobrze to pokazuje historia pracownicy ze Świecia, która chciała w latach bodajże 70. zrobić zaocznie dyplom inżynierski.
I której udaje się trochę przypadkiem, bo się zmienia dyrekcja i ktoś zapomniał utrącić jej podanie.
JW: Tak, wcześniej słyszy, że po co nam tu kobieta inżynier. A w momencie przełomu jej obiektywne kwalifikacje zostają docenione. Podobne historie słyszeliśmy w Wedlu czy w Stomilu. Transformacja była zatem bardzo trudna dla większości kobiet, ale stała się trampoliną dla tych z pewnym typem wykształcenia i znajomością języków obcych.
Transformacja była traumą przede wszystkim dla kobiet pracujących na produkcji, a także tych zwalnianych z niższego poziomu administracji.
AL: Kobiety, którym udało się awansować, prócz wyższego wykształcenia miały też wielką determinację. Wtedy liczyła się dyspozycyjność, gotowość do pracy po godzinach oraz intensywnej nauki, a więc także poświęcenia życia rodzinnego lub innymi słowy, takiej jego organizacji, która wykraczała poza dominujący kulturowo model kobiety.
To transformacja, a wcześniej?
AL: Była faktycznie możliwość emancypacji przez pracę. Kobieta bez wykształcenia mogła pojechać do dużego miasta, znaleźć zatrudnienie, utrzymać się i w ten sposób wyrwać się ze wsi czy małego miasteczka. Ale za tą emancypacją, jak wiemy, nie szło wyzwolenie z ról gospodyń domowych, więc obciążenie było podwójne. I dlatego kobiety dużo rzadziej pięły się po szczeblach kariery. Energię wkładały raczej w to, aby uzyskać takie warunki pracy, które pozwalały ją najlepiej zgrać z życiem domowym.
Na całym świecie kobiety wykonują dwa razy więcej nieodpłatnej pracy domowej niż mężczyźni
czytaj także
Wasze bohaterki i bohaterowie stosunkowo niewiele mówią o kontekście wielkiej historii, niczego tu nie ma o „polskich miesiącach”, prawie nic o stanie wojennym. Dlaczego oni w ogóle o tym nie mówią, z wyjątkiem bodaj jednego solidarnościowca?
JW: Stan wojenny zlewa się naszym rozmówcom w „ogólne lata 80.” i źle się opowiada. Na ogół tonacja dla tego okresu jest po prostu szara. Mówią, że to był zły moment, że mieli wszystkiego dosyć, że gospodarka się waliła, ludzie wtedy wyjeżdżali – choć akurat niekoniecznie bohaterowie tej książki. Inżynierowie i wykwalifikowani robotnicy emigrowali w latach 80. do Niemiec i − jeśli wcześniej byli zatrudnieni np. w przemyśle samochodowym − łatwo znajdowali tam pracę. Prawdopodobnie musiałby się ze stanem wojennym wiązać jakiś epizod, wydarzenie albo przygoda, żeby zaistniały w opowieści.
Aresztowanie, udział w strajku…
AL: Rozmówcy opowiadają o tym, co wpływało na ich życie zawodowe, a stan wojenny rzadko wpływał bezpośrednio, dla inżynierów i konstruktorów dużo ważniejszy był kryzys ekonomiczny lat 80. niż pojedyncze wydarzenia polityczne. Wyjątkiem była wspomniana działaczka Solidarności, która współorganizowała strajki w Stomilu. Wyroki i wilcze bilety dramatycznie wpłynęły na ich życie. Ale to nie była typowa opowieść.
To wszystko znaczy, że wasze czy ich opowieści mają się nijak do narracji dominujących w Polsce – tych o PRL i o transformacji. „Balcerowicz” w indeksie pojawia się może pięć razy. Czy oni gazet nie czytają, telewizji nie oglądają? Czy po prostu nasza debata publiczna zdominowana jest przez chłopców, którzy nie mogą dojść, kto kogo wysypał w 1983 roku i komu Kuroń podebrał krzesło?
JW: Faktycznie, Leszka Balcerowicza i Janusza Lewandowskiego jak na lekarstwo, a i minister Wilczek – ikona przemian ekonomicznych późnych lat 80. – pojawia się rzadko i to w kontekście zerwania rozmów między FSO a Fiatem. Kuroń raz. Lech Kaczyński – cztery. Jarosław – raz. Natomiast dyrektor Karbowniczek z Wedla – dziewięć razy. Wspomnienia naszych rozmówców dotyczą przede wszystkim mikroświatów przedsiębiorstw i branż przemysłowych. Punkty styczności z narracjami politycznymi, o których wspominasz, zdarzają się, ale klisz politycznych znajdujemy w tych wspomnieniach dużo mniej, niż można by się spodziewać.
Nie opowiadają tego językiem mediów?
JW: Nasi rozmówcy nie zawsze mieli też pełne narracje, jasne i oczywiste puenty. Niektórzy z nich, jak członkowie Solidarności czy dyrektorzy, opowiadali swoje historie już kiedyś, ale wielu czyniło to po raz pierwszy w życiu. Dopiero szukali języka, sposobu opowiedzenia biografii, nie mieli łatwości mówienia o doświadczeniu, a gotowe narracje polityczne nie dają im do tego adekwatnego języka.
Nie kupują całych pakietów ideologicznych, zdrady elit, złotego wieku?
JW: Te wielkie polityczne opowieści, czarne i białe legendy o PRL czy III RP nie pomagają pracownikom przemysłu w stworzeniu spójnej opowieści o własnym życiu, bo w zależności od morału danej opowieści zmuszają ich do unieważniania socjalistycznej albo postsocjalistycznej części ich biografii.
czytaj także
Tymczasem nasi rozmówcy, należący do pokolenia powojennego wyżu demograficznego, przeszli aż dwie wielkie modernizacje, industrializacyjną, typową dla socjalistycznej odmiany fordyzmu, i deindustrializacyjną, postfordowską, z których każda niosła dla nich rozmaite szanse i zagrożenia.
I one się w tych dwóch wielkich legendach – arkadyjskiej i katastroficznej – nie mieszczą?
JW: Jakoś się nie mieszczą. Co więcej, pakiety ideologiczne nie chwytają złożoności procesów kilku transformacji, które rozegrały się na przestrzeni kilkudziesięciu lat w samym przemyśle: globalizacyjnej, technologicznej, (de)industrializacyjnej. W dłuższej perspektywie – zarówno historii społeczno-gospodarczej, jak i biograficznej – zmiana polityczna niekoniecznie jest najistotniejszą cezurą, choć akurat w Polsce na przełomie lat 80. i 90 współwystąpiła ona z pozostałymi procesami społeczno-gospodarczymi, prowadząc do ich przyspieszenia.
czytaj także
A u nas tylko spory, czy Okrągły Stół to zdrada czy wzór dla świata?
JW: Język polityków, mediów, ale także podręczników szkolnych jest żałośnie upraszczający w zasobie podawanej nam wiedzy historycznej i jak widzimy z opowieści naszych rozmówców, niekompatybilny z doświadczeniem ich pracy i codzienności.
Może dlatego, że narracje partyjne nie dopuszczają żadnego wewnętrznego pęknięcia, niuansów, ambiwalencji? Przekaz pt. it’s complicated nie nadaje się do walki politycznej, więc nie ma opowieści w sferze publicznej, która odpowiadałaby na potrzeby realnego doświadczenia waszych bohaterów.
AL: Ale jaki sens ma opowieść, jaki sens ma ideologia, która nie pozwala ludziom odnaleźć w sobie własnego doświadczenia? Dyskurs na temat transformacji, jaki dominował przez lata, dobrze pokazuje, do czego prowadzi marginalizacja i cenzurowanie głosów krytycznych. To nie jest tak, że one koniecznie delegitymizują przyjętą politykę. Może jestem idealistką, ale wierzę, że konfrontacja z nimi może ją doskonalić i wręcz poszerzać jej legitymizację. W przypadku dyskursu transformacyjnego długo to się nie działo, co odbiło się eksplozją krytyki w wariancie populistycznym i skrajnie nacjonalistycznym.
Tylko taką opowieść, w której jest miejsce i na krytykę wypadków w pracy, i kolonializmu inwestorów, i nostalgię za pracowniczym ogrodem działkowym, i fascynację zachodnią technologią trudniej jest zinstrumentalizować. Nic nie możesz z nią zrobić w debacie, nie możesz zatłuc retoryczną pałą przeciwnika w telewizji. A przy pomocy „zdradzili, sprzedali”, ewentualnie „komu to przeszkadzało” albo „dobrze, że szlag tę komunę trafił” już możesz. A może minęło tyle lat, że wreszcie możemy PRL i transformację opowiedzieć bez tych klisz, które służą obronie biografii polityków lub kreowaniu tematów zastępczych?
AL: Dla mnie opowiedzenie tych historii czyści grunt pod to, by dopiero zacząć aksjologiczne spory, które będą miały jednak odniesienie do rzeczywistości. Pewne rzeczy trzeba zacząć w końcu mówić otwarcie. Wchłonęła nas kapitalistyczna gospodarka światowa wraz z jej blaskami i cieniami. Weszliśmy w nową strukturę władzy, inny rodzaj zależności i współzależności ekonomicznych.
czytaj także
To brzmi abstrakcyjnie.
AL: To konkretniej: czy sprywatyzowane i zrestrukturyzowane zakłady dostały potężny zastrzyk inwestycji i technologii? Wiele z nich tak. Czy dokonał się skok produktywności i konkurencyjności? Tak. Czy dokonywano zwolnień? Tak. Czy wszystkie były konieczne? Z pewnością nie. Czy były prowadzone nieraz chaotycznie? Tak. Czy to prawda, że pozbywano się starszych pracowników i chętnie zatrudniono młodych w przekonaniu, że trzeba wyplenić socjalistyczne nawyki i patologie? Tak. Czy to było sprawiedliwe? Nie, nie było. Czy zagraniczne korporacje doprowadziły do wzrostu zysków i rozwoju efektywności i bezpieczeństwa? Tak. Czy zmniejszył się fizyczny ciężar pracy i wypadkowość? Tak. Czy zwiększył się psychiczny i emocjonalny ciężar pracy, stres, niepewność związana z zatrudnieniem, poczucie alienacji? Tak.
Dużo tego.
AL: Ale jak nie powiemy sobie tego wszystkiego jasno, to nie będziemy w stanie rozmawiać o tym, jak powinien wyglądać współcześnie świat pracy i jaka jest jej rola dla kształtowania i reprodukcji więzi społecznych, nawyków, a także wartości. A w rezultacie nie będziemy w stanie skutecznie uprawiać polityki.
JW: Kliszami mówimy ciągle o wieku XIX, międzywojniu czy drugiej wojnie światowej, nie byłabym więc optymistką, że łatwo oderwiemy się od nich, jeśli chodzi o PRL i transformację. Na pewno jednak warto o złożoności tamtych czasów ciągle przypominać, bo znaleźliśmy się w obecnej sytuacji politycznej m.in. dlatego, że politycy nie umieli uczciwie powiedzieć it’s complicated i stworzyć przekonującej syntezy transformacji, która wychodziłaby poza ograniczoną przestrzeń ich własnych doświadczeń i oczekiwań.
Syntezy?
JW: Takiej, która przełamywałyby podział postkomunistyczny, dominujący w latach 90., czy wzajemne animozje skłóconych środowisk postsolidarnościowych w kolejnych dekadach. Media promujące ideologiczną wojnę nie pomagały w tym politykom. Zużyte klisze językowe podnoszą na chwilę temperaturę w studiu telewizyjnym, ale dla wielu osób są równie nieprzekonujące, co wywody o złożoności świata społecznego, a w dłuższej perspektywie na pewno szkodliwsze, bo nie pomagają w diagnozie, rozumieniu czy uprawianiu polityki, która rozwiązuje problemy, a nie kreuje nowe.
**
Aleksandra Leyk – absolwentka socjologii i afrykanistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się również kwestią pracy w perspektywie biograficznej: spogląda w mikroperspektywie na przemiany społeczno-ekonomiczne socjalizmu, kapitalizmu i elastycznego kapitalizmu.
Joanna Wawrzyniak – socjolożka i historyczka, założycielka Pracowni Pamięci Społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. Autorka książek i artykułów o historii społecznej i pamięci zbiorowej polskiego społeczeństwa w perspektywie porównawczej.