Jeśli dobrze się przyjrzymy kronikom, zobaczymy i usłyszymy o PRL-u co innego, niżby historycy IPN-u sobie życzyli – ale i więcej, niżby chciał ten czy inny I sekretarz.
Kroniki filmowe czasów PRL zazwyczaj mówiły prawdę, jeśli za prawdę uznać rzeczywisty przekaz ideologiczny władzy, a nie ten zrytualizowany, z proletariuszami wszystkich krajów, co się łączą, i Polską, co rośnie w siłę, a ludzie żyją dostatniej. Jeśli dobrze się im przyjrzymy, zobaczymy i usłyszymy o PRL-u co innego, niżby historycy IPN-u sobie życzyli – ale i więcej, niżby chciał ten czy inny I sekretarz. No i jeszcze przypomnimy sobie starą prawdę: o historii co się powtarza, ale zazwyczaj jako farsa.
Oto 7 dowodów na to, że kronika prawdę ci powie.
Prawda nr 1: Są gorsze żywioły niż UB i NKWD, czyli państwo jeszcze prowizoryczne
Kiedy prof. Marcin Zaremba napisał Wielką trwogę, przesłanie książki było obrazoburcze: największe problemy Polek i Polaków w powojennej Polsce wcale nie miały natury politycznej, a od terroru stalinowskiego większe żniwo zbierały gruźlica, tyfus, niedożywienie, pijani maruderzy i pospolity bandytyzm. W tym kluczu warto czytać jedną z najbardziej spektakularnych kronik filmowych PRL: reportaż specjalny Lody ruszyły z 1947 roku.
Nie jesteśmy, co prawda, pewni, czy pogranicznicy pod Śnieżką w jednej z pierwszych scen filmu faktycznie pomagają „turyście” (a może łapią uciekiniera do wciąż niekomunistycznej Czechosłowacji?), ale obrazy mówią więcej niż lektor: ludowe państwo dwa lata po wojnie to królestwo prowizorki, którą żywioły zimy i wiosny zmiatają zdecydowanie szybciej niż „przeszłości ślad” z Międzynarodówki.
Wajda, kręcąc „Ziemię obiecaną”, nie musiał robić w Łodzi rekonstrukcji historycznej
czytaj także
Język kroniki jest tak samo zmilitaryzowany jak narzędzia do walki z naturą, którymi to państwo wówczas dysponuje, ale też zaangażowanie cywilów ratujących dobytek i swoje wsie przed wodą wygląda na w pełni oddolne, a heroizm żołnierzy broniących mostów na Wiśle – dużo bardziej autentycznie niż w propagandzie z czasów zimy stulecia czy stanu wojennego. Bo to też czas władzy nieskonsolidowanej, dopiero domykającej dyktatorskie rządy. Z rzeczywistością pozapolityczną to państwo radzi sobie – na dobre i na złe – tak, jak potrafi i jak ludzie pomogą.
Prawda nr 2: Komuna bywała po wiktoriańsku obłudna, czyli stygmat zamiast rozwiązania
„W zeszłym roku przepiliśmy 13 miliardów złotych, czyli 10 procent naszych zarobków”, mówi z dydaktyczną zgrozą w głosie lektor kroniki z 1957 roku.
A potem już bez trzymanki: obrazom ludzi zataczających się na ulicach towarzyszy komentarz: „czy ten widok nie budzi u was wstrętu?” i jeszcze na dokładkę: „to już nie jest twarz człowieka”, przy zbliżeniu na pijanego przedstawiciela klasy wiodącej. Niespełna półtoraminutowy film wieńczy apel: „zastanów się ty sam!” (czy kupić kolejną flaszkę).
Alkoholizm w PRL był dramatycznym problemem społecznym, wynikającym między innymi z traumy wojny, wstrząsu masowej wędrówki ludów ze wsi do miast i na Ziemie Zachodnie czy wreszcie tragicznych warunków pracy i mieszkania. Nad przyczynami autorzy kroniki przechodzą do porządku dziennego, licząc najwyraźniej, że drobnomieszczańskie poczucie (nie)smaku wystarczy za motywującą presję wzbudzającą mocne postanowienie poprawy.
Kilka lat wcześniej Andrzej Munk nakręcił film na ten temat z innym, brutalniejszym i politycznym przekazem: sanacja rozpijała społeczeństwo, hitlerowcy alkoholem wyniszczali naród, dziś to narzędzie wroga klasowego – a skutkiem pijaństwa jest kalectwo i upośledzenie dzieci (i tu scena z domu dziecka: tak wyglądają dzieci pijaków, chcecie mieć takie dzieci?).
Zestawienie dwóch dzieł prowadzi do obrazoburczego wniosku – w kwestiach społecznych stalinowska ortodoksja bywała nieraz bliższa rzeczywistości niż odwilżowa narracja „polskiej drogi do socjalizmu”.
Prawda nr 3: Mieli rozmach, czyli jest PZPR-u (marnym) spadkobiercą PiS
Defilada wojskowa z okazji tysiąclecia państwa polskiego to dowód, że komuniści byli twardymi nacjonalistami, tylko rozmach mieli większy. Ideologia sprzed 57 lat niemal ta sama co dziś.
W kolorowej kronice z 1966 roku nawet nie marksizmu, ale zwykłej postępowości starczyło narratorowi na półtora zdania: mówi o „pierwszym prawdziwie ludowym wojsku”, gdy pod trybuną maszerują żołnierze w historycznych strojach kosynierów oraz gdy wśród frontów, „na których polski żołnierz walczył z faszyzmem”, wymienia Madryt, a więc obronę Republiki Hiszpańskiej w latach 30.
A poza tym – wojowie Chrobrego pod Głogowem, pawężnicy kroczą pod Grunwald, a rakiety i torpedy wskazują rozmiarem i kształtem, że to właśnie polscy komuniści mają największe jaja i nie zawahają się ich użyć. Do tego jedność narodu, entuzjazm młodzieży i moc silników odrzutowych taka, że się rozpędzić nie mogą, bo szyby w warszawskich domach nie wytrzymałyby. Krótko mówiąc: stalowe machiny, sprężyste ciała, wiatr narodowych dziejów dupę urywa. PiS-ie – ucz się, tak się robi narodowo-socjalistyczne spektakle.
Prawda nr 4: Socjalizm z czasem już nawet władzy nie kręci, czyli wielka kapitulacja po raz pierwszy
Trudno inaczej wyjaśnić fakt, że w dynamicznej kronice filmowej z 1975 roku, chwalącej osiągnięcia połówki dekady Edwarda Gierka, „socjalizm” nie wybrzmiał ani razu.
Jest za to „rozwój”, pomnażanie majątku narodowego, oczywiście w niespotykanym tempie, polityka inwestycyjna i budownictwo – sprawne, skuteczne, nowatorskie. Jest rynek, i to światowy, jest eksport do krajów zamorskich (czytaj: niesocjalistycznych), „ZSRR” pada dosłownie raz, bo stamtąd importujemy ropę. Rozmach inwestycyjny większy niż po wojnie – kopalnia siarki budowana dwa razy szybciej, huta cztery razy szybciej niż kiedyś, energetyka w pięć lat zwiększa moce o połowę – ale to wszystko nie w imię skoku do królestwa wolności czy innego komunizmu, tylko powszechnej motoryzacji, zasobniejszych domów i mieszkań. No i liczniejszych – po to nam więcej cementu; więcej miedzi, żeby było więcej pralek, telefonów, radioodbiorników i robotów kuchennych (!); a chemia nas wyżywi i ubierze od stóp do głów.
Szczytowy punkt dziejowego optymizmu dekady Gierka to czas wiary Polek i Polaków w możliwość masowej konsumpcji. Chodzi już o dobrobyt, dostatek, jakość życia, a nie o zniesienie alienacji czy wyzysku. Aspiracje – oficjalne, do których widzowie mają już prawo – są z grubsza te same co na Zachodzie, choć obrazki z tej PRL-owskiej nowoczesności ujawniają zalążki klęski gierkowskiego projektu: Polska dumnie węglem stoi, nie zważając szczególnie na kosztowną energochłonność, a produkcja elektroniki odbywa się w dużej mierze ręcznie, co już 15 lat później skaże całą branżę na klęskę w konkurencji z Dalekim Wschodem.
Prawda nr 5: Jak nie konsumpcja, to duma i nostalgia, czyli wieczny powrót tego samego
Na XXXV-lecie PRL optymizm autorom kroniki siadł wyraźnie.
Przestali zasypywać widza spektakularnymi wskaźnikami wzrostu wszystkiego, od wydobycia siarki po przyrost pralek na gospodarstwo domowe (choć wspomnieli o samochodzie w co szóstej polskiej rodzinie i milionie osób ze zdobytym po wojnie wyższym wykształceniem). W obliczu kryzysu – a w 1979 roku w Polsce sypało się i waliło już wszystko – pokazują tzw. kontekst.
W latach 90. w społeczną potęgę Kościoła wierzyło tylko środowisko „Gazety Wyborczej” [rozmowa]
czytaj także
A zatem: Polska w ruinie z 1945, wariant warszawski i gdański, obydwa równie koszmarne – i Polska ówczesna: jeżdżą pociągi i autobusy, dziewczyny spacerują w mini, turyści odwiedzają góry i morze, maturzyści toczą boje o indeksy i stypendia, kombajny w szeregu koszą pszenicę. A poza tym, to wprawdzie Polska się kształci, Polska się buduje, Polska się rozwija, ale najlepiej posłuchajmy chopinowskiego mazurka, w tle dmuchawce, żaba i trzmiel.
Sama władza straciła wiarę w konsumpcyjny raj czekający tuż-tuż, za rogiem – została nadzieja, że może młodzi coś wymyślą, skoro dostali takie znakomite szanse i dobre samopoczucie, skoro tyle się przecież udało zbudować. No i że Polska ma taką piękną przyrodę (złudne, o czym za chwilę).
Prawda nr 6: Atom, chłopskie kosy i krzyż na Ziemiach Odzyskanych, czyli wielka kapitulacja po raz drugi
Połowa lat 80. to nie są, wbrew prawicowej narracji, czasy wojny domowej narodu polskiego z komunistyczną juntą, tylko desperackich i nieudolnych prób modernizacji rozkładającej się gospodarki, ideologicznego patchworku i pogodzenia się władzy z nieusuwalnym garbem Kościoła katolickiego. Państwo Jaruzelskiego na placu budowy w Żarnowcu tworzy jeszcze ostatnią wyspę PRL-owskiej nowoczesności, jaką można oprzeć na radzieckiej technologii; deklarowana wiara w rozwój robotyki i mikroelektroniki połączonymi siłami RWPG zakrawa już jednak na ponury żart.
czytaj także
Rządzący na siłę szukają źródeł legitymacji swej władzy: unowocześnienie gospodarki brzmi kompletnie niewiarygodnie, odwołania do „postępowych tradycji narodu polskiego” też niezbyt przekonująco („dzieło to czy kicz”, zastrzega się niepewnie komentator odsłonięcia Panoramy Racławickiej) – pozostaje już tylko oprzeć się na polskim Kościele. Oto pod szczecińską Bazyliką Archikatedralną kardynał Glemp odprawia mszę z okazji 40-lecia jego obecności na ziemiach północnych i zachodnich. Co prawda powrót „piastowskich ziem na Odrą i Bałtykiem” do Macierzy to evergreen oficjalnej narracji, niemniej lektor podkreśla, że mimo braku stosownej decyzji Watykanu „księża byli tu ze swoimi wiernymi od początku”, a modlitwa wiernych w odbudowanej po wojnie świątyni ma „w tym miejscu szczególną wymowę”.
W kronice z 1985 roku widzimy zalążek układu Episkopatu z władzą, motywowany ideologiczną pustką tej drugiej i siłą społeczną tego pierwszego. Za tonowanie nastrojów, a potem moralno-polityczny glejt w 1989 roku Kościół szybko wystawi rachunek, choć przecież nie Jaruzelskiemu z Kiszczakiem, tylko nam wszystkim: zapłaciliśmy komisją majątkową, religią w szkołach, zakazem aborcji i systemową bezkarnością kleru.
Prawda nr 7: Od pewnego momentu już nawet prawda nas nie wyzwoli, czyli to, co nieodwracalne
Stan środowiska naturalnego w PRL można było od połowy lat 80. krytykować w miarę swobodnie; SB inwigilowała i zwalczała ruchy ekologiczne, ale władze przyswajały część ich argumentów, a nawet liczyły, że wokół ochrony przyrody, zwłaszcza lokalnej, rozwiną się oddolne – byle nie „polityczne” – inicjatywy obywatelskie. Zestawienie dwóch fragmentów kronik z 1987 roku, których emisję dzieliły zaledwie trzy miesiące, dobrze oddaje ambiwalencję tamtego czasu, ale też pokazuje matrycę późniejszych sporów.
W latach 90. w społeczną potęgę Kościoła wierzyło tylko środowisko „Gazety Wyborczej” [rozmowa]
czytaj także
Sposób na wyziewy to krótka i w sumie optymistyczna historia modernizacji huty aluminium w Koninie – oto krajowe innowacje technologiczne pozwalają zaoszczędzić cenne dewizy i ograniczyć emisje szkodliwego fluoru, zamiast zakupów sprzętu za dziesiątki milionów dolarów. „Trzeba mieć tylko wiedzę i dobre chęci”, a wyzwaniem jest sprawić, by inne fabryki poszły za dobrym przykładem. Czystsze powietrze, mniej zużytej energii, lokalne innowacje składają się na możliwy sukces przemysłowej Polski. Tyle że takie jaskółki zieleńszego wzrostu to raczej ewenement, inaczej mówiąc, kropla w morzu wyzwań i szkód zasadniczo nieodwracalnych, których zgodnie z tytułem innego filmu Był las.
Bo faktycznie był, w Karkonoszach i Górach Izerskich, ale już go nie ma, za sprawą „zjednoczonych wyziewów naszego przemysłu, Czechosłowacji, RFN i NRD”. Przecinki sanitarne niewiele pomagają, zresztą i tak nie ma komu robić, niewiele pomogą też uczeni czy sadzący młode drzewa harcerze.
I choć po latach wiemy, że przepowiednie śmierci Karkonoskiego Parku Narodowego za 30, a może i nawet 10 lat okazały się na wyrost, to nie „zielonemu wzrostowi” to zawdzięczamy, tylko upadkowi sporej części przemysłu w wymienionych krajach. A kikuty martwych drzew znane każdemu turyście na zachodzie Dolnego Śląska przypominają, że ani spontaniczne ruchy oddolne, ani technologiczna modernizacja – dwie fantazje obozu władzy u schyłku lat 80. – na cywilizacyjną katastrofę niewiele mogły począć.