Film

Teoria podkowy [o „Prawym chłopaku”]

Film zapewne najbardziej przypadnie do gustu wyznawcom umiarkowania, apolityczności i prawdopośrodkizmu, dla których prywatny zapas pięciu tysięcy komunikantów i wegański szejk proteinowy to po prostu przejawy dwóch zgubnych skrajności.

Prawi chłopcy wycinają w korze drzewa krzyż, później – hołubce na leśnej polanie. Gdy rozmawiają o tradycyjnych polskich tańcach, muszą niezgrabnie obejmować ramionami powietrze, bo wyprawa jest stuprocentowo męska. Jedyna kobieta, której jawnie poświęcają uwagę, to Dziewica Maryja. Modlą się do niej po łacinie.

Antek chciałby być liderem grupy. Ryje w drzewie krzyż, wyrywa się do prowadzenia modlitwy. Trudno stwierdzić, czy faktycznie nim jest. Długie rzęsy i delikatne rysy sprawiają, że nawet z obciętymi krótko włosami wygląda dość androgynicznie. W jednej z pierwszych scen widzimy go, gdy w samych slipkach kuca nad leśnym strumykiem. Ochlapuje się energicznie, kilka garści wlewając w majtki. Woda musi być lodowata.

Kto spodziewał się złowrogiego bandyty w stylu młodego Russella Crowe’a z Romper Stomper, Edwarda Nortona z wytatuowaną na klacie swastyką (American History X) czy przynajmniej łysego Ryana Goslinga w Fanatyku, już wie, że to nie ten film. Początek przypomina raczej Kryptonim Polska, tyle że film Hanny Nobis nie jest ostentacyjną satyrą, lecz uczciwym kinem dokumentalnym.

„Kryptonim Polska”: Trochę prawdziwej Polski

Jasne, Bractwo Przedmurza, do którego należy Antek, nawet nie stało – chyba że dosłownie – obok neonazistów. Na torcie, którym częstują głównego bohatera, próżno szukać wafelków ułożonych w indyjski symbol szczęścia, są za to „krzyż z borówek i miecz z malin”. Chłopaki wyglądają jak grupa wyrośniętych ministrantów, względnie miłośników planszówek RPG, którzy na dźwięk słowa „ONR” sami dostają zapewne gęsiej skórki.

Zamiast wyrywać kostkę brukową z chodnika, widząc tęczowe flagi Marszu Równości, modlą się i śpiewają. No i nadają z głośnika homofobiczną dezinformację w formie naukowo brzmiących faktoidów: „31 proc. dzieci wychowanych przez lesbijki i 25 proc. dzieci wychowywanych przez pederastów jest molestowanych seksualnie…” i tak dalej. W kraju homofobusów napędzanych ideologicznym paliwem przez rządzącą partię nie byłoby się z czego śmiać, gdyby nie spektakularna nieudolność Bractwa.

„No, nie było aż tak dużo. Nie no, ich to było bardzo dużo. […] Ludzie jakoś reagowali, głównie na początku […]. Przychodzili, stawali, śmiali się z nas, ale to było tylko na chwilę” – relacjonuje ojcu Antek.

Gdy po fiasku kontrmanifestacji członkowie Bractwa lamentują, że niedługo sami staną się mniejszością, łatwo uwierzyć, że już tak jest. Kuriozalna grupa rekonstrukcyjna złożona z kosmitów o staroświeckich poglądach i zainteresowaniach niemal prosi się o stworzenie dla niej jakiegoś rezerwatu z dala od upadłej cywilizacji. „PiS teraz dojdzie do władzy totalnej i nie pozwolą na wprowadzenie jakichkolwiek przez homoseksualistów zmian” – pociesza Antka jego mama.

Nieustępliwa bliskość kamery zmusza, byśmy przynajmniej na chwilę spróbowali poczuć się częścią środowiska, do którego należy bohater. Nagle jesteśmy w samym środku Marszu Niepodległości, na który nie patrzymy już oczami intruza czy reportera marzącego o rozróbie na stronę główną. W rozczulająco niewinnym spojrzeniu dziewczyny Antka race przestają być kibolskimi granatami, które patrioci wrzucają postronnym obywatelom do mieszkań. Stają się źródłem malowniczej poświaty.

Pierwsze próby niezgrabnej czułości, rumiane poliki w pobliżu kobiet, nieśmiałość kontrowana momentami rozbrajającego ekshibicjonizmu – to wszystko jest bardzo urocze i sprawia, że trudno nie obdarzyć bohatera sympatią. Nie byłoby to chyba jednak możliwe, gdyby nie protekcjonalizm, z jakim patrzymy na Antka.

Obserwujemy go niczym Trumana z filmu Petera Weira, przekonani, że żyje on w świecie iluzji, fałszywych wartości i niesłusznych przekonań. Gdy mówi o „marszu pederastów”, przeciw któremu demonstruje „dla Pana Boga”, trudno nie odnieść zresztą wrażenia, że deklamuje wyuczone formułki niczym postaci z Truman Show reklamujące płatki śniadaniowe.

Naturalnie kibicujemy mu, aby dostrzegł pęknięcia mistyfikacji, rozpoznał ją i wydostał się przez drzwi w sztucznym nieboskłonie. I w końcu rzeczywiście w uporządkowanym dotąd świecie Antka z nieba zaczynają spadać reflektory, a przyjaciele mylą kwestie.

Bohater wygląda na zażenowanego, słysząc farmazony o Polsce jako przedmurzu chrześcijaństwa, którymi ubrany w T-shirt z Łupaszką kolega zanudza przypadkowo napotkanych Sudańczyków. Nocne strzelanie z rewolweru w jakimś lesie okazuje się żałosnym performensem tradycyjnie rozumianej męskości. Decydujące staje się jednak tabu związane z seksualnością, w której dojrzewający chłopak nie odkrywa niczego grzesznego.

Kryzys męskości to wypłukane hasło [rozmowa]

czytaj także

Do ostatecznego wyznania niewiary Antek nie dociera poprzez lekturę Hitchensa i Dennetta, ale za sprawą dziewczyny, która zanim pokaże mu, że „można mieć piękne cele i ideały”, nie wierząc w Boga, otworzy go na nowe doznania cielesne. Choć niewątpliwie inteligentny, bohater zdaje się poszukiwać sensu raczej w zmysłowości: lodowatych kąpielach, ćwiczeniach, tańcu, medytacji, seksie czy wreszcie używkach.

Być może tym, co skłoniło Antka, by dołączyć do Bractwa, była w pierwszej kolejności obietnica duchowego samodoskonalenia poprzez dyscyplinę ciała. Gdy asceza przestaje mu wystarczać, bohater zanurza się w sensualnych bodźcach niczym w zamarzniętym stawie, do którego wchodzi w geście symbolicznej apostazji.

Relacje z kobietami nie tylko odsuwają Antka od chrześcijańskiej ortodoksji, ale – niczym w karykaturalnym odwróceniu słynnej doktryny Korwina o przesiąkaniu poglądami w kontakcie z nasieniem – przybliżają go do światopoglądu z przeciwnego bieguna. Jego nowa partnerka zabiera go na Marsz Równości, instruując w kwestii zaimków używanych przez jej przyjaciół.

Choć transformacja Antka od marszu do marszu jest jakby wyjęta ze scenariusza pisanego według podręcznika – znowu przypomina się Kryptonim PolskaPrawy chłopak nie jest żadnym feel-good movie dla postępowej widowni.

Kryzys w małżeństwie jego rodziców stanowi smutny rewers inicjacyjnych doświadczeń bohatera. Może to właśnie rozczarowanie rodziną jako gwarantem elementarnej przynależności skłania Antka do silnego angażowania się w tożsamościowe grupy. Oferta opiewającego tradycyjną rodzinę Bractwa siłą rzeczy nie może zaspokoić jego oczekiwań, ale czy jakaś queerowa wspólnota zaproponuje bohaterowi coś lepszego?

Chyba żadnej ze stron film nie wyświadcza szczególnej przysługi, choć Bractwo wystosowało już przewidywalne oświadczenie: „W naszej opinii film nie tyle pokazuje uwolnienie się głównego bohatera od ciemnogrodu, co jego zagubienie wynikające z odrzucenia konserwatywnych wartości. Jest to historia – archetyp. Oto przez problem z szóstym przykazaniem potrafimy sobie zniszczyć nawet najpiękniejsze i najbardziej wartościowe życie. Następnie będziemy sobie to jakoś racjonalizować, choć z zewnątrz widać, że nasze życie już wcale nie jest takie piękne i dobre”.

Film zapewne najbardziej przypadnie do gustu wyznawcom umiarkowania, apolityczności i prawdopośrodkizmu, dla których prywatny zapas pięciu tysięcy komunikantów i wegański szejk proteinowy to po prostu przejawy dwóch zgubnych skrajności. Historia Antka będzie dla nich potwierdzeniem kontrowersyjnej teorii podkowy, w myśl której krańce światopoglądowego spektrum mają do siebie bliżej niż którykolwiek z nich do przekonań uznawanych za centrowe.­

Film, którego Polacy nie obejrzeli, ale już go nienawidzą

Ludzie pozbawieni jakichkolwiek wyrazistych poglądów będą patrzeć na Antka jak na ofiarę ideologii, a jego zaangażowanie wyda im się marnowaniem energii, którą lepiej poświęcać zarabianiu pieniędzy na kolejne wakacje w Tajlandii i drugie auto, ewentualnie – odsuwanie od władzy tych, którzy rzekomo w tym przeszkadzają. Tej części widowni dedykuję słowa klasyka myśli katolickiej, Gilberta Keitha Chesterona, z jego Heretyków:

„W prawdziwym życiu największymi bigotami są ludzie nieposiadający żadnych w ogóle przekonań. […] Bigoterię można w przybliżeniu zdefiniować jako gniew ludzi, którzy nie mają poglądów. Bigoteria to forma biernego oporu, jaki ludzie myślący w sposób skrajnie mętny stawiają wobec idei jasnych i wyrazistych. To przerażająca żarliwość bezideowych. To potworność, z której jak świat długi i szeroki wyrosły wszystkie straszne prześladowania.

Prześladowcami najczęściej wcale nie byli ci, którym szczerze zależało na idei – nie byliby wystarczająco liczni – to ludzie, którym było wszystko jedno, napełniali świat ogniem i terrorem. To ręce obojętnych podpalały stosy, to ręce obojętnych dociskały śruby. […]

Bigoteria, generalnie biorąc, zawsze oznaczała wszechwładne panowanie tych, którym nie zależało, nad tymi, którym zależało i którzy byli niszczeni w ciemności i krwi. […] I właśnie dlatego, że ideał jest człowiekowi potrzebny, człowiek bez ideałów jest stale zagrożony fanatyzmem. Nic nie czyni człowieka tak bezbronnym, tak kompletnie wydanym na pastwę nagłego, nieodpartego wtargnięcia niezrównoważonej wizji jak zgubne nawyki biznesmena. […]

Lekarstwem dla bigota jest wiara. Lekarstwem dla idealisty są idee. Kto nie chce stać się bigotem ani fanatykiem, powinien poznać wszystkie najlepsze teorie na temat ludzkiej kondycji, po czym wybrać najlepszą z nich, tj. najlepszą wedle swego mocnego przeświadczenia. W ten sposób stanie się kimś bardziej stanowczym od bigota i straszliwszym od fanatyka: człowiekiem o określonych przekonaniach”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Maciej Kryński
Maciej Kryński
Kulturoznawca
Kulturoznawca, współpracownik „FilmPro”, wyróżniany w konkursach krytycznofilmowych – m.in. „Powiększeniu” Filmwebu i Konkursie im. Krzysztofa Mętraka.
Zamknij