Częścią neoliberalnej mrzonki, w której ugrzęźliśmy, jest przekonanie, że kapitalizm sam z siebie przyczynia się do dobrobytu wszystkich i sprzyja demokracji. Choć doprawdy wystarczy przyjrzeć się światu, by skonstatować coś innego. Fragment książki Marka Beylina „Klimat, lewica, siostrzeństwo. Rewolucje trwają (kontrrewolucje też)”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Kościół wraz ze sprzyjającymi mu ruchami politycznymi i elitami pragnął kontrolować demokrację, czując się – zresztą zasadnie – jej współzałożycielem przy Okrągłym Stole i wyborach czerwcowych, a kiełkująca demokracja niejednokrotnie musiała mu ustępować. Z takim obciążeniem weszliśmy w III RP. Adam Michnik nie raz pisał o groźbie „iranizacji” czy „bałkanizacji” Polski, wyrażając obawy sporej części społeczeństwa. Restrykcyjne prawo antyaborcyjne, religia w szkołach i nieformalna, lecz rzeczywista silna władza księży w tych placówkach, ustawowa ochrona wartości chrześcijańskich, choć już nie innych wyznań, rządowo-kościelna Komisja Majątkowa, która poza kontrolą sądową i społeczną oddawała za bezcen grunty Kościołowi w ramach rekompensaty za utracone dobra i była wylęgarnią nadużyć – to w dużej mierze dziedzictwo „smuty” lat 80.
Obok aktów prawnych ważną rolę odgrywał też klimat mentalny, w którym wartości i praktyki liberalno-demokratyczne konkurowały z konserwatywnymi i katolicko-endeckimi. Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe – czołowa partia prawicy we wczesnych latach 90., wspierana przez wielu biskupów – miało w programie utworzenie „katolickiego państwa narodu polskiego”. Już tylko ciekawostką jest to, że z tego fundamentalizmu wyśmiewali się wówczas bracia Lech i Jarosław Kaczyńscy, zaś prominentny działacz ZChN Stefan Niesiołowski wyzywał zwolenników świeckiego państwa od komunistów.
Ale tak „komunistów”, jak „słusznych katolików” łączyły przedwyborcze pielgrzymki do lokalnych proboszczów. Jedni, jak prawica, chcieli wsparcia w kampaniach, inni, jak SLD, choćby tego, by ksiądz nie wyklinał ich z ambony. W tym sensie cała polska polityka stawała się częścią klientystycznego układu Kościoła z demokracją. Z tym obyczajem próbował zerwać po blisko dwóch dekadach dopiero Janusz Palikot. Bezskutecznie.
W takim klimacie nieobce były wyrastające tyleż z komunizmu, co z mentalności kościelno-konserwatywno-endeckiej dążenia cenzorskie. Polem bitwy była kultura, a w latach 90. zwłaszcza sztuki wizualne, potem doszedł teatr. Ta niechlubna tradycja dawała w kość twórcom i odbiorcom przez całą III RP, zwłaszcza w Polsce lokalnej, w której samorządy często traktowały instytucje kultury z butą, na jaką nie ośmieliłyby się władze centralne pozostające bardziej na widoku. Obecna cenzura nie jest więc nowym pomysłem PiS, ma korzenie w praktykach III RP oraz w przyzwoleniu na dyscyplinowanie twórczości, jakiego przez blisko trzy dekady udzielały wielu swym działaczom bodaj wszystkie demokratyczne rządy i partie polityczne.
Zastanawiam się dziś, na ile odczuwałem tamten ciężar i co pozwalało mi być optymistą? Bo uważałem tę pełną wad III RP za gigantyczny sukces oraz źródło radości. I tylko po trosze z tego powodu, że czułem się jedną ze sprawczych drobin tego przedsięwzięcia. Znacznie bardziej krzepiło mnie to, jak mimo ciągłego osaczenia ta kiełkująca demokracja stawia czoła siłom jej przeciwnym. Przede wszystkim nie rozpanoszył się wtedy nacjonalizm, mniejszości etniczne i narodowe zyskały prawa. Rozpoczął się proces, powolny, lecz nieubłagany, włączania historii rozmaitych „sąsiadów”, Ukraińców, Żydów, Kaszubów, Ślązaków, Mazurów w obręb „centralnej” historii Polski i w efekcie jej pluralizacji.
Naturalnym tego efektem były rewizje przeszłości, na ogół bolesne i nierzadko odrzucane, które jednak kruszyły polskie wyobrażenia o własnym „najlepszym z narodów”. Dodam z satysfakcją, że dużą rolę w tych rozrachunkach z przeszłością i trzymaniu nacjonalizmu w ryzach odegrała „Gazeta Wyborcza”. A u źródeł potężnych zmian w obrazie stosunków polsko-żydowskich i rodzimego antysemityzmu oraz gigantycznej pracy badaczy nad tymi kwestiami stoi właśnie decyzja o przyznaniu praw mniejszościom narodowym i etnicznym na początku demokracji.
W dodatku – co równie ważne – głos tych mniejszości i prawa im przyznane, jak i rozrachunki z historią przyczyniły się do etnicznego pokoju w Polsce. Wyobraźmy sobie, jak piętrzyłyby się konflikty, gdyby owe zbiorowości chciano trzymać w kącie. Dzisiejsze próby odwrócenia tego procesu, neutralizacji głosu mniejszości i poskromienia nowej wiedzy są na dłuższą metę skazane na klęskę. Przypominają pomysły, by z wielkiej rwącej rzeki pełnej rozlewisk, bocznych dopływów i odpływów uczynić zabetonowany, jednolity strumień.
Krzepiło mnie wtedy też to, że mimo niepewnych tradycji demokratycznych i braku nawyku, by demokrację stabilizować instytucjami, nacjonalistyczno-katolickie partie wraz z Kościołem nie odnosiły triumfów. Co najwyżej współrządziły w szerokich koalicjach.
Był to sukces każący sądzić, że wielka część Polaków spontanicznie woli wolność, zwłaszcza w wyborach życiowych, niż pohukiwania nadzorców chcących ordynować, jak należy żyć. Bo właśnie w stylach życia, pędzie do bogacenia się i konsumpcji wolność przejawiała się najbardziej spektakularnie. Była żywiołem władającym wyobraźnią i aspiracjami jednostek oraz rodzinnych kręgów. Zgodnie zresztą ze wzorami demokracji zachodnich, z którymi za pośrednictwem mediów, filmów czy – w przypadku mniejszości, choć licznej i wieloklasowej – podróży stykali się niemal wszyscy. Konsekwencje i tej żywiołowości, i indywidualistycznego uderzenia były doniosłe, tyleż obiecujące, co rujnujące społecznie oraz politycznie.
Kościół, lewica, dialog. Dlaczego III RP dała Kościołowi tak dużo, a dostała od niego tak niewiele
czytaj także
Dlaczego obiecujące – wiadomo. Powoli zmieniało się wszystko: mentalności, aspiracje, stosunki rodzinne, obyczaje, pojęcie sukcesu, definicja obywatelskiej godności i sprawczości, związki z przyszłością. Przeżyć w zastanych okolicznościach, walcząc każdego dnia o stabilność i zaspokojenie doraźnych potrzeb życiowych – to było credo w PRL, wyznaczane przytłaczającymi praktykami. Iść do góry, do kariery, bogactwa, widoczności – to była iście balzakowska nowa wiara, dostępna niektórym, lecz odciskająca się na wyobraźni każdego. Wszystko to owocowało milionami mikroemancypacji wyznaczających nowe horyzonty życia jednostek, które mogły porzucać dotychczasowe przymusy, hierarchie i dawne normy. Liberalizm w pełnej krasie.
Tyle że te masowe mikroemancypacje, zrywy wolności nigdy nie przekształciły się w makrosystem. Nie obrosły silnymi, stabilnymi instytucjami, które by mogły ową spontaniczną wolność ująć w systemową politykę. To stało się najbardziej rujnujące: wykształciliśmy demokrację eventów, a nie trwałych instytucji. Szła ona od wydarzenia do wydarzenia, robiąc a to krok do przodu, a to krok do tyłu, a to rozlewając się z sukcesem na bok, a to na tych bokach wysychając. Nie było w tym planu ani konsekwencji; rządziła żywiołowość, jakby miał to być sprawdzian utopijnego przekonania, że wolność raz uruchomiona zagarnie z czasem całe społeczeństwo.
Demokracja eventów
Przykładem takiej demokracji eventów, stawiającej żywiołowość ponad planowanie, są kapryśne losy polskiego państwa socjalnego, które po 1989 roku doznało wielu niekonsekwentnych zwrotów, reform, cofnięć, ale zawsze pozostawało sierotką III RP. Poza Jackiem Kuroniem i jego współpracownikami oraz wąskim gronem ekspertów i polityków nikt nie definiował systemowej roli państwa opiekuńczego w demokracji. Ważna formuła z exposé premiera Tadeusza Mazowieckiego o „społecznej gospodarce rynkowej” jako modelu dla Polski rozwiała się jak dym na wietrze, wzbudzając dużo mniej zainteresowania i dyskusji niż słowa o „grubej kresce”.
A samorządy? Otrzymały szerokie uprawnienia, zachwycaliśmy się tymi chwalebnymi reformami, ale mimo dyskusji nie wprowadzono do nich klarownych ograniczeń samowładztwa lokalnych kacyków, choćby w sprawie cenzury. Nie pomyślano też o ochronie samorządów przed zapędami, jak dziś, centralistycznego państwa, które chce je paraliżować przez przerzucanie na nie coraz większych ciężarów finansowych. Choć pamięć o niedawnym scentralizowanym państwie PRL powinna uczulać na takie zagrożenia.
Również konstytucję sporządziliśmy tak, jakby nad demokracją nie mogły zebrać się czarne chmury. To, że obecnie PiS może omijać i rozjeżdżać konstytucję, w tym sądownictwo, a robiłby to jeszcze skuteczniej, gdyby nie Unia Europejska, leży w niewybiegającej w przód wyobraźni demokratycznych elit. Nie stworzyliśmy w zapisach konstytucyjnych żelaznych gwarancji niezależności Trybunału Konstytucyjnego czy Sądu Najwyższego. Ten konserwatyzm doraźności, skłaniający do zamrażania w prawach tego, co jest, bo podszyty wiarą, że skoro jest, to będzie, właśnie zbankrutował. Okazał niewydolność w trudniejszych czasach.
czytaj także
Zabrakło też amputowanych po Solidarności tradycji radykalnego demokratyzmu, formowanych na ogół w polskiej myśli lewicowej (choć na świecie także w liberalno-demokratycznej, by wspomnieć chociażby Hannah Arendt), które, przynajmniej teoretycznie, starały się okiełznywać przyszłość i miały wpisaną czujność wobec zagrożeń ze strony sił zewnętrznych wobec demokratycznych wartości. Po 2000 roku taką lewicowo-demokratyczną agendę z powodzeniem wnosiła do polskiego życia publicznego i upowszechniała „Krytyka Polityczna”, zmieniając polską wrażliwość.
Tak stawka na żywiołowość, jak konserwatyzm doraźności stanowią cechy naszej demokracji eventów. Przejawia się ona także w społeczeństwie obywatelskim, wszak przyczyniła się do letargu polskiej akcji #metoo. Satysfakcja ze zdemaskowania kilku celebryckich molestatorów nie przełożyła się na mozolne budowanie samopomocowych instytucji, zwłaszcza poza metropoliami. Choć ostatnio z dozą nadziei przeczytałem materiały z konferencji o przemocowych, w tym molestatorskich praktykach w polskich szkołach aktorskich oraz rozmowę wokół ujawnionego niedawno procederu molestowania w teatrze Bagatela.
Patrycja Babicka, jedna ze skrzywdzonych przez dyrektora Henryka Jacka Schoena, potrafiła wyrwać się z roli ofiary, by wejść aktywnie i solidarnie w świat:
„Na początku chciałyśmy chronić siebie, dziś żadna z nas nie myśli tymi kategoriami. Wszystko, co wydarzyło się wokół Bagateli, sprawiło, że mamy teraz szerszy cel, dotyczący zmiany sytuacji kobiet, które nie chcą być dłużej traktowane przedmiotowo. Na fali tych wydarzeń wymyśliłam fundację, którą zaczynam budować z dwiema koleżankami, też ofiarami Schoena, i z zaprzyjaźnionym prawnikiem. Będzie się nazywać «Dziewczyny górą. Fundacja im. Wandy Rutkiewicz». Chcemy się skupić na wspieraniu rozwoju talentów dziewczynek. […] Chcemy między innymi kojarzyć utalentowane dziewczynki bez szans na rozwój z powodów ekonomicznych z firmami, które im umożliwią bardziej pogłębioną edukację. Tak, żeby przykładowa Kasia, która ma słuch i talent muzyczny, ale nie stać jej na pianino, a do szkoły muzycznej ma czterdzieści kilometrów, mogła zyskać wsparcie firmy, która zainwestuje w jej lekcje”.
Babickiej przyświeca fantazja o dobrym świecie, bez której solidarność nie jest możliwa. Może zapowiada to odchodzenie w kwestiach #metoo od demokracji eventów w stronę demokracji solidarnościowej. Zaś konferencja „Zmiana – teraz!” pokazuje, że w takiej zmianie niezbędny jest udział instytucji i ludzi kultury – zwłaszcza na tym polu tworzą się dobre wzory antyprzemocowych działań.
czytaj także
Niedowład w progresywnych kręgach widać też w innych kwestiach. Pamiętam ekscytację, gdy do Sejmu weszli bodaj pierwsza w Europie transpłciowa posłanka Anna Grodzka oraz zdeklarowany gej Robert Biedroń. Wydawało się, że zawiał wiatr tolerancji. Ale skończyło się na zdarzeniu. Ani Grodzka i Biedroń, ani sprzyjające im kręgi, do których zaliczam również siebie, nie potrafiliśmy wtedy przekształcić tego eventu w trwałe mechanizmy upominania się o prawa tych mniejszości.
Zabrakło nam systemowej wyobraźni i nieodłącznych od niej determinacji i konsekwencji w czynieniu drobnych kroków edukacyjnych, instytucjonalnych czy perswazyjnych. Chociaż w dużej mierze za sprawą obecności Grodzkiej i Biedronia w polityce tolerancja wobec społeczności LGBT+ spontanicznie rosła, to gdy nastała homofobiczna propaganda PiS i Kościoła, ten wzrost równie spontanicznie wyhamował.
Po co ta demokracja?
Ale to, że nie pokusiliśmy się o zdefiniowanie, po co demokracji państwo socjalne, samorządy czy tolerancja dla osób LGBT+, wyrastało z jeszcze bardziej elementarnego zaniechania: nie zdefiniowaliśmy nigdy, po co ludziom demokracja. Dwa główne cele, bogacenie się i integracja z Zachodem, to, jak dziś widzimy, za mało, by zbudować trwałe lojalności z demokratycznymi wartościami. Nie podjęły tego wysiłku demokratyczne elity od lewicy do liberalnego centrum, więc nowe państwo nie miało wyraźnego celu, wokół którego należy je budować.
Narodowa prawica miała w tej sprawie spójniejsze przekonanie: państwo jest po to, by hamować demokratyczne emancypacje. Natomiast demokratami, tak liberalnymi, jak lewicowymi władał przede wszystkim odruch: demokracja jest po to, żeby była, bo nic lepszego dla ludzi nie wymyślono.
czytaj także
Demokracja bezcelowa, jak ją nazywam – to stan pospólnej demokratycznej świadomości wtedy i w dużej mierze obecnie. Za mizerne usprawiedliwienie uważam to, że ta atrofia charakteryzuje również zachodnie demokracje, gdy więc wchodziliśmy do tego nowego dla nas świata, trwający już rozkład braliśmy za normalność. […]
Toteż najpilniejszym zadaniem, także lewicy, od którego trzeba zacząć programowanie przyszłości i naprawę demokracji, jest przekształcenie demokracji bezcelowej w celową i wbudowanie w nią odpowiednich do tego instytucji. Inaczej nie wyplączemy się z rujnującej sytuacji, w której najbardziej stabilną instytucją demokracji zdaje się rynek. A tak działo się od zarania III RP do jej upadku w 2015 roku.
Przyszło to tym łatwiej, że na tle bezcelowej demokracji eventów rynek najsprawniej ogniskował masowe aspiracje do sukcesu, wyczekiwanej konsumpcji i życia w lepszym świecie. Jednak cena była sroga. Bo wraz z prymatem gospodarki rynkowej nad innymi instytucjami demokracji nastąpił skok do ideologicznego królestwa neoliberalizmu. Nie zdarzyło się to nagle w 1989 roku, jak sądzą liczni krytycy transformacji, wtedy nic jeszcze nie było przesądzone, wszak fascynacje demokracją wyprzedzały gorączkę kapitalizmu. Dopiero potem ademokratyczna wiara kapitalizmu stopniowo wypierała mgliste demokratyczne cele.
A przypomnę banał, że kapitalizm – inaczej niż sama gospodarka rynkowa – rządzi się prawem ekspansji silnych i marginalizacji słabszych. To rozróżnienie wprowadził między innymi Fernand Braudel, ale nie przyjęło się ono wśród ekonomistów i politologów. Według Braudela mamy dwupiętrową strukturę życia gospodarczego: jest wielka strefa małych przedsiębiorstw czy warsztatów rzemieślniczych tworzących gospodarkę rynkową czy też sektor wolnej konkurencji, a ponad nią istnieje strefa wielkich korporacji, trustów, monopoli, czyli właśnie kapitalizmu.
„Sklepik, w którym kupuję mój dziennik, nie leży w strefie kapitalizmu, mieści się tam jedynie, jeśli w ogóle istnieje, koncern prasowy, od którego ten skromny sklepik zależy” – tłumaczy Braudel. Te dwa światy nie żyją w zgodzie, kapitalizm pożera gospodarkę wolnorynkową, zostawiając tylko jej część dla własnych korzyści. Jakich? „Giganty potrzebują jednostek o znacznie mniejszych rozmiarach, z jednej strony i przede wszystkim dlatego, aby odciążyć się od tysiąca niezbędnych w życiu każdego społeczeństwa, mniej lub bardziej nużących i drobnych prac, o które kapitalizm nie dba. Z drugiej strony wielkie firmy […] powierzają niektóre prace podnajemcom dostarczającym gotowe produkty lub półprodukty”.
Kapitalizm trzyma więc gospodarkę wolnorynkową pod kuratelą, co bardziej przypomina układ pasożytniczy niż symbiotyczny. „Jest bowiem [pisze Braudel – przyp. red.] akumulacją władzy (która wymianę opiera w tym samym, a nawet w większym stopniu na stosunku sił, co na wzajemności potrzeb)”.
czytaj także
Oczywiście, gospodarka wolnorynkowa nie tworzy sielanki, stosunki w jej ramach mogą być okrutne i opierać się na wyzysku czy bezwzględności. Tyle że – jak pokazuje historia dawna i współczesna – „rynek to wyzwolenie, otwarcie, dostęp do innego świata”, bez niego mielibyśmy „życie «uwięzione» w gospodarce samowystarczalnej lub nie-gospodarce”.
Główna różnica między obiema tymi strefami działania polega jednak na tym, że gospodarka wolnorynkowa raczej współdziała z władzą polityczną, zaś kapitalizm chce ją kontrolować, by zwiększać zyski bądź ją zastąpić, czego przykład stanowi ideologia neoliberalna, postulująca, by społeczeństwa funkcjonowały według reguł rynku.
W niemałej mierze polskie elity, jak zresztą w ogóle europejskie, uległy tym groźnym roszczeniom, że świat społeczny i państwo powinny służyć przede wszystkim jednostkom silniejszym, zdolniejszym, bardziej zaradnym czy z lepszym statusem majątkowym lub społecznym. Częścią tej neoliberalnej mrzonki, w której ugrzęźliśmy, jest przekonanie, że kapitalizm sam z siebie przyczynia się do dobrobytu wszystkich i sprzyja demokracji. Choć doprawdy wystarczy przyjrzeć się światu, by skonstatować coś innego.
**
Marek Beylin – dziennikarz i publicysta związany z „Gazetą Wyborczą”, w latach 70. i 80. XX wieku działacz opozycji demokratycznej. Autor m.in. Komentarza do 18 brumaire’a Ludwika Bonaparte (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2011) oraz książki Ferwor. Życie Aliny Szapocznikow (Karakter 2015).