Jacek Dehnel „Krivoklat” oraz Hanya Yanagihara „Małe życie”.
Do omówień książek literackich dołączam ich pierwsze zdanie (czasem więcej albo mniej). Zawsze wydawało mi się ważne, jak ktoś zaczyna. To daje przedsmak, otwiera na lekturę. Albo zniechęca.
***
Jacek Dehnel, Krivoklat, Znak 2016
Nie boi się pan, zapytał mnie kiedyś jakiś dziennikarz po jednym z procesów, że jak pan tak niesie ten kwas siarkowy w butelkach, to on panu gdzieś wycieknie i pana poparzy, a ja odpowiedziałem, że dla sztuki trzeba się czasem poświęcić, co poszło jako nagłówek, wytłuszczonym, powiększonym drukiem, ale tak naprawdę jest z tym pewien problem…
(I ciągnie się to zdanie jeszcze bardzo bardzo długo.)
Ciągnie się, bo Krivoklat, jak można przeczytać na czwartej stronie okładki, co może służyć nie tylko jako zachęta, ale także podpowiedź dla czytelników, którzy sami na to nie wpadną, jest „pastiszem antymieszczańskiej twórczości Thomasa Bernaharda”, choć trudno tego nie zauważyć, skoro motta to trzy cytaty – z Korekty, Kalkwerku i Partyjki, tak że czytelnik, nawet jeżeli od razu, nie patrząc na ostatnią stronę, odchylił okładkę, myśląc sobie: o, nowy Dehnel, o czym tym razem?, przez Bernharda zostanie pochwycony, a potem bez trudu zauważy, że Krivoklat, pensjonariusz zakładu dla psychicznie chorych w nieprzypadkowej przecież Austrii, który oblewa dziewięćdziesięciosześcioprocentowym kwasem siarkowym sławne obrazy, to nienawidzącyidiotów i łajdaków mizantrop i parodia zgryźliwości Bernaharda, zgryźliwości, z którą ten we wszystkich swoich dziełach, takich między innymi jak Korekta, Kalkwerk czy Partyjka, uderzał w filisterstwo i kołtuństwo mieszczucha, a Krivoklat używa jej przeciwko kołtuńskiemu, filisterskim i zamieniającemu wszystko w kicz stosunkowi do sztuki, którą bez cienia wyrzutów sumienia przerabia się na szereg cyfr, zwanych wartością, albo stek banałów z kiczowatych, kołtuńskich i filisterskich przewodników w rodzaju Sto najsłynniejszych obrazów świata, to w jego głowie powstaje paradoksalna idea służby prawdziwej sztuce poprzez doprowadzanie do jej utraty, nie musimy jednak brać tego na serio, bo….
Czy książeczka Dehnela jest zabawna? Miejscami bardzo. Jeżeli kogoś nie zrazi to gadulstwo, które jest tym razem swoją własną parodią, lekko dopłynie do końca. To taka błyskotka. Dehnelowi jest do twarzy z błyskotkami.
***
Hanya Yanagihara, Małe życie, przeł. Jolanta Kozak, WAB 2016
Mieszkanie numer jedenaście miało tylko jedną szafę, za to były tam rozsuwane szklane drzwi otwierające się na mały balkon, z którego dało się obserwować mężczyznę po drugiej stronie ulicy, siedzącego na zewnątrz w samej koszulce i szortach, chociaż był październik, i palącego papierosa.
Małe życie jest tak naprawdę duże. 813 stron! I przez pierwsze kilkadziesiąt zastanawiałam się, czy warto czytać dalej. Czterech przyjaciół z collegu powoli wchodzi w dorosłość i wszytko wskazuje na to, że potem będzie długo i rozwlekle o komplikacjach życia wyższej klasy średniej, a morał będzie taki, że życia nigdy im nie starczy (będzie za mało) na zaspokojenie wszystkich ich pragnień. Jednak powoli zaczęła mnie ta historia frapować, choć może czytałam ją wbrew intencjom autorki.
Na przykład, czy to są naprawdę mężczyźni? W świecie, w którym podobno mężczyźni nie umieją mówić o uczuciach, oni – poza jednym, ale do niego wrócimy za chwilę – mówią o nich bez przerwy, a jak trzeba to płaczą. Deklarują sobie miłość, żyć bez siebie nie mogą. Spędzają ze sobą mnóstwo czasu, wspierają, zwierzają. Dotykają, obejmują. Może to geje? Jeden – tak, co zresztą nie stanowi żadnego problemu. Jak mówi któryś z bohaterów: nie znam żadnego mężczyzny, który nigdy w życiu nie przespałby się z innym mężczyzną. I bardzo wiele w ich otoczeniu gejowskich i lesbijskich par, ktoś zmienia płeć, luz-blus. Dwóch kolejnych zostaje partnerami dopiero po wielu latach, ale twierdzą, że nie są gejami, tylko kochają akurat tę osobę. Jednym słowem, jest queer. Niestety nie kamp. Nie ma w tym lekkości, radości ani przegięcia, a patos, tragizm i dramatyzm są absolutnie serio. Dzieje się tak za sprawą jednego z przyjaciół, głównej postaci książki, wokół której w istocie wszystko się kręci.
Historia Jude wyłania się powoli, co podtrzymuje napięcie powieści, chociaż dosyć wcześnie można się domyślić, o co chodzi. Jude nic o sobie nie mówi, nie lubi dotyku, brzydzi się seksem i obsesyjnie samookalecza. Jest kaleką psychicznym i fizycznym – ma kłopoty z chodzenie, czasem jeździ na wózku, całe ciało, częściowo za swoją sprawą, ma w bliznach. (Ale jest przy tym niesamowicie przystojny!) Coś strasznego spotkało go w dzieciństwie. Bingo! Był molestowany seksualnie, bity, więziony, prawie został zamordowany. I nikt przez lata nie chciał udzielić mu pomocy. Prawdziwy Hiob. Autorka skomasowała tu tyle drobiazgowo opisanego okrucieństwa, że chyba trzeba to uznać za przesadę. W każdym razie jest tego dosyć, by usprawiedliwić wszystkie jego późniejsze problemy i upodobanie do cięcia się żyletką.
O ile dobrze pamiętam, Hiobowi Bóg, po tym jak go doświadczył, wszytko zrekompensował w dwójnasób. Jude dostaje chyba nawet więcej niż w dwójnasób. Kończy studia prawnicze i zarabia mnóstwo pieniędzy, broniąc jakichś oszustów z korporacji. (Ale oczywiście pracuje też w organizacjach non-profit i piecze chleb dla bezdomnych.) Mieszka w luksusowym lofcie, ma dom na wsi (z dwoma basenami!) i mieszkanie w Londynie. A przede wszystkim ma przyjaciół, którzy go kochają, wspaniałego lekarza, który leczy go za darmo, w końcu też kochającego partnera – znanego aktora, z którym nie chce sypiać, ale tamten i tak go kocha. Wszyscy wielbią go, nieustannie się nim przejmują i w każdej chwili, nawet nie proszeni, gotowi są pomagać. Mało tego, ma też fantastycznych rodziców. Jako dziecko został porzucony, ale jako dorosłego już mężczyznę adoptuje go jego cudowny profesor i jego jeszcze wspanialsza żona.
I co? I nic. Tnie się i świruje. Trudno się dziwić, że pan Bóg już ma tego dosyć – najpierw ucina mu nogi a potem zabija jego ukochanego. Tego już Jude nie zniesie i wreszcie popełni samobójstwo, czego, szczerze mówiąc, nie mogłam się już doczekać.
I byłam wdzięczna autorce, że nie skończyła jakimś słodkim happy endem, nie ocaliła bohatera.
Ta piękna i odnosząca sukcesy powieść o ranach z dzieciństwa, wiernej przyjaźni i prawdziwej miłości naprawdę zafascynowała mnie tym, jak bardzo w pewnym momencie zaczął irytować mnie bohater. Emocjonalna pijawka, która w jakiś cudowny sposób nakłoniła wszystkich, żeby koło niego skakali, w zamian niewiele dając. A w każdym razie nikomu nie zdradzając swoich problemów ani uczuć; nie umiejąc przyjmować pomocy, chociaż w końcu zazwyczaj ją przyjmował. Przyciąga ludzi, a potem ich odpycha, bardzo dobry sposób na utrzymanie otoczenia w emocjonalnym alercie. W gruncie rzeczy manipuluje nimi, a oni popadają we współuzależnienie – za każdym razem go ratują, kryją jego kłamstwa, wspierają, kiedy należałoby postawić granice. Pod koniec przychodzi mu do głowy, że całe życie miał raka, którego nie chciał leczyć, bo nie chciał. Zmuszony przez przyjaciół i rodziców do pójścia na psychoterapię – w końcu do nich dociera, że zbyt długo tolerowali jego stan – nie potrafi się otworzyć.
Ale czy taką właśnie historię autorka chciała opowiedzieć? Nie jestem pewna.
**Dziennik Opinii nr 118/2016 (1268)