Najpierw Polacy byli w Norwegii „zbieraczami truskawek”, potem każdy Norweg dostał „własnego Polaka”, który naprawia kran i maluje dom. Potem nastał mroczniejszy okres, po części dlatego, że Polską zaczęli rządzić reakcjoniści, ale też z powodu pandemii, w czasie której Polaków uznano za roznosicieli wirusa.
Słowo polakk (Polak) mieści w sobie o wiele więcej niż tylko fakt bycia z Polski. „Polakami” określa się w Norwegii często wszystkich pracowników z Europy Wschodniej, cudzoziemców, którzy podejmują się gorzej płatnych prac, albo tych, którzy „kradną nasze miejsca pracy”. W języku norweskim istnieją określenia jak polakkjobber (polskie zawody, czyli murarz, stolarz itp.) albo polske arbeidstimer (polskie godziny pracy, czyli długie dniówki). W autobusach i tramwajach słyszę czasami, jak ludzie wypowiadają polakk z pogardą. Także w mediach i w debacie publicznej słowo to ma często negatywny wydźwięk. Za każdym razem robi mi się nieswojo, kiedy słyszę polakk (brzmiące przecież niemal tak samo w moim języku), ale użyte w znaczeniu „podklasa”, „wykorzystywany”, „gorszy”, „niechciany”.
Jak do tego doszło? W 2005, rok po wejściu Polski do Unii Europejskiej, w Norwegii było zarejestrowanych 8000 Polaków. Rok później było nas już niemal 11 000, a w 2007 roku przeszło 17 000. W 2008 roku 30 000 mieszkających w Norwegii Polaków stało się najliczniejszą mniejszością, bijąc na głowę Pakistańczyków i Szwedów. Badania z 2007 roku pokazują, że polscy migranci trafiali przede wszystkim do branż budowlanej albo sprzątającej, charakteryzujących się niepewnością i tymczasowością, a ich możliwości awansu lub znalezienia innego zatrudnienia były nikłe. Media prześcigały się w tłumaczeniu norweskiej publiczności, skąd nagle wzięli się ci wszyscy Polacy i jakie jest ich miejsce na rynku pracy, aktywnie przyczyniając się w ten sposób do takiego, a nie innego stosunku do tej grupy.
Norwegia głosuje: prawica naraziła się ludziom. Ale czy odda władzę?
czytaj także
Któregoś wiosennego poranka w 2006 roku, dwa lata po rozszerzeniu struktur Unii, przeczytałam w jednej z najbardziej prestiżowych gazet, „Aftenposten”, że „Polacy dławią wzrost płac”.
Sprowokowana napisałam wtedy komentarz:
„Od momentu rozszerzenia Unii Europejskiej rzeczywiście największa grupa migrantów zarobkowych przybyłych do Norwegii pochodzi z Polski. Nie ulega też wątpliwości, że norweski sektor prywatny czerpie ogromne zyski z dostępu do nieuzwiązkowionej siły roboczej, niemającej wygórowanych oczekiwań co do wynagrodzeń. Co jest zatem nie w porządku z tytułem z «Aftenposten» z 7 kwietnia «Polacy dławią wzrost płac»?
Określanie wszystkich gorzej opłacanych cudzoziemców mianem «polakker» nie tylko tendencyjnie upraszcza rzeczywistość, ale nosi też znamiona rasizmu. «Aftenposten» czyni przedstawicieli całej nacji synonimem pracowników, którzy stoją na najniższym szczeblu norweskiej drabiny społecznej, i jednocześnie obwinia ich o «dławienie» wzrostu zarobków. Tabloidowe słownictwo użyte w artykule sprawia, że konkretna narodowość zaczyna negatywnie się kojarzyć. Domyślam się, że «Aftenposten» nie chciało przyczynić się do rozwoju sytuacji, w której ja jako Polka waham się, czy mówić skąd jestem, ale tak niestety się dzieje – polskość jest na dobrej drodze, by w pewnych kontekstach stać się obelgą”.
Dwanaście lat później fundacja badawcza Fafo zorganizowała seminarium pod tytułem „Czy polakk to obelga?”, co spotkało się z wieloma negatywnymi reakcjami. Wielu ludzi uważało, że tytuł był stygmatyzujący, ale pytanie jest jak najbardziej aktualne. Prelegentka seminarium – Linda Marie Dyrlid z Norweskiego Uniwersytetu Nauki i Techniki w Trondheim (NTNU) – przedstawiła analizę obrazu Polaków w norweskich mediach w latach 2008–2011. Dominowały trzy ramy medialne: Polak jako „ofiara”, „ten pracowity” i „obcy”. „Podstawą wszystkich tych trzech konstrukcji jest założenie, że pochodzenie etniczne czy też narodowość stanowią decydującą różnicę, jeśli chodzi zarówno o cechy, jak i prawa”, podsumowała Dyrlid.
Ale ani ona, ani nikt z gości seminarium nie odpowiedział na pytanie zadane w tytule.
Odpowiedź znalazłam za to na liście najpopularniejszych obelg używanych w norweskich szkołach. Na podstawie odpowiedzi z pięćdziesięciu gimnazjów i liceów zebranych przez norweską agencję informacyjną NTB w 2019 roku „homo” i „dziwka” uplasowały się na szczycie listy. „Polakk” znalazł się nieco niżej w rankingu, w towarzystwie „Żyda”, „czarnucha”, „ciapatego” i „ziemniaka”.
„Ziemniak” jest poniżającym określeniem na Norwegów o jasnej karnacji, używanym głównie w szkołach, gdzie większość uczniów ma ciemną skórę. Podobnie w Niemczech, słowo Kartoffel funkcjonuje wśród przedstawicieli mniejszości jako pejoratywne określenie na etnicznych Niemców.
Nieznośna ciężkość historii. 10 lat po ataku Andersa Breivika
czytaj także
W Wielkiej Brytanii z kolei „ziemniak” znaczy w slangu… Polak.
Dowiaduję się tego od Karoliny, Polki-Norweżki, która przez wiele lat mieszkała w Londynie, nim przeprowadziła się do Oslo. Znalazłam ją przez znajomego w trakcie poszukiwań rozmówców do książki.
Pytam, skąd ten ziemniak.
– W Londynie słyszałam, że to ma ponoć coś wspólnego z tym, że polscy mężczyźni mają często okrągłe twarze i krótkie szyje – wyjaśnia.
Szukam dalej. W Niemczech już w połowie XVIII wieku ludzi pochodzących ze wsi nazywano Kartoffel. Byli to przeważnie biedni chłopi, których dieta składała się głównie z ziemniaków. Brakowało im wykształcenia, więc brani byli za głupszych. We współczesnym języku niemieckim mianem kartofla nadal określa się kogoś „głupiego”. Podobnie słowo funkcjonuje w brytyjskim angielskim, gdzie potato mówi się poniżająco o Polakach, którzy są biedniejsi od Brytyjczyków i często pochodzą ze wsi. Ziemniaczana etykieta stygmatyzuje ich jako „głupszych” i „mniej cywilizowanych”.
Biedne ziemniaki. Cóż o ich przyszłych losach mógł wiedzieć Kolumb, przywożąc je z Ameryki Łacińskiej do Europy pięćset lat temu?
**
By lepiej zrozumieć, jak przez lata formował się i zmieniał obraz Polaków w norweskich mediach, umawiam się na rozmowę z analitykiem Jakubem Godzimirskim. Jakub przeprowadził się do Norwegii w 1987 roku, po tym jak jego żona dostała pracę jako konserwatorka papieru w Muzeum Muncha. Ze swoim doktoratem z antropologii Jakub nie był na norweskim rynku pracy równie łakomym kąskiem jak żona, zwłaszcza na początku. Ale znając siedem języków, mając doświadczenie w analizach bezpieczeństwa i – co w latach 90. było nowością – kurs o bazach danych, dostał w końcu pracę w Norweskim Instytucie Polityki Zagranicznej (NUPI). To właśnie tutaj rozmawiamy teraz przy kawie – w jego gabinecie w NUPI, gdzie książki pokrywają wszystkie ściany i pną się jak wieże na biurku i dzielącym nas stoliku.
– Jako kto się identyfikujesz? – chcę wiedzieć.
– Jako znorweżony Polak – śmieje się. – Który na dodatek prowadzi badania nad grupą, do której sam należy.
Analiza przeprowadzona przez Jakuba pokazuje, że zainteresowanie mediów Polakami gwałtownie wzrosło między 2004 a 2005 rokiem i eksplodowało rok później około sześciuset artykułami w największych gazetach „Aftenposten”, „VG” i „Dagbladet”, by od 2008 roku zacząć stopniowo spadać. W 2004 roku co trzeci artykuł na temat Polaków w Norwegii wydrukowany w „Aftenposten” dotyczył przestępczości. Dziesięć lat później już tylko 12,5 procent artykułów o Polakach zaliczało się do kroniki kryminalnej. W 2004 w przeszło 40 procentach tekstów o Polakach „Aftenposten” określało ich mianem taniej siły roboczej. Dekadę później dotyczyło to jednej trzeciej tekstów. Badania Jakuba sugerowały, że obraz Polaków w norweskich mediach stawał się nieco mniej jednostronny, mniej stygmatyzujący.
Prawicowy rząd długo zwlekał z ustanowieniem obowiązkowych testów na granicy, media natomiast szybko znalazły sobie kozła ofiarnego.
„Sto gmin zostało zainfekowanych wirusem z Polski” meldowała Norweska Agencja Prasowa w październiku 2020 roku. Wiadomość szybko podchwycił szereg mediów, również popularny tabloid „VG”.
Hm, czy to rzeczywiście sensacja, skoro najliczniejsza mniejszość pochodzi z Polski, a Polacy mieszkają niemal we wszystkich norweskich gminach?
„Tuż po nowym roku przylecą 84 samoloty z Polski”, ostrzegał tabloid „VG” 10 grudnia 2020 roku. „Inwazja” – alarmowała 8 stycznia gazeta z północy Norwegii „Nordlys”.
czytaj także
Podczas programu „Debatten” w telewizji publicznej NRK 12 stycznia 2021 roku Sylvi Listhaug z populistycznej prawicowej Partii Postępu (FrP) ostrzegała, że przez granicę masowo przedostają się teraz „oszuści, którzy mogą roznosić wirusa”.
Kilka dni później, podczas telewizyjnych wiadomości o osiemnastej, ówczesna przedstawicielka opozycji, 65 a późniejsza minister zdrowia Ingvild Kjerkol, powiedziała, że słyszała o samolocie z Polski, w którym prawie wszyscy pasażerowie mieli pozytywny wynik testu na covid.
„Tak łatwo jest zdobyć sfałszowany polski test na koronawirusa” donosiło NRK 25 stycznia, po tym jak ich dziennikarze spróbowali kupić w sieci zaświadczenie o negatywnym wyniku testu.
Publikacje te sprowokowały lawinę nienawistnych komentarzy. Mam siłę zacytować tylko kilka:
„I po jakiego grzyba ci Polacy w ogóle tu przyjeżdżają?”
„Weźcie przyślijcie policję ze wschodniego Finnmarku, żeby tym zjebanym Polakom wlepić tysiące kar za łamanie zasad pandemicznych”.
Ale jeszcze gorsze były konsekwencje w codziennym życiu, bo wielu przylepiono łatkę roznosicieli wirusa.
„Dotarł do nas przypadek pielęgniarki, która mieszka w Norwegii od wielu lat, ale teraz boi się wyjść do sklepu w obawie przed negatywnymi komentarzami. Czy przypadek fachowca, który spotyka się z podejrzliwością swoich klientów, gdy tylko mówi, że jest z Polski”, napisały dwie pracowniczki Caritasu w gazecie „Dagbladet” w listopadzie 2020 roku.
Pani sekretarz generalna organizacji Miejska Pomoc Przykościelna (Kirkens Bymisjon) ostrzegała w „Dagbladet” w styczniu 2021 roku przed nasilającą się stygmatyzacją migrantów na skutek oskarżeń o roznoszenie wirusa. „Niektórzy proszą własne dzieci, żeby w szkole nie rozmawiały po polsku, aby uniknąć prześladowania”, napisała.
Gazeta „Klassekampen” opisała historie polskich matek, których dzieci wracały z przedszkola z płaczem, bo nikt nie chciał się z nimi bawić. Okazywało się, że to rodzice zabraniali im kontaktów z „roznoszącymi wirusa” dziećmi.
Ludzie odsuwali się, kiedy przedstawiałam im moją w pełni zaszczepioną mamę, gdy przyleciała z wizytą latem 2021 roku, mimo że wówczas Polska była tak zwanym zielonym krajem z wyższym wskaźnikiem zaszczepionych niż Norwegia.
czytaj także
Ledwo mam odwagę ruszać ten temat. Bo zgadza się: jesienią 2020 roku w Polsce było o wiele więcej zachorowań niż w Norwegii. Co więcej: w 2021 roku norweskie media wiele pisały o tym, że wskaźnik zaszczepień jest niższy wśród osób urodzonych w Polsce niż wśród reszty norweskiej populacji. Tyle że statystyki nie obejmują zaszczepionych za granicą, jeśli oni sami nie zarejestrowali szczepionki w norweskim systemie (co na początku kosztowało między 250 a 700 koron). To oczywiste, że wielu Polaków zaszczepiło się w Polsce. Sama też to rozważałam, gdy zobaczyłam, że moja grupa wiekowa dostanie szczepionkę w Polsce dwa miesiące wcześniej niż w Norwegii. Jest też naturalne, że jeśli nie ma się norweskiego numeru identyfikacyjnego ani lekarza pierwszego kontaktu w Norwegii, to człowiek szczepi się w kraju, którego system pozwoli na wydanie mu paszportu covidowego.
Robienie z mniejszości kozła ofiarnego jest zwyczajnie niebezpieczne. Przykłady obwiniania mniejszości etnicznej o roznoszenie chorób znamy z ciemnych kart historii. Podczas II wojny światowej na murach getta w Warszawie i wielu innych miastach wisiały ostrzeżenia, że zamknięci w getcie Żydzi są źródłem zakażenia tyfusem. Robiąc z Żydów roznosicieli chorób, naziści uzasadniali zamykanie ich w gettach.
*
Zastanawiam się, kto mógłby mi wyjaśnić zmiany w sposobie postrzegania Polaków na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci w Norwegii. Przychodzi mi do głowy Nina Witoszek. Jest ona jedną z niewielu Polek, które biorą udział w norweskiej debacie publicznej. W 2005 roku otrzymała nagrodę Fundacji Wolne Słowo (Fritt Ord) za to, że „w sposób zdecydowany i świetnie sformułowany przekazuje Norwegom wschodnioeuropejskie doświadczenia oraz kwestionuje norweskie szablony myślenia”.
Kiedy do niej dzwonię, ma już gotową chronologię: Najpierw Polacy byli w Norwegii „zbieraczami truskawek”, potem każdy Norweg dostał „własnego Polaka”, który naprawia kran i maluje dom. Potem nastał mroczniejszy okres, po części dlatego, że Polską zaczęli rządzić reakcjoniści (którzy – jak podkreśla Witoszek – w żadnym razie nie reprezentują punktu widzenia nas wszystkich), ale też z powodu pandemii, w czasie której Polaków uznano za roznosicieli wirusa.
Kiedy Nina przyjechała do Norwegii jako polityczna uchodźczyni w latach 80., bardzo zależało jej, by nie narzucono jej roli, której nie miała ochoty odgrywać. Nie pozwoliła patrzeć na siebie z góry, nie pozwoliła się upupić.
– Buntowałam się. Wiedziałam, jak dać prztyczka w nos. Odrobiłam lekcje z Gombrowicza. Traktowałam to jako swojego rodzaju zawody: upupiałam ludzi, zanim oni zdążyli mnie upupić.
No i zadziałało, myślę sobie. Dzisiaj Witoszek jest badaczką na Uniwersytecie w Oslo, pisarką i zapaloną debatantką.
*
Justyna Marciniak, o której usłyszałam od przyjaciół ze związków zawodowych, zastanawia się, kim w norweskiej zbiorowej narracji są Polacy. Dzwonię do niej właściwie po to, by porozmawiać o trudnościach w pracy i na rynku mieszkaniowym, z którymi borykają się polscy robotnicy w Norwegii. Justyna pracuje w budowlance, a jednocześnie prowadzi badania sondażowe wśród polskich członków Związku Budowlańców.
Ale gdy tylko wyjaśniam, o czym piszę, Justyna zaczyna opowiadać, że szuka języka, by mówić o Polakach w Norwegii. Czy taki w ogóle istnieje? Jak uniknąć powielania klisz „ciężko pracujący, skromni, wydajni” albo medialnych nagonek w stylu „złodzieje i oszuści z fałszywymi paszportami covidowymi”?
Ja sama zastanawiam się nad tym, jak można pisać książkę o stereotypach i samemu nie wpaść w pułapkę ich powielania, czy to na temat Polaków, czy Norwegów. Chcę zdjąć te etykiety, a nie dokładać im kleju. Czy mi się to uda?
*
Fragment książki Ewy Sapieżyńskiej Nie jestem twoim Polakiem. Reportaż z Norwegii, która ukazała się właśnie w Wydawnictwie Krytyki Politycznej w przekładzie Ilony Wiśniewskiej.
Strawberry Fields Forever, czyli ciężka praca w Norwegii coraz mniej atrakcyjna