Kultury oparte na dominacji flirtują ze śmiercią. Dlatego fascynują się przemocą i niesłusznie uważają za naturalne to, że silni żerują na słabych, że ci, którzy mają władzę, wykorzystują tych, którzy jej nie mają.
Miłość sprawia, że czujemy się bardziej żywi. Gdy jej nam brakuje, mamy wrażenie, że równie dobrze moglibyśmy nie żyć; wszystko w nas jest milczące i nieruchome. Nic nas nie porusza. „Morderstwo duszy” – tak psychoanalitycy nazywają ten stan. Pobrzmiewa w tym echo biblijnego stwierdzenia, że „kto nie miłuje, pozostaje w śmierci”.
czytaj także
Kultury oparte na dominacji flirtują ze śmiercią. Dlatego fascynują się przemocą i niesłusznie uważają za naturalne to, że silni żerują na słabych, że ci, którzy mają władzę, wykorzystują tych, którzy jej nie mają. W naszej kulturze kult śmierci jest tak intensywny, że stoi na przeszkodzie miłości. Umierający Erich Fromm pytał ukochanego przyjaciela, czemu przedkładamy miłość do śmierci nad miłość do życia, czemu „rasa ludzka woli nekrofilię zamiast biofilii”. W jego ustach było to po prostu pytanie retoryczne – przez wiele lat wyjaśniał, dlaczego nasza kultura nie zdołała w pełni przyswoić sobie faktu, że miłość nadaje życiu sens.
W odróżnieniu od miłości śmierć w pewnym momencie z pewnością nas dotknie. Będziemy patrzeć, jak umierają inni i jak umieramy sami – nawet jeśli tylko przez tę krótką chwilę, gdy uchodzi nas z życie. Brak miłości nie jest problemem, o którym byśmy chętnie i otwarcie mówili. Natomiast faktem, że wszyscy umrzemy, jesteśmy ogromnie przejęci, przestraszeni i zmartwieni. Bardzo możliwe, że za pomocą kultu śmierci, o którym świadczą bez końca wyświetlane w telewizji spektakle umierania, nasza kultura próbuje uciszyć ten strach, pokonać go, sprawić, byśmy poczuli się komfortowo.
Thomas Merton wyjaśnia: „Psychoanaliza uczy, że dzisiejszy świat jest przeniknięty pragnieniem śmierci. Nasze dostatnie społeczeństwo cierpi na poważne uzależnienie od miłości do niej. […] Choć w takim świecie oficjalnie może wiele się mówić o wartościach humanistycznych, za każdym razem, gdy rzeczywiście trzeba wybrać między tym, co żywe, a tym, co martwe – między ludźmi a pieniędzmi, ludźmi a władzą, ludźmi a bombami – wybór zawsze padnie na śmierć, bo stanowi ona koniec i cel życia”. Nasza obsesja na punkcie śmierci pochłania energię, która mogłaby zostać poświęcona sztuce kochania.
Kult śmierci to centralny składnik patriarchalnego myślenia zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet. Teologowie-wizjonerzy uważają, że jednym z powodów, dla których nasza kultura kręci się wokół śmierci, jest porażka religii. W książce Pierworodne błogosławieństwo Matthew Fox wyjaśnia: „Zachodnia cywilizacja woli miłość śmierci od miłości życia w takim samym stopniu, w jakim tradycje religijne wolą odkupienie od stworzenia, grzech od ekstazy, osobistą introspekcję od świadomości i uznania wartości kosmosu”.
Feminizm, ekologia i społeczna wrażliwość. Czego uczy nas historia Jolanty Wadowskiej-Król?
czytaj także
Nauczanie religijne i związana z nim praktyka zostały w dużej mierze ukształtowane przez perspektywę patriarchalną. Ostatnimi czasy nastąpił jednak zwrot ku afirmującej życie duchowości skupiającej się na kreacji. Fox nazywa ją via positiva. „Bez tego solidnego oparcia na mocach stworzenia – pisze – stajemy się ludźmi znudzonymi i gwałtownymi. Stajemy się nekrofilami zakochanymi w śmierci, w potęgach i księstwach śmierci”. Odchodzimy od kultu śmierci, rzucając wyzwanie patriarchatowi, pracując na rzecz sprawiedliwości, budując pokój i przyjmując etykę miłości.
Jak na ironię kult śmierci jako strategia radzenia sobie z ukrytym strachem przed nią nie daje nam pocieszenia. Przeciwnie – znacznie wzmaga nasz niepokój. Im więcej oglądamy obrazów bezsensownego umierania i przypadkowych aktów okrucieństwa i przemocy, tym bardziej się na co dzień boimy. Nie możemy przyjąć obcego z miłością, ponieważ się go obawiamy. Wierzymy, że jest posłańcem śmierci, który chce odebrać nam życie. Ten irracjonalny strach stanowi wyraz szaleństwa, jeśli rozumiemy je jako utratę kontaktu z rzeczywistością. Choć bardziej prawdopodobne jest, że zostaniemy skrzywdzeni przez kogoś, kogo znamy, niż przez obcą osobę, nasz strach kieruje się ku temu, co nieznane i nieznajome.
Strach ten niesie ze sobą intensywną paranoję i nieustanną obsesję na punkcie bezpieczeństwa. Wzrastająca liczba ogrodzonych osiedli w naszym kraju to tylko jeden z przykładów. Mimo że przy bramach siedzą strażnicy, w poszczególnych domach są kraty i skomplikowane wewnętrzne systemy alarmowe. Amerykanki i Amerykanie wydają na bezpieczeństwo ponad trzydzieści miliardów dolarów rocznie. Kiedy zatrzymałam się u przyjaciół na jednym z takich osiedli i spytałam, czy te zabezpieczenia stanowią odpowiedź na jakieś realne zagrożenie, usłyszałam, że „nie do końca”, że chodzi nie tyle o rzeczywiste niebezpieczeństwo, ile o obawę przed nim – obawę, która stanowi katalizator dla graniczącej z szaleństwem obsesji na jego punkcie.
W kulturze widzimy to szaleństwo codziennie. O jego przejawach można by opowiadać bez końca. Na przykład: młody Azjata dzwoni do drzwi, otwiera mu dorosły biały mężczyzna; żyjemy w kulturze, w której ów biały, wierząc, że chroni swoje życie i swoją własność, zabija Azjatę, choć ten nie wykonał żadnego gestu agresji czy wrogości, tylko po prostu się zgubił i próbował znaleźć właściwy adres. To codzienny przykład szaleństwa. Osoba, która rzeczywiście stanowi zagrożenie, to ów gospodarz, który został tak skutecznie zsocjalizowany do wiary w wyższość białych, kapitalizm i patriarchat, że nie potrafi już reagować racjonalnie.
czytaj także
Przekonanie o wyższości białych nauczyło go, że wszyscy niebiali stanowią zagrożenie, niezależnie od tego, co robią. Kapitalizm – że może i powinien wszelkimi środkami chronić swoją własność. Patriarchat – że musi udowadniać swoją męskość, demonstrując gotowość do pokonywania strachu za pomocą agresji, i że zadawanie pytań, zanim podejmie się działanie, może zostać uznane za niemęskie. A potem media informują nas o tym zdarzeniu w swoim specyficznym newsowym stylu, tak że brzmi to niemal żartobliwie i radośnie, jakby nie wydarzyła się żadna tragedia, jakby poświęcenie młodego życia było niezbędne, by podtrzymać kult własności i białą patriarchalną godność.
Widzów zachęca się, by współczuli gospodarzowi, który popełnił błąd. To, że ten błąd doprowadził do tragicznej śmierci niewinnego człowieka, w ogóle się nie liczy; narracja jest sformułowana w taki sposób, żeby widzowie identyfikowali się z tym, który się pomylił, robiąc to, co, jak się sugeruje, też moglibyśmy zrobić, by „chronić naszą własność wszelkimi środkami przed każdym możliwym zagrożeniem”. Tak wygląda kult śmierci.
Ani ów kult wylewający się z naszych telewizorów, ani wszystkie te śmierci, na które codziennie patrzymy, w żaden sposób nie przygotowują nas na to, by zmierzyć się z umieraniem świadomie, przytomnie i ze spokojem ducha. Ponieważ kult śmierci wyrasta ze strachu, nie pozwala nam żyć pełnią życia, żyć dobrze. Merton pisze: „Jeśli zaczniemy obsesyjnie myśleć o śmierci, która czeka na nas przyczajona w zasadzce, nie uczynimy jej bardziej realną, tylko sprawimy, że życie stanie się mniej prawdziwe. Nasze życie zwróci się przeciwko samemu sobie. Stanie się szarpaniną między miłością a strachem. A wtedy śmierć pojawi się w nim nie jako jego koniec, ale jako strach przed życiem”.
Żeby żyć pełnią życia, musielibyśmy wyzbyć się strachu przed śmiercią. A z nim można sobie poradzić tylko za pomocą miłości do życia. W Stanach Zjednoczonych długo jednak wierzyliśmy, że nadmiar radości jest niebezpieczny, a optymizm lekkomyślny, i dlatego trudno nam cieszyć się życiem i uczyć nasze dzieci oraz samych siebie miłości do niego.
Wielu z nas zaczyna kochać życie, dopiero gdy stanie twarzą w twarz z zagrażającą mu chorobą. Bez wątpienia to właśnie zmierzenie się z możliwością, iż wkrótce umrę, dało mi odwagę, by skonfrontować się z brakiem miłości. Wiele współczesnych wizjonerskich prac dotyczących śmierci podkreśla, jak ważna jest nauka kochania. Miłość pozwala zmienić kult śmierci w celebrację życia. W niewysłanym liście do mojej prawdziwej miłości pisałam: „Podczas pogrzebu swojej siostry moja przyjaciółka wygłosiła mowę, w której oznajmiła: »Śmierć zostawiła nas z absolutną miłością do niej«. O wiele łatwiej przyjąć utratę przyjaciół i ukochanych, gdy wiemy, że daliśmy z siebie wszystko – gdy łączyły nas z nimi to wzajemne zrozumienie i ta przynależność, których śmierć nigdy nie zdoła zniszczyć ani pochłonąć. Codziennie jestem wdzięczna za to, że poznałam miłość, która pozwala mi przyjmować śmierć bez strachu przed niekompletnością czy brakiem, bez poczucia żalu, którego nie da się ukoić. To dar od ciebie. Bardzo go cenię, nic nie może zmienić jego wartości. Wciąż jest bezcenny”. Miłość tego właśnie dokonuje. Daje nam siłę, by żyć w pełni i dobrze umrzeć. Śmierć staje się wówczas nie końcem życia, lecz jego częścią.
Elisabeth Kübler Ross w opublikowanej niedługo po jej śmierci autobiografii Koło życia opowiada, jak uświadomiła sobie, że możemy bez strachu stawiać czoła umieraniu. „W owych pierwszych dniach rozwoju nowej gałęzi nauki, którą nazwano później tanatologią – czyli badaniem zjawiska śmierci – moją najlepszą nauczycielką okazała się pewna czarna sprzątaczka. Nie pamiętam jej imienia […]. Moją uwagę przyciągnęło jej oddziaływanie na większość poważnie chorych pacjentów. Za każdym razem, gdy wychodziła z jakiejś sali, zauważałam wyczuwalną zmianę nastroju u leżących tam pacjentów. Bardzo chciałam poznać jej sekret. Ogromnie podekscytowana zaczęłam szpiegować tę kobietę, która, nie mając ukończonej nawet szkoły średniej, znała jakąś tajemnicę”. Tajemnicą, którą znała ta mądra czarna kobieta i którą Kübler Ross z dobrym skutkiem sobie przyswoiła, było to, że musimy zaprzyjaźnić się ze śmiercią i pozwolić, by stała się naszą przewodniczką po życiu, musimy bez lęku wyjść jej naprzeciw.
Kiedy czarna sprzątaczka, która doświadczyła wielu trudności i przedwcześnie straciła bliskich, wchodziła do umierających, wnosiła z sobą gotowość rozmawiania o śmierci otwarcie i bez lęku. Ów bezimienny anioł dał Kübler Ross najważniejszą lekcję w jej karierze: „Śmierć nie jest dla mnie kimś obcym. To moja stara, dobra znajoma”. Zaprzyjaźnienie się ze śmiercią wymaga odwagi. Tę odwagę znajdujemy poprzez miłość.
czytaj także
Nasz zbiorowy strach przed śmiercią jest chorobą serca. Miłość to jedyne lekarstwo. Wielu ludzi myśli o nadchodzącej śmierci z rozpaczą, bo uświadamiają sobie, że nie przeżyli życia tak, jak chcieli. Nie znaleźli swojego „prawdziwego ja” albo miłości, którą pragnęły poznać ich serca. Czasem dają sobie wówczas miłość, której przez całe życie sobie odmawiali. Dają sobie bezwarunkową akceptację, która jest rdzeniem miłości własnej.
W przedmowie do książki Marie De Hennezel Śmierć z bliska François Mitterand pisze, że widział, jak zbliżająca się śmierć pomaga ludziom w samorealizacji: „W momencie najgłębszej samotności, gdy złamane ciało dotyka nieskończonego, ustala się inny czas, niesprowadzalny do powszedniej miary. Dzięki pomocy innej osoby, która pozwala wypowiedzieć rozpacz i ból, niekiedy w czasie kilku dni chorzy są w stanie uchwycić swoje życie, zdobyć je na własność, wyzwolić jego prawdę. Odkrywają wolność przylgnięcia do własnej istoty”. Gdy na łożu śmierci uświadamiamy sobie potęgę miłości, doznajemy ekstazy. Mielibyśmy szczęście, gdybyśmy czuli tę potęgę przez wszystkie swoje dni, a nie tylko u ich kresu.
Kiedy kochamy na co dzień, nie potrzebujemy groźby bliskiego końca, żeby być w zgodzie ze sobą. Gdy jesteśmy świadomi, gdy mamy jasny umysł i jasne serce, możemy przyjąć wiedzę, że śmierć towarzyszy nam zawsze, i dzięki temu żyć pełniej. Śmierć nikomu nie jest obca. Nasz pierwszy dom w łonie matki to także grób, w którym oczekujemy nadejścia życia. Nasze pierwsze doświadczenie to moment zmartwychwstania, przejście z ciemności w światło. Kiedy widzimy, jak rodzi się dziecko, wiemy, że patrzymy na cud.
Wkrótce jednak zapominamy o magicznej harmonii tego przejścia ze śmierci w życie. Śmierć zaś szybko staje się przejściem, od którego chcielibyśmy uciec. Tymczasem w naszym kraju coraz o to trudniej. Choć średnio żyjemy dłużej, umierania wokół jest więcej niż kiedykolwiek; choroby odbierają życie naszym bliskim, przyjaciołom i znajomym, często w młodym wieku. A jednak ta intensywna obecność umierania często nie jest w stanie przebić się przez kulturowe wyparcie faktu, że śmierć otacza nas zawsze, i wciąż nie pozwalamy, by prowadziła nas ta świadomość.
Kiedy byłam mała, nasza matka bez ogródek mówiła o śmierci. Gdy odkładaliśmy coś na później, powtarzała: „Nikt ci życia nie obieca”. W ten sposób nakłaniała nas, byśmy żyli jak najpełniej – tak, żeby potem nie żałować. Wciąż mnie zaskakuje, gdy ludzie zachowują się, jakby mówienie o śmierci było ponure lub niezdrowe. Śmierć jest wśród nas. Postrzegając ją wyłącznie jako coś negatywnego, tracimy z oczu jej zdolność wzmacniania każdego momentu.
czytaj także
Na szczęście lekarze i pocieszyciele, którzy pracują z umierającymi, pokazują nam, jak zmierzyć się z realnością śmierci, nie traktując jej jak tabu. Tak jak często nie potrafimy mówić o naszej potrzebie kochania i bycia kochanymi, ponieważ obawiamy się, że zostanie to odebrane jako oznaka słabości lub porażki, tak też rzadko umiemy dzielić się naszymi myślami na temat śmierci. Nic dziwnego, że jesteśmy kolektywnie niezdolni do zrozumienia doniosłości smutku. Umierających często usuwa się z widoku, tak by świadkami ich śmierci mogła być tylko garstka wybranych – podobnie osoby przeżywające żałobę zachęca się, by pozwalały sobie na okazywanie trudnych uczuć tylko prywatnie, w odpowiednich okolicznościach, z dala od innych.
W kulturze, która oferuje szybką ulgę w każdym cierpieniu, długotrwały smutek budzi szczególny niepokój. Czasem zdumiewa mnie myśl, że ludzie przeżywający żałobę są wszędzie, a jednak nie widzimy żadnych jawnych oznak ich cierpienia. Uczy się nas, byśmy wstydzili się smutku, który nie mija. Jakby naznaczał człowieka jako wadliwego, niedoskonałego – niczym plama na ubraniu. Trzymanie się smutku, chęć wyrażania go są niezgodne z nowoczesnym stylem życia; modni ludzie nie grzęzną w żałobie.
Miłość nie zna wstydu. Kochać to być otwartym na cierpienie, pozwolić, by dotknął nas smutek, nawet taki, który nie ma końca. Sposób, w jaki przeżywamy żałobę, zależy od tego, czy znamy miłość. Ponieważ miłość pozwala złagodzić strach, prowadzi nas także w cierpieniu. Kiedy stracimy kogoś, kogo kochamy, możemy go opłakiwać bez wstydu. Skoro zaangażowanie jest ważnym aspektem miłości, ci, którzy kochają, wiedzą, że muszą podtrzymywać więź i w życiu, i w śmierci. Nasza żałoba, pozwolenie sobie na opłakiwanie ukochanej osoby, to wyraz zaangażowania, rodzaj komunikacji i wspólnoty. Ale nawet ta wiedza i odwaga, by przyjąć swój smutek jako wyraz miłości, nie ułatwiają tego procesu w kulturze, która podważa emocjonalną alchemię cierpienia. Nasza kulturowa podejrzliwość wobec dojmującego smutku wyrasta z obawy, że jeśli go uwolnimy, to zawładnie nami i odsunie nas od życia. Ta obawa zwykle jest jednak niesłuszna. W najgłębszym sensie smutek to pożar serca, intensywny ogień, który daje nam pocieszenie i ulgę. Kiedy nie pozwalamy sobie w pełni go wyrazić, zalega w naszym sercu jak ciężar, wywołując psychiczne i fizyczne cierpienie. Smutek zwykle nie słabnie, jeśli nie pogodzimy się ze stratą.
Miłość zaprasza do opłakiwania zmarłych w ramach rytuału żałoby, do celebrowania ich pamięci. Gdy pozwalamy, by w żałobie przemówiły nasze serca, dzielimy się swoją intymną wiedzą o zmarłych, o tym, kim byli i jak żyli. Święcimy ich obecność, nazywając dziedzictwo, które nam pozostawili. Nie musimy ukrywać smutku, kiedy wykorzystujemy go, by wzmocnić swoją miłość do zmarłych i umierających – i do tych, którzy wciąż żyją.
Pod koniec swojej błyskotliwej kariery Kübler Ross była przekonana, że śmierci w gruncie rzeczy nie ma, że tylko opuszczamy ciało, by przybrać inną postać. Jak ci, którzy wierzą w życie pozagrobowe, zmartwychwstanie lub reinkarnację, postrzegała śmierć nie jako koniec, lecz jako nowy początek. Takie spojrzenie, choć oświecające, nie zmienia faktu, że umierając, tracimy nasze cielesne życie na ziemi. Miłość jest jedyną siłą, która pozwala nam trzymać się razem ponad śmiercią. Dlatego wiedza o tym, jak kochać, jest także wiedzą o tym, jak umierać. Gdy poetka Elizabeth Barrett Browning oznajmia: „Będę cię jeszcze bardziej kochała po śmierci”, zaświadcza o tym, jak ważne są nasza pamięć o zmarłych i łącząca nas z nimi wspólnota.
Kiedy pozwalamy, by zmarli zostali zapomniani, padamy ofiarą przekonania, że koniec cielesnego życia oznacza śmierć ducha. Boski głos oznajmia w Biblii: „Położyłem dziś przed tobą życie i śmierć […]. Wybierz przeto życie”. Możemy to zrobić, przyjmując ducha, który żyje ponad ciałem. Dokonujemy tego poprzez rytuały wspominania, przez ceremonie, w których przywołujemy duchową obecność naszych zmarłych, i przez zwyczajne, codzienne czynności, za pomocą których trzymamy ich duchy blisko nas. Czasem przywołujemy ich, pozwalając, by mądrość, którą kiedyś się z nami podzielili, kierowała naszymi obecnymi działaniami. Albo gdy odtwarzamy ich zwyczaje. Smutek, który może nas nigdy nie opuścić, nawet jeśli nie pozwolimy, by całkowicie nami zawładnął, także jest hołdem dla naszych zmarłych i sposobem, by ich zatrzymać.
*
Przełożyła Karolina Iwaszkiewicz. Fragment książki Wszystko o miłości. Nowe wizje, która ukazała się nakładem wydawnictwa Filtry. Dziękujemy za zgodę na przedruk.
**
bell hooks, właśc. Gloria Jean Watkins (1952–2021) – amerykańska pisarka, poetka, feministka trzeciej fali. Jedna z najwybitniejszych przedstawicielek czarnego feminizmu, marksistka i krytyczka kultury popularnej. Wykładała m.in. na uniwersytecie Yale i w City College of New York. Opublikowała kilkadziesiąt książek, m.in. Ain’t I a Woman?: Black Women and Feminism, Teoria feministyczna: od marginesu do centrum, Gotowi na zmianę. O mężczyznach, męskości i miłości oraz Wszystko o miłości. Nowe wizje.