Wsparcie Wspieraj Wydawnictwo Wydawnictwo Dziennik Profil Zaloguj się

Związki bez związku. Jak rząd rozbroił własną obietnicę równości

Po zmianie władzy społeczność LGBT+ dostała zapowiedzi konsultacji, „bezpiecznych przestrzeni” i projekt „na już”. Skończyło się na półśrodkach, grze na czas i językowym wybiegu w postaci „ustawy o statusie osoby najbliższej”.

Aktywista
Kontekst

🏳️‍🌈 W lipcu 2025 rząd Donalda Tuska zlikwidował Ministerstwo ds. Równości, którym kierowała Katarzyna Kotula — mimo wcześniejszych zapowiedzi, że to właśnie jej resort doprowadzi do uchwalenia ustawy o związkach partnerskich.

📄 Ostatecznie rząd przedstawił w październiku kompromisowy projekt „ustawy o statusie osoby najbliższej”, pozbawiony zapisów o adopcji dzieci i uznaniu tęczowych rodzin.

🤝 Lewica i PSL ogłosiły zmianę nazwy projektu jako „trudne porozumienie”, które ma zwiększyć szanse na uchwalenie ustawy.

„Niech to będzie ostatni sezon marszowy bez uchwalonych projektów o związkach partnerskich i bez penalizacji mowy nienawiści” – pisała do społeczności LGBT+ w liście z maja 2025 roku ministra ds. równości Katarzyna Kotula. Trzy miesiące później ministerstwo, którym kierowała, przestało istnieć. Wiemy też, że obiecanej ustawy nie będzie. Ten symboliczny finał półtorarocznej sagi prac nad związkami partnerskimi pokazuje dobitnie, jak obecna władza powtarza błędy w kwestii praw osób LGBT+.

Nowy rząd zaczynał z przyjaznym uśmiechem do środowisk LGBT+, lecz szybko wrócił do starej taktyki kompromisów i gry na czas. Po odsunięciu PiS od władzy mieliśmy prawo oczekiwać przełomu – zamiast tego dostaliśmy powtórkę z historii, okraszoną pięknymi słowami i mętnymi obietnicami.

Bezpieczna przestrzeń i niebezpieczne złudzenia

Pierwsze miesiące nowych rządów upłynęły pod znakiem dialogu. Najpierw zainicjowaliśmy Pakiet Pierwszej Pomocy – wraz z innymi organizacjami LGBT+ chcieliśmy wywrzeć presje na świeżo uformowanym rządzie, kiedy kształtowano umowę koalicyjną. Oczekiwaliśmy utworzenia kanału komunikacji i nowelizacji ustawy o kodeksie karnym – powszechnie znanej jako przepisy o mowie nienawiści. Dzięki naszym staraniom ta nowela pojawiła się w umowie.

W styczniu 2024 roku otrzymaliśmy list od sekretariatu nowo powołanej ministry zapowiadający serię konsultacji z organizacjami LGBT+ w sprawie ustawy o związkach partnerskich. Pisano w nim o „aktywnym włączaniu nas w prace ministerstwa” i utrzymywaniu stałego kontaktu ze społecznością. Obiecywano duże spotkanie w KPRM, „aby się poznać w nowych rolach i omówić ważne dla nas kwestie”. Te słowa dawały nadzieję – oto rząd, który po latach pogardy ze strony PiS chciał nas słuchać. Pod listem podpisani byli nowi pracownicy sekretariatu – znani aktywiści i aktywistki zaangażowani teraz po stronie rządowej. To budziło nasze zaufanie.

W marcu 2024 roku rzeczywiście doszło do historycznego spotkania w Kancelarii Premiera. W kolumnowej Sali im. Anny Walentynowicz zgromadzili się przedstawiciele rządu i organizacji LGBT+. Z zaproszenia wynikało, że usłyszymy wreszcie założenia rządowego projektu ustawy o związkach partnerskich. Na miejscu jednak czekało nas rozczarowanie. Zamiast konkretów – mgliste zapowiedzi, enigmatyczne ogólniki podane w sosie wielkiego „nie da się”. Próbowaliśmy wykazać się zrozumieniem – w końcu dopiero kilka miesięcy rządów, zasoby ministerstwa ograniczone, koalicja trudna. Tylko że to był już marzec, a rząd wcześniej sam narzucił sobie ambitne terminy. Słuchając tych wymijających słów, rosły we mnie obawy co do tego, jak serio rząd traktuje temat równych praw. Wiele organizacji przebyło setki kilometrów, by usłyszeć garść ogólników. Podczas rundy pytań podzieliłem się naszymi wątpliwościami, lecz odpowiedzi w większości nie były satysfakcjonujące. To wtedy pozwoliłem sobie na gorzki komentarz, że „gdyby jakakolwiek inna grupa – nauczyciele, medycy czy górnicy – spotkała się z takim podejściem, to natychmiast zerwałaby rozmowy”.

Napisałem po tym spotkaniu, że dzieje się coś niedobrego. W marcu 2024 roku zorientowaliśmy się, że w projekcie ustawy nie będzie mowy o adopcji dzieci przez pary jednopłciowe czy nawet o uznaniu już istniejących tęczowych rodzin. Jak ujmowali to urzędnicy – nie będzie kwestii „przysposobienia”. Już na tym etapie zaproszono nas, aktywistów, do pewnej gry: mamy nie używać słowa „adopcja” i wspólnie stworzyć „safe space” do wymiany poglądów. Wszystko to rzekomo w imię wspólnej walki o ustawę i dla dobra taktyki medialnej. Dziś rozumiem, że oczekiwano od nas autocenzury i złagodzenia postulatów. Mieliśmy siedzieć grzecznie przy stole, nie wywierając nacisku – bo każda presja mogłaby rzekomo zaszkodzić kruchemu kompromisowi.

Daliśmy się wciągnąć w tę grę. Władza stworzyła pozory przyjaznego dialogu – te wszystkie spotkania, listy, konsultacje – które w praktyce służyły uspokojeniu nastrojów i rozbrojeniu naszego ruchu. Co więcej, wewnątrz ministerialnego zespołu pracującego nad ustawą znalazły się osoby od lat związane z walką o równe prawa. Ten czynnik, w mojej opiniii, sprawił, że organizacje społeczne przez długi czas wstrzymywały się z krytyką projektu. Jeśli w ogóle krytykowano, to ostrożnie, półgłosem – albo wcale. Wierzyliśmy, że skoro nasi ludzie są przy stole, to trzeba cierpliwie dać im działać. Być może jednak był to błąd. Właśnie przez tę cierpliwość straciliśmy najlepszy moment, by głośno upomnieć się o pełne równouprawnienie. Rząd nas ograł.

„A czego by się pani jeszcze spodziewała?”

Wiosną 2024 roku zaczęły dochodzić do nas sprzeczne sygnały. W kwietniu media obiegła wypowiedź premiera Tuska, że „rządowy projekt ustawy o związkach partnerskich jest już gotowy”. Brzmiało to sensacyjnie – przecież my, środowisko, nadal tkwiliśmy w niepewności co do kształtu tej ustawy. Wytłumaczono nam, że premier nieco zagalopował się medialnie – projektu wcale jeszcze nie uzgodniono, prace trwały. To uspokoiło wielu działaczy („uff, czyli nie uchwalą nic bez nas). Premier chciał zabłysnąć newsem o gotowej ustawie, choć za kulisami panował chaos. Zamiast transparentności – znów gra pozorów.

Czytaj także PSL przeciw klerowi: „Polska powinna zapomnieć, że była szlachecką i księżą” Przemysław Kmieciak

Prawda jest taka, że projekt ustawy o związkach partnerskich od początku był tworzony jako ustawa kompromisowa. Ministra Kotula i jej zespół obrali strategię minimalizowania zawartości projektu, by uczynić go strawniejszym dla konserwatywnego koalicjanta – PSL. W projekcie nie przewidziano uznania tęczowych rodzin ani ochrony ich dzieci. Zamiast tego proponowano połowiczne rozwiązania: uregulowanie kwestii majątkowych, dziedziczenia, informacji medycznej. Prawa rodzicielskie miały zostać zabezpieczone „innymi środkami” lub przyszłymi nowelizacjami. Było to podejście na zasadzie: „dajmy choć namiastkę, resztę obiecamy dopisać kiedyś”.

Temu planowi zabrakło jednak kluczowego składnika: poparcia PSL. Ludowcy długo zwlekali z jednoznaczną akceptacją nawet okrojonego projektu. W międzyczasie rolę mediatora emocji pełniła bliska współpracowniczka ministry Magda Dropek – aktywistka i polityczka – która wewnątrz i na zewnątrz ministerstwa tonowała nastroje. Tłumaczyła nam, że potrzeba czasu, że negocjacje są trudne, ale trwają.

Czas mijał, a ustawy nadal nie ogłoszono. We wrześniu 2024 otrzymaliśmy kolejny list od minister Kotuli. Zapraszała nas znów do rozmowy o „kolejnych krokach w procesie legislacyjnym” i prosiła o „wspólne wypracowanie strategii szukania sojuszników dla sprawy”. Innymi słowy: rząd nie dawał sobie rady z przekonaniem własnych koalicjantów, więc zwracał się do nas, społeczników, byśmy pomogli szukać mu politycznych sojuszy. Brzmiało to kuriozalnie – to przecież zadaniem rządu jest zbudować większość dla swoich projektów. My jednak, w dobrej wierze, znów zgodziliśmy się współpracować. Jeszcze wtedy wierzyliśmy, że to kwestia miesięcy.

Niebawem jednak nastąpił zgrzyt, który obnażył skalę kompromisów. W telewizyjnym programie „Kropka nad i” Włodzimierz Czarzasty oznajmił, że projekt związków partnerskich jest już gotowy do złożenia w Sejmie. Dodał, że „najważniejsze jest w nim dziedziczenie”. Redaktor Monika Olejnik zapytała: „Myśli Pan, że ludziom na marszach równości chodziło tylko o dziedziczenie? Że tego oni chcieli?”. Czarzasty odparł: „A czego by się Pani jeszcze spodziewała?”.

Czytaj także Lewico, nie betonuj samorządów! Jakub Majmurek

Ta odpowiedź była dla nas jak policzek. Oto prominentny polityk lewicy sprowadził nasze postulaty do kwestii notarialnego zabezpieczenia spadku. Jak gdyby równość małżeńska sprowadzała się do spraw majątkowych, a nie godności, bezpieczeństwa rodzin, prawa do bycia uznanym przez państwo. Słowa Czarzastego były może szczere w swej cynicznej kalkulacji – pokazały, jak ubogi jest ten kompromis, który władza zamierzała nam zafundować. W kuluarach minister Kotula miała sygnalizować, że doszło do „nieporozumienia” – zapewne przeraziła ją dosadność wypowiedzi lidera jej formacji, zwłaszcza, że w tym samym czasie miała negocjować z ludowcami. Ale mleko się rozlało. Maski opadły: priorytetem stał się polityczny deal, sukces, który zaspokoi apetyt liderów Lewicy – niezależnie od tego, co trzeba będzie poświęcić na politycznym ołtarzu.

Coraz trudniej było zachować optymizm. Jeden z komentatorów na moim profilu społecznościowym zapytał: „Bart, dlaczego od miesięcy nie ma protestów pod biurami PSL? Czemu nikt nie przeciwstawia się zacofanemu koalicjantowi?”. Pytanie było celne. Rzeczywiście – całą jesień i zimę środowisko LGBT+ nie organizowało głośnych protestów. Wszyscy narzekali po cichu albo wcale – ruchu oddolnego prawie nie było widać. Każde posunięcie naprzód w sprawie ustawy lukrowano w mediach społecznościowych. Uspokajano nas: „jeszcze chwila, negocjujemy, nie psujcie atmosfery”. Wielu działaczy myślało: może faktycznie lepiej nie drażnić PSL-u demonstracjami, bo to go tylko utwierdzi w kontrze, za chwilę miały być też wybory prezydenckie. Ta cierpliwość jednak miała swoją cenę. Rządzący nie czuli żadnej presji społecznej. A PSL? PSL spokojnie obstawał przy swoim: żadnych „ideologicznych” zapisów, żadnych adopcji, najlepiej nawet nie nazywać tego związkiem partnerskim.

We wrześniu 2024 na stronie Rządowego Centrum Legislacji został opublikowany projekt ustawy o rejestrowanych związkach partnerskich. Kampania Przeciw Homofobii, na swojej stronie pisała tak: „Związki partnerskie to tylko etap w walce o równość małżeńską, ale to ważny krok dla społeczności i w realizacji wyroków Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.” Dodała też: „Projekt nie uwzględnia przysposobienia wewnętrznego – dzieci wychowujące się w tęczowych rodzinach nie będą miały zapewnionego bezpieczeństwa i stabilności, jak w małżeństwach różnopłciowych – o to będziemy walczyć w konsultacjach”. Druga największa organizacja w Polsce, Miłość Nie Wyklucza komentowała ustawę na swoim Facebooku: „Jednocześnie nie da się ukryć, że »lepsza niż nic« to niezbyt pochlebna wstępna recenzja tej ustawy. Powód jest prosty — to nie małżeństwa, czyli minimalny warunek, który trzeba zapewnić, by można było mówić o równym traktowaniu wszystkich par. Wykorzystajmy więc ten moment, by właśnie to powiedzieć rządowi”.

„Osoba najbliższa” zamiast „rodziny”. Co poszło nie tak?

Wiosną 2025 roku wystartował kolejny sezon marszów równości. 10 maja 2025 roku organizacje LGBT dostały e-mail z biura minister Kotuli z listem, który zaczynał się od życzeń z okazji nadchodzących Marszy: „Życzę nam wszystkim wspaniałych Marszy Równości, pełnych inspirujących spotkań i rozmów” – pisała pani minister, by zaraz dodać: „Niech to będzie ostatni sezon marszowy bez uchwalonych projektów o związkach partnerskich i bez penalizacji mowy nienawiści”. Brzmiało pięknie. Oto przedstawicielka rządu zapewnia nas, że to już ostatni raz świętujemy dumę bez prawa w ręku, że za rok będzie lepiej.

Niestety, rzeczywistość po raz kolejny miała te obietnice boleśnie zweryfikować. Trzy miesiące później resort ds. równości został zlikwidowany przy rekonstrukcji rządu. Obietnica pani minister okazała się pustą deklaracją na otarcie łez – wypowiedzianą być może szczerze,  ale bez pokrycia.

Co poszło nie tak? Dlaczego znów, kolejny już rząd, mając historyczną szansę, zaprzepaścił ją w tak banalny sposób? Odpowiedzi leżą zarówno w politycznych kalkulacjach, jak i w błędach naszego środowiska.

Rządząca koalicja od początku miała w sprawie związków partnerskich pod górkę przez opór PSL. Ludowcy, dysponując zaledwie kilkunastoma procentami głosów w Sejmie, potrafili jednak postawić veto twardsze niż niejedna opozycja. Już raz – w latach 2011–2015 – PSL skutecznie zablokował próby wprowadzenia podobnych ustaw. Wówczas Platforma Obywatelska tłumaczyła swoją bierność konserwatywnym koalicjantem i „nieprzygotowanym społeczeństwem”. Minęło dziesięć lat, a narracja się powtórzyła niemal słowo w słowo. Obecna władza powtarza swoje błędy sprzed lat z zadziwiającą łatwością. Zamiast twardo stanąć po stronie praw człowieka, znów zwyciężyła logika najmniejszego wspólnego mianownika. PSL de facto dyktował warunki: żadnych słów o „małżeństwie”, ba – nawet „związki partnerskie” okazały się dla nich terminem zbyt drażliwym.

Czytaj także Stołek marszałka Sejmu ważniejszy od ustawy o związkach partnerskich Galopujący Major

W efekcie wyczarowano językowy wybieg: ustawę przemianowano na „ustawę o statusie osoby najbliższej”. Wszystko, byle nie powiedzieć wprost, że chodzi o pary jednopłciowe tworzące rodziny. Tę właśnie zmianę nazwy Lewica i PSL ogłosili jako wielki kompromis jesienią 2025 roku Kosiniak-Kamysz, chwalił się, że dzięki kompromisowi projekt ma szanse na szerokie poparcie. Lewica przyznała, że to „trudne porozumienie”, ale poszła na nie, rezygnując m.in. z zapisów o tzw. małej pieczy (umożliwieniu opieki nad biologicznym dzieckiem partnera). Tęczowe rodziny zostały więc znów poświęcone na ołtarzu realizmu politycznego.

Rząd wolał ten kompromis od otwartej konfrontacji – nawet z prezydentem. Nowy prezydent, wywodzący się z obozu konserwatywnego, jeszcze w kampanii straszył, że nie podpisze ustawy o związkach partnerskich, ale chętnie zaakceptuje ustawę o „osobie najbliższej”. Koalicja (bo to był przecież projekt rządowy) połknęła więc tę żabę i postanowiła udawać, że półśrodek to właściwie to samo co rozwiązanie. To powtórka błędu sprzed lat: Platforma i PSL już w 2013 proponowały podobny wybieg (ustawę o „związkach partnerskich” sprowadzoną do kilku uprawnień notarialnych, bez nazywania rzeczy po imieniu). Tamten projekt utknął, bo zabrakło odwagi politycznej. Teraz historia się powtarza. Władza najwyraźniej liczy, że społeczność LGBT+ zadowoli się okruchami – kilkoma ułatwieniami prawnymi bez symbolicznego uznania naszych rodzin.

Czas przestać dziękować za półśrodki

Taka taktyka ma swoją cenę. Po pierwsze, koszty ponoszą ludzie: rodziny pozbawione ochrony, dzieci wychowywane w prawnej próżni, pary latami czekające na cień uznania. Każdy miesiąc grania na zwłokę to kolejne krzywdy – ale tych historii rządzący wolą nie słuchać, skupieni na politycznych szachach.

Po drugie, koszty ponosi wiarygodność władzy. Obecny rząd obiecywał postęp, a dostarczył rozczarowanie – dokładnie tak samo, jak dekadę temu. Ile razy można zawieść tę samą grupę obywateli, zanim straci się jej zaufanie na dobre? My, osoby LGBT+ i nasi sojusznicy, pamiętamy te obietnice i ich złamanie. Pamiętamy, kto głosował przeciw związkom partnerskim w 2013 roku i jak tłumaczył się „sumieniem” lub „niedojrzałością społeczeństwa”. Dziś słyszymy eufemizmy o „kompromisie” i „kroczku na przód” – ale efekt jest ten sam: praw jak nie było, tak nie ma.

Wreszcie, cena płacona jest też politycznie przez samą władzę. Politycy może myślą, że, zachowując ostrożność i chowając „drażliwe” tematy pod dywan, ugrają spokojną kadencję. W rzeczywistości powtarzają swoje własne błędy. Poprzednie liberalne rządy straciły poparcie m.in. dlatego, że zawiodły oczekiwania progresywnej części społeczeństwa. Dziś historia się rymuje. Obecna władza zdaje się mówić: „PiS był zły, my jesteśmy lepsi, ale nie wymagajcie cudów – w końcu mamy tylko 30 proc. głosów”. Takie podejście może ich słono kosztować.

Nie możemy dać się zwieść decorum – pięknym salom, okrągłym stołom i listom z serdecznymi pozdrowieniami. Ludziom, których znamy ale którzy występują już w nowej roli. Można powołać ministrę ds. równości, można zbudować pracowity zespół projektujący ustawę, można zaprosić aktywistów na herbatę – ale bez odpowiedniego poparcia i zaangażowania premiera Donalda Tuska dla tych spraw nic się nie zmieni.

Czas najwyższy wyciągnąć wnioski. Nie można w nieskończoność chować się za „kompromisem”, który w rzeczywistości oznacza kapitulację. To nie taktyka – to polityczna porażka i moralna klęska. Fiasko tego rządu, który miał historyczną szansę zapisać się po stronie równości, a wybrał wygodę ponad odwagę.

Obecna władza mogła przejść do historii jako ta, która wreszcie zapewniła społeczności choćby minimum godności prawnej. Zamiast tego przechodzi do historii z łatką tych, którzy zatrzymali się w pół kroku, przestraszyli własnych obietnic i cofnęli nogę.

Jeśli obecna władza nie „ogarnie się”, za dwa lata obudzimy się w zupełnie innej Polsce. Ta chwila nadchodzi szybciej, niż politycy się spodziewają. A wtedy nie będzie już z kim negocjować.

*

Bart Staszewski – aktywista, prezes fundacji Basta.

Komentarze

Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.

Zaloguj się, aby skomentować
0 komentarzy
Komentarze w treści
Zobacz wszystkie