Twój koszyk jest obecnie pusty!
Zdrowie wcale nie jest najważniejsze. Spytajcie Polki i Polaków
Poprawa jakości wymaga inwestycji. Polacy rozumieją to w przypadku paczkomatów czy asfaltu na ulicy, ale gdy chodzi o operowanie im chłoniaka, nagle przestają rozumieć.
Gdy spojrzy się na dowolny zestaw społecznych pragnień, oczekiwań czy spraw ważnych dla wyborców, zwłaszcza tuż przed wyborami, to poprawa sytuacji pacjentów jest zawsze w czołówce. Tak, chcemy lepszej ochrony zdrowia. Chcemy krótszych kolejek! Chcemy więcej lekarzy, pielęgniarek, lepszej opieki!
Gdy jednak przychodzi co do czego, ochrona zdrowia spada na sam koniec listy społecznych skarg o rzeczy niezałatwione. Czy widzieliście jakiegokolwiek ministra zdrowia, który stracił stanowisko dlatego, że wydłużyły się kolejki do lekarza? A może widzieliście, jak premier bierze takiego ministra na dywanik? Czy ktoś widział masowe demonstracje, rok do roku, w sprawie lepszej opieki szpitalnej, takie jak chociażby w sprawie wolnych sądów albo uwolnienia Wąsika i Kamińskiego? A może widzieliście, jak pacjenci z pochodniami idą pod Ministerstwo Zdrowia w celu wymuszenia większych środków na szpitale? Nie widzieliście? Ja też nie.
Owszem, trochę o ochronie zdrowia się mówi, lecz kiedy Sośnierz senior swego czasu, a dziś Marcelina Zawisza próbują zainteresować kogoś tym tematem, to odzew, delikatnie mówiąc, nie przytłacza. W końcu to nie wpis Yad Vashem o polskim antysemityzmie albo kolejne oskarżenia Ukraińców o cokolwiek. Tam w komentarzach jest ogień. I nie tylko boty go rozniecają.
Za to w momencie, gdy mamy w budżecie 14-miliardową dziurę w NFZ, pan premier Tusk jest w znakomitym humorze. Żartuje z jedzenia żurku, media biegają za Ziobrą po Bukareszcie, a rząd ogłasza… pomysł organizacji Igrzysk Olimpijskich. Serio: w czasie, gdy ludzie są odprawiani z kwitkiem ze szpitali, bo w NFZ wyczerpał się budżet, w tym także na onkologię, władza radośnie ogłasza, że wyrzuci ileś miliardów na Igrzyska, na których upasie się głównie MKOL.
Minister sportu opowiada właśnie w mediach, ile miliardów pójdzie na rozbudowę zwykle pustego Stadionu Narodowego. Podobnie zresztą działali poprzednicy. Kto jeszcze pamięta, jak mimo propozycji ówczesnej opozycji miliardy złotych, zamiast na onkologię, poszły na media publiczne i TVP Kurskiego? Wyborcy PiS to spokojnie przełknęli.
Obecnie pieniądze przeznaczane są nadal na TVP (w rzekomej likwidacji), zamiast na leczenie nowotworów, choć według zapowiedzi dawnego, opozycyjnego Tuska kasa przeznaczana na TVP miała iść na onkologię, prawda? I wyborcy KO też to łykają bez problemu. Czy to nie najlepszy dowód na to, że może i społeczeństwo chce lepszej ochrony zdrowia, ale z powodu problemów z leczeniem ani nie wyjdzie na ulicę, ani nie przerzuci głosu na inną partię, ani nawet nie kliknie w artykuł. No, chyba że to artykuł o czyimś zgonie albo o tym, jak dużo zarabiają lekarze.
Dlaczego tak jest? Dlaczego mimo przedwyborczego tańca nad poprawą finansowania ochrony zdrowia nikogo nie oburza, że nic nie zmieniło się na lepsze, za to jest coraz gorzej? Powodów jest co najmniej kilka.
Przede wszystkim to wszechogarniające poczucie imposybilizmu. Nic się nie da zrobić, nie wiemy, nie potrafimy. Nie pierwszy to imposybilizm w historii Polski po 1989 roku. Kto jeszcze pamięta, jak bardzo przez lata nie wierzono w zniesienie obowiązkowej służby wojskowej albo zniesienie wiz do USA? Kto pamięta, jak nie wierzono w budowę autostrad i stadionów, nie mówiąc o organizacji piłkarskiego Euro? (To dlatego Tusk wpadł na pomysł igrzysk olimpijskich dla ludu). Kto pamięta, jak 500 plus miało być marzeniem ściętej głowy?
Każdy, kto potrafi przywołać klimat ówczesnej niewiary w jakiekolwiek ruszenie owych spraw do przodu, będzie miał przy reformie ochrony zdrowia swoiste déjà vu. Bo dziś tak samo postrzega się NFZ: jako molocha i temat nie do ruszenia.
Być może ów imposybilizm związany jest także z przeświadczeniem o trudności merytorycznej zagadnienia. Nawet Bosak, zwykle tak wygadany, w ostatniej debacie z Zandbergiem mógł przedstawić jedynie pomysł… dyskusji z ekspertami. Reforma systemu opieki zdrowotnej to niemal rocket science, więc co się będę w tej sprawie wypowiadał! Podatki, nauka, dietetyka, historia czy służby specjalne to co innego, prawda?
Drugim powodem takiego, a nie innego podejścia do reformy ochrony zdrowia są wolnorynkowe bujdy wdrukowane w mental społeczeństwa. Brainwashing, jakiemu poddano nas jeszcze w latach lat 90., i wciąż dominująca w dyskursie neoliberalna nowomowa potrafią impregnować na jakiekolwiek argumenty. O tym, że jakość kosztuje, nie trzeba przecież przekonywać nawet wolnorynkowców z ich wiecznym „nie ma darmowych obiadów”. Tymczasem gdy wspomnieć, że skoro jakość kosztuje, to dobrej jakości opieka medyczna też musi swoje kosztować, dostajemy tysiące argumentów przeciwnych: że nie, jak to, to nie tak. Z koronnym stwierdzeniem, że te pieniądze na pewno zostaną roztrwonione.
Kandydat na prezydenta Rafał Trzaskowski tłumaczył nawet w kampanii, iż „logika wskazuje na to, że obniżenie składki [zdrowotnej] wymusi poważne i aktywne zajęcie się cięciem kosztów”. Notabene Trzaskowski właśnie dostał od rady miasta Warszawy (jakkolwiek słuszną) podwyżkę swojej pensji. Widać trzaskowska logika jego własnej pensji się nie ima, bo za jakość pracy w ratuszu trzeba więcej płacić.
Zresztą słomiana kukła „racjonalnego zarządzania przez oszczędzanie”, w którą akurat w przypadku szpitali wierzy liberalna Polska, jakoś nie ma zastosowania, gdy tym samym wierzącym w nią Polakom zaproponujemy niższe pensje albo dochody ich własnych gospodarstw domowych. Hmmm, zarabiacie za dużo, państwo Kowalscy, jak wam zabierzemy jedną pensję, to zaczniecie lepiej gospodarować i zarządzać budżetem domowym! Spytajcie Rafała Trzaskowskiego!
Rzecz jasna, owa neoliberalna wiara w to, że ochrona zdrowia to jedno „dziurawe wiadro”, sprawia, że każdy postulat jej dofinansowania zderza się ze ścianą: haha, roztrwonią pieniądze! Lądujemy więc w błędnym kole: żeby poprawić jakość produktu czy usługi, trzeba w to zainwestować; żeby zainwestować, trzeba wyłożyć pieniądze; pieniędzy nie ma, więc nie inwestujemy, tylko tniemy koszty; tniemy koszty, więc jakość jest coraz gorsza. I tak to się kręci.
Polacy, owszem, rozumieją logikę inwestowania w poprawę jakości w przypadku, dajmy na to, paczkomatów, asfaltu na ulicy czy nawet strony internetowej do sprzedaży ręcznie robionych szalików, ale jakoś nie rozumieją jej w sprawie operowania im chłoniaka. Tymczasem na zdrowie przeznaczamy o wiele mniejszy procent PKB niż choćby Czesi, którym tak lubimy pokazywać, jaki to u nas postęp. Może i postęp – chorych przecież na odrestaurowanych ulicach nie widać. Turysta nie przyjdzie na dziecięcy SOR i nie zobaczy, że jest dosłownie czarno od tłumu i czeka się pięć godzin, aż lekarz zbada dziecko.
Wreszcie trzecim powodem wydaje się być… przesadzenie z krytyką upadku ochrony zdrowia. Wiem, brzmi to nieco paradoksalnie, ale nie jest tak, że w zdrowiu nic się przez lata nie poprawiło. Przeciwnie, te rzekomo przejadane pieniądze zaowocowały mimo wszystko nowocześniejszym sprzętem i rozwojem usług. Kiedyś na tomograf czy gastroskopię czekało się pewnie o wiele dłużej. W tym sensie krytyk przejadania wszelkich środków przez NFZ może być wręcz zszokowany, gdy nagle trafia do szpitala klinicznego, gdzie posiłki są zjadliwe, a sala jest dwuosobowa z łazienką (dwie dekady temu prawdziwy luksus).
Dodajmy do tego fakt, że uprzywilejowani – jako klasa panująca w Polsce – zawsze się do tych lepszych szpitali dostają bez zbędnego czekania, a to dzięki sieci znajomości, a to dzięki wizytom w prywatnych gabinetach ordynatorów. Te 5 proc. najbogatszych, co kształtuje dyskurs, jakoś rzadko czeka w kolejkach dla „maluczkich”. Nic dziwnego, że wieści o upadku ochrony zdrowia w Polsce brzmią dla nich jak jakiś fejk albo nieuzasadnione pretensje. O co chodzi, przecież ja na operację czekałem tylko kilka tygodni i jeszcze miałem jedynkę w szpitalu? Jak zwykle przesadzają!
Połączenie imposybilizmu, braku wiary w jakiekolwiek reformy z przeświadczeniem, że te reformy i tak okażą się marnotrawstwem, a tak w ogóle, to z ochroną zdrowia nie jest wcale tak źle, bo uprzywilejowani braków nie cierpią – sprawiają, że dziura w budżecie NFZ wielkości 14 miliardów złotych i zamykanie szpitali nie obala rządów. Przeciwnie: rząd może mieć na to kompletnie wy…walone. W końcu partii Tuska i tak rośnie poparcie, prawda?






























Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.