Kraj

Prawdziwą historię Kościoła można poznać tylko przez historię jego finansów [rozmowa]

Jeśli kościelne beneficja powstawały w jakimś celu – Kościół otrzymywał kapitał za coś, na przykład za prowadzenie szkoły czy szpitala – to czy przy dzisiejszych zwrotach ziemi ktokolwiek dba o realizację pierwotnych założeń? Czy wymaga się od Kościoła wykonywania zadań, dzięki którym wszedł w posiadanie danego beneficjum? Stasia Budzisz rozmawia z Kamilem Janickim, autorem książki „Dziesięcina. Prawdziwa historia kleru w dawnej Polsce”.

Stasia Budzisz: Jesteśmy w stanie dziś w Polsce napisać uczciwą historię Kościoła katolickiego?

Kamil Janicki: O pewnych sprawach dziś dużo łatwiej pisać, bo pojawiły się dane, o których poprzednie pokolenia badaczy mogły tylko marzyć. Jednak w fundamentalnych kwestiach wciąż panuje milczenie. Trzeba naprawdę głęboko grzebać, by znaleźć choćby wstępne odpowiedzi na podstawowe pytania. Czyli te o władzę i majątek.

Nie da się uczciwie opowiedzieć historii żadnej instytucji bez uwzględniania jej finansów – tego skąd brała środki, kto je kontrolował, jak je wydawano. A w odniesieniu do polskiego Kościoła wciąż mamy do czynienia z wielkimi białymi plamami. Na usta ciśnie się cała lista zasadniczych kwestii, nad którymi nikt się za bardzo dotąd nie pochylał.

Jakie to kwestie?

Na przykład pytanie o to, co dokładnie i na jakich zasadach należało do Kościoła. Jak wielki to był majątek? Jak powstał? Czy Kościół w ogóle faktycznie, w pełni posiadał „swoje” dobra, czy był ich właścicielem w takim współczesnym sensie? Czy może raczej tylko miał je pod kontrolą, w zamian za konkretne, jak moglibyśmy to ująć dzisiaj, usługi?

Można powiedzieć, że Kościół sam nie wie, czym dysponował?

Jak najbardziej. Nie wie i nigdy nie wiedział. W ogóle w dawnej Polsce nikt nie orientował się w pełni w sprawach majątkowych, nawet król. Senatorowie czy posłowie nie wiedzieli, co i do kogo należy. Brzmi to absurdalnie, ale to nie był przypadek. Tak szlachta, jak i duchowieństwo bronili się przed jakąkolwiek ewidencją, a władza centralna nie była na tyle silna, by wymusić powszechny, rzetelny cenzus. W efekcie nikt nie mógł powiedzieć nawet, ile w kraju było miejscowości, ilu właścicieli ziemskich.

Nadszedł czas na totalną wojnę lewicy z Kościołem

Sami szlachcice już od XVI wieku utyskiwali, że Kościół przejął ogromną część ziemi w kraju – nawet 50 czy ponad 60 proc. wszystkich wiosek i dóbr. Ale tych alarmistycznych głosów nikt nie był w stanie zweryfikować, ani wtedy, ani dziś. Jeszcze parę lat temu wśród badaczy panowały zupełnie sprzeczne opinie. Jedni pisali, że szlachta musiała mieć w znacznym stopniu rację, inni, że to były tylko agitacyjne hasła, a polski Kościół nigdy nie posiadał prawdziwie wielkiego majątku ziemskiego.

Robi się coś, żeby się tego dowiedzieć?

Wśród historyków Kościoła właściwie nic. I znów – to nie przypadek. Od trzech dekad historię Kościoła bada się właściwie tylko na uczelniach kościelnych. Zajmują się tym zwykle sami członkowie kleru, księża profesorowie, ewentualnie osoby blisko związane z Kościołem. Co najważniejsze, prace są podejmowane niemal zawsze w ramach projektów badawczych i grantów prowadzonych przez duchowne instytucje, wedle ich wymagań. Oznacza to, że bada się od wewnątrz, nie z zewnątrz. Całe obszary dociekań są niemal pomijane albo traktowane bardzo po macoszemu. Trzeba często przejrzeć dziesiątki prac, by znaleźć, jakby na marginesie, szerszy obraz kwestii takich jak moralność dawnego kleru, udział duchownych w systemie władzy. A najmniej prowadzono badań w sprawie dawnego majątku Kościoła.

Tobie udało się napisać książkę o finansowej historii Kościoła. Jakim cudem?

To nie tylko książka o majątku, ale faktycznie od niego wychodzę. Pisząc Dziesięcinę w ogromnym stopniu opierałem się właśnie na literaturze opracowywanej przez kościelne instytucje, przez księży-naukowców. Inaczej by się nie dało! Zresztą to często naprawdę są bardzo dobre prace, ale jednak pisane z określonej perspektywy. W pewnych aspektach musiałem szukać drobnych wzmianek i składać z nich szerszy obraz. Niesamowicie pomocne były na przykład opracowania akt dawnych wewnętrznych kontroli kleru, tak zwanych wizytacji.

10 powodów, dla których nie wypowiemy konkordatu (bo się nie da)

Z kolei w sprawie ogólnego stanu posiadania Kościoła z pomocą przyszły mi badania, które z pozoru nie miały nic wspólnego z klerem. Od połowy XX wieku w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk prowadzono ogromny projekt, w którym chodziło o stworzenie szczegółowej mapy Polski XVI wieku, czyli z okresu, gdy wygasła dynastia Jagiellonów, a zaczynały się rządy królów elekcyjnych. Sprawdzano położenie każdej osady, wszelkie podziały administracyjne, przebieg dróg, ale też stan majątkowy. Projekt zakończył się w 2021 roku, wraz z mapami i komentarzami zespół upublicznił pełną bazę danych. Z niej można zaś wyciągnąć dokładniejsze niż kiedykolwiek wcześniej dane o stanie posiadania dawnego Kościoła, o tym, gdzie i jakie miał majątki w danym powiecie czy województwie – w każdym razie na rozumianych dość wąsko „ziemiach polskich”.

A dlaczego nikt się nad tym nie pochylił wcześniej?

To chyba wciąż efekt tego, że całym zagadnieniem majątku dawnego Kościoła nikt się za bardzo w nauce nie zajmuje. W każdym razie nie jego skalą, a co najwyżej pewnymi mechanizmami formalnymi. Niby atlas ukończono już kilka lat temu, ale w pracach dotyczących kleru znalazłem tylko bardzo krótkie odniesienia do niego, które zresztą ewidentnie nie bazowały na analizie pełnych danych projektu. Można by je zmieścić na trzech stronach, nie więcej.

Było dla mnie oczywiste, że trzeba dokładniej przyjrzeć się ustaleniom twórców atlasu. Dzięki dekadom pracy zespołu z PAN możemy wreszcie powiedzieć, że Kościół był właścicielem mniej więcej 13 proc. wsi w Polsce, a do tego 16 proc. miast. Można by pomyśleć, że nie są to procenty wielkie. Ale jednak cały majątek królewski czy też państwowy był mniejszy od kościelnego! Poza tym trzeba pamiętać, że duchowieństwo to był względnie niewielki stan. W efekcie na jednego księdza czy zakonnika przypadało pięć razy więcej dóbr ziemskich niż na jednego szlachcica. A to nie jest jeszcze pełna suma kościelnego majątku.

No dobrze, ale po co w ogóle się tym zająłeś?

Kilka lat poświęciłem na badanie historii polskich chłopów, a potem polskiej szlachty. Kolejny krok był jakby oczywisty. Nie da się w pełni zrozumieć nowożytnej Polski, jeśli nie zrozumie się kleru. Historycy kościelni piszą wprost, że w żadnym innym kraju europejskim episkopat nie miał takiej pozycji i takich wpływów, jak w dawnej Polsce. Są nawet dobre powody, by twierdzić, że u nas prymasi mieli większą władzę niż królowie! Cały kler był nieodzownym elementem ówczesnych układów.

A kluczem do ich zrozumienia są pieniądze?

Klucz, moim zdaniem, leży właśnie w majątku, sposobach jego zdobywania, rozdawania i zarządzania. Kiedy zrozumiemy, jak to funkcjonowało, zrozumiemy zarówno władzę kościelną, jak i to, że w codziennej działalności kleru, zwłaszcza wysokiego, religia i kult nie miały wcale naczelnego znaczenia. Liczyły się polityka, władza i urząd. Kościelni urzędnicy niewiele zajmowali się wiarą. Jeśli zrozumiemy system, ale też normy i wymagania, jakie taki system tworzył, to padną nam kolejne mity, choćby o pobożnej polskiej wsi.

No to zacznijmy od wyjaśnienia kluczowego pojęcia z twojej książki – czym było beneficjum?

W dużym uproszczeniu to majątek powiązany ze stanowiskiem kościelnym. Od średniowiecza do XIX wieku w Kościele nie mógł istnieć niemal żaden stołek, stanowisko, jeśli nie zapewniono mu stałego źródła dochodów. Ten majątek był każdorazowo powierzany księdzu wynoszonemu na dany urząd. Jeśli ktoś zostawał na przykład plebanem, czyli po naszemu proboszczem, dostawał w swoje ręce beneficjum związane z daną parafią – zwykle było to spore pole, folwarczek, może jedna rodzina chłopów pańszczyźnianych, łąki, sad, ewentualnie jeszcze karczma. Ksiądz odtąd miał zarządzać tym majątkiem tak długo, jak pełnił swoją funkcję. W praktyce więc stawał się jednocześnie nie tylko plebanem, ale też panem gruntowym, gospodarzem na całkiem sporej posesji.

Co ważne – dochód uzyskiwany z beneficjum nie był przeznaczony na potrzeby kultu, wspieranie Kościoła czy jakieś cele dobroczynne. To były pieniądze na osobiste potrzeby księdza, z którymi mógł zrobić, co chciał. Wszelkie wydatki związane z szeroko pojętą wiarą szły z osobnych funduszy, głównie z „tacy” i innych doraźnych datków wiernych.

Biskupi też mieli takie beneficja?

Im duchowny znajdował się wyżej w kościelnej hierarchii, tym jego majątek był większy. Biskup mógł mieć pod sobą setki wsi, kilka albo kilkanaście miast i tylko on decydował, co będzie robił z pieniędzmi. A trzeba zaznaczyć, że w przeliczeniu na dzisiejsze biskupi zarabiali naprawdę ogromne kwoty – od kilku do kilkudziesięciu milionów złotych rocznie.

Kto nadawał te beneficja – począwszy od małych parafii po wielkie biskupstwa?

Szlachta, magnaci i król. W wielkim uproszczeniu było tak, że ten, kto zapewnił finansowanie danego urzędu, potem wciąż go kontrolował, niemal w pełni. Na przykład gdy bogaty ziemianin przekazał ziemię pod świątynię parafialną, opłacił budowę kościoła, a do tego zapewnił folwark i pola plebanowi, odtąd był patronem tego urzędu. Czyli to on każdorazowo wybierał, kto zostanie plebanem, a biskup tylko przyklepywał tę decyzję i udzielał święceń. Sam jednak nie miał właściwie nic do powiedzenia.

Ksiądz Tischner zbudował grunt pod Balcerowicza

Żeby zostać księdzem, nie trzeba było czuć powołania, jak nam się dzisiaj wydaje. Ba, to nigdy nie wystarczało! Księdzem można było zostać tylko wtedy, kiedy otrzymało się prowizję, czyli właśnie nominację z rąk patrona lub kapłana już kontrolującego beneficjum. Nie było też tak, że księdza wybierało się z jakiejś puli wykształconych ludzi czekających do obsadzenia. Patron, zwykle szlachcic, mógł wskazać kogokolwiek: swojego syna, siostrzeńca, znajomego herbownika, albo chociażby posłusznego chłopa. Wszystko zależało tylko i wyłącznie od niego.

Czyli sam Kościół nie decydował o działaniu Kościoła. Tak było w całej Europie?

Poniekąd, ale jednak Polska była przypadkiem wyjątkowym. Bo w żadnym dużym kraju nie rozwinął się na taką skalę patronat prywatny. Wszędzie byli patroni, ale tylko u nas było tak, że większość parafii kontrolowali właśnie szlachcice. A nie król albo biskupi.

Dlaczego Rzym nie wydzielał na to pieniędzy ani nie decydował o strukturze Kościoła, tylko musiał istnieć świecki patron?

To anachroniczne patrzenie na historię. Nie było czegoś takiego jak „jeden Kościół”. Owszem, istniał zwierzchnik w Rzymie, ale jego doraźne wpływy poza Italią były naprawdę ograniczone. Zresztą nie mogło to przecież wyglądać inaczej bez szybkich środków transportu, komunikacji. W praktyce każdy biskup kierował jakby odrębnym, dalece niezależnym Kościołem. Każda diecezja miała własne prawa, zarząd. A system beneficjalny tylko wzmacniał samodzielność. Jeśli hierarchowie mieli swoje, przyznawane na stałe majątki, z którymi mogli robić, co chcieli, to w efekcie wcale nie zależeli na co dzień od Rzymu. Nie musieli o nic prosić, a więc i nie musieli wcale się podporządkowywać.

A można było odwołać biskupa?

W teorii tak, w praktyce byli niemal nieusuwalni. Tak naprawdę bardzo trudno było odwołać nawet zarządcę parafii, plebana. O jego usunięciu przesądzała zresztą prędzej wola patrona niż biskupa.

A jak wyglądała edukacja plebanów wybranych przez fundatora?

Słabo. Wybrany kandydat na plebana musiał zdać przed święceniami dość prosty egzamin, który sprawdzał, czy potrafi odczytywać formuły z brewiarza i mszału, poza tym miał znać podstawowe modlitwy. Jeśli wiedział więcej, to nie dzięki edukacji duchownej, ale przez to, że wcześniej odbierał nauki jako człowiek świecki – bo w Polsce typowy szlachcic umiał czytać i pisać.

PSL przeciw klerowi: „Polska powinna zapomnieć, że była szlachecką i księżą”

Pleban nie miał prawdziwego przygotowania do posługi, ale też na ogół wcale jej nie pełnił. Zatrudniał wikariusza, który za niego pracował. Każdy lepiej uposażony urząd opierał się na zastępcy, więc żaden biskup nie zajmował się na co dzień zarządzaniem kościołem, odprawianiem mszy czy wizytowaniem innych kościołów – od tego miał ludzi. Podobnie kanonik czy proboszcz.

To co robił taki biskup?

Był politykiem, magnatem i właścicielem ziemskim. Mieliśmy więc niejako dwa klery: urzędniczy, majątkowy i latyfundialny, tych wszystkich zamożnych panów w sutannach, oraz „proletariat duchowny”, złożony z biednych wyrobników, którzy na co dzień, za minimalną stawkę, modlili się i prowadzili duszpasterstwo. Na to najniższe duchowieństwo spadał niemal cały kontakt z wiernymi. Dysponujemy badaniami z XVI wieku, które dowodzą, że na przykład w okolicach Lublina nie było ani jednego plebana, który zajmowałby się osobiście nauczaniem.

Zresztą wtedy inne były priorytety, niż teraz. Zarówno dla samych duchownych, jak i dla wiernych. Ci drudzy przykładali wagę przede wszystkim do tego, by parafia zapewniała im dostęp do rytuałów. Ksiądz miał przede wszystkim niezwłocznie chrzcić dzieci, udzielać komunii, odwiedzać umierających z wiatykiem i świętymi olejami. Jeśli z tym nie było problemów, wierni akceptowali niemal wszystko. Takie podejście wynikało w ogóle z innego rozumienia religii w dawnych czasach.

Co masz na myśli?

W XVII czy XVIII wieku nikt się nie zastanawiał, czy wierzy w Boga, to pytanie było z gatunku absurdalnych, bo założenie było takie, że każdy wierzył. Dla Kościoła w ogóle nie miało znaczenia, co prości ludzie sobie myślą albo czy rozumieją dogmaty. Wierni mieli znać podstawowe modlitwy, a duchowni sprawować rytuały. Były określone akty, które trzeba było wypełnić: obecność w kościele, odśpiewanie modlitwy, złożenie ofiary w odpowiednich momentach. Myślenie o religii było rytualne.

Bóg, Ojczyzna, Jedność i Zgoda wystarczą. Terror polityczny wielkopolskiej endecji

To się zaczęło zmieniać dopiero później, od XIX, a na dużą skalę dopiero w XX wieku. Wcześniej, gdy biskupi siedzieli w pałacach i organizowali uczty, niemal nikt im tego nie wytykał, bo wagę przywiązywano do realizacji rytuału, nie do osobistego zaangażowania. Biskup opłacał ludzi, którzy modlili się za niego, a że mógł opłacić ich wielu, to w ogóle odczuwano, że to czyni go modlitewnie o wiele skuteczniejszym, niż gdyby sam klękał i zwracał się do Boga. Rozumowanie było proste: jeśli stu księży będzie się o coś modlić, to skuteczność tej modlitwy będzie większa, niż gdyby modlił się jeden biskup.

To tak działa do dziś. Wiele razy na Kaszubach słyszałam, że im więcej zdrowasiek odmówi się za zmarłego, tym bardziej przybliży się go do Królestwa Niebieskiego albo chociaż do końca męki w czyśćcu.

To odprysk myślenia o wierze, które dominowało przez większość historii chrześcijaństwa. Był to też typowy sposób myślenia o religii w czasach antycznych. Tak myśleli starożytni Rzymianie i Grecy. Nie chodziło o osobisty kontakt z siłą wyższą, nie o dogmat, ale o sprawowanie rytuału, złożenie odpowiednich ofiar. Jeden z historyków Kościoła nazwał to utylitarnym podejściem do religii. Powiedziałbym raczej, że było to podejście transakcyjne.

Ale za te rytuały też trzeba było zapłacić, a czasem dosłownie „odkupić winy”, bo przecież ludzie wierzyli – nadal pewnie wierzą – w karę Bożą.

No i to jest powiązane z beneficjami. Duchowni dostawali pod kontrolę majątek między innymi w zamian za opiekę modlitewną. Wyznacznikiem religijności była bojaźń Boża, a podstawowym jej rysem – strach. To była teologia w klimacie lęku, jak stwierdził jeden z badaczy kościelnych. Ludzie przebłagiwali Boga za swoje winy i dosłownie prosili o oddalenie kary. Zakładano, że każdy grzech kończy się karą. Jeśli doszło do pożaru czy pomoru bydła, to u źródła tego nieszczęścia musiał leżeć grzech. Nawet taki nieuświadomiony. Ludzie więc całe życie starali się oddalić gniew boży. Szlachcice zaś wierzyli, że sami nie muszą się modlić, bo starczy odpowiednio zapłacić i pomodlą się za nich.

I wymodlą im życie wieczne.

Też, ale nie tylko. Chodziło także o bieżące szczęście. O to, żeby nie chorować, wygrać w bitwie, przeżyć wojnę. W tym wszystkim kluczowe jest jednak inne pytanie, związane z Kościołem dzisiaj: jeśli te wszystkie beneficja powstawały w jakimś celu, czyli Kościół otrzymywał kapitał za coś – nie tylko za opiekę modlitewną, ale też na przykład za prowadzenie szkoły, szpitala – to czy przy dzisiejszych zwrotach ziemi ktokolwiek dba o realizację pierwotnych założeń? Czy wymaga się od Kościoła wykonywania zadań, dzięki którym wszedł w posiadanie danego beneficjum? Czy gdy zwraca się majątek, który dawniej był uposażeniem szkoły kościelnej albo szpitala, to dba się o to, by Kościół ponownie, w zamian za ten majątek, na swój koszt prowadził takie placówki? Albo chociaż wciąż odprawiał ustalone setki razy w roku, przez określoną liczbę księży, modły za niegdysiejszych możnych patronów? Przecież oni nie dawali ziemi za nic. To była transakcja wiązana, Kościół zobowiązywał się realizować określone praktyki tak długo, jak kontrolował majątek.

W tym kontekście nie mogę nie nawiązać do Krakowa, o którym piszesz, że wiele starych kamienic, budynek filharmonii i inne drogie budynki w centrum miasta należą do Kościoła. Czy jesteśmy w stanie określić, jakie to są w ogóle kwoty i co Kościół powinien za to wykonać?

Strasznie ciężko jest dotrzeć do tych liczb i myślę, że to nie przypadek. Dla władz Krakowa to wygodne, by nie były łatwo dostępne. Z drugiej strony Kościół też nigdy nie lubił mówić wprost, ile posiada majątku. Już od XVI wieku duchowni unikali tych tematów. Myślę, że do dziś niewiele się w tej kwestii zmieniło. Kraków był zawsze najbardziej sklerykalizowanym miastem w Polsce, mówiło się nawet o nim „drugi Rzym”. Aż do zaborów było tam najwięcej i kleru, i majątków kościelnych, beneficjalnych. Należy jednak cały czas pamiętać, że majątek nie był w swobodnym posiadaniu Kościoła, był nadany w zamian za coś. Miał czemuś służyć.

Istnieje przekonanie, że najwięcej Kościół stracił za PRL-u. Na przykładzie Krakowa jesteś w stanie ocenić ile? No i ile potem odzyskał?

Do największych konfiskat majątku kościelnego wcale nie dochodziło za PRL-u. To taka mądrość ludowa, w którą lubimy wierzyć – że PRL zabrał i teraz trzeba oddać. Tak naprawdę najwięcej Kościół stracił w czasie zaborów. Dla silnych państw absolutnych niemożliwe było, żeby najpotężniejszymi posiadaczami ziemskimi nad Wisłą pozostali biskupi. To po prostu tworzyło konkurencję w systemie władzy. Przejmowanie ich majątków było jedną z pierwszych decyzji nowych władz. Potem, w II RP, zwracano, ale nikt specjalnie nie zastanawiał się nad zasadami. Wybuchła kolejna wojna i przyszedł PRL, który znów je odebrał. Jak się patrzy z perspektywy lat 1945-46, to zabierano majątki nadane niedawno. Nikt się nie cofał do stanu majątkowego sprzed setek lat. I dziś się także o tym kompletnie nie myśli, a to stanowi zarzewie sporu publicznego. Warto pytać, skąd w ogóle się wziął majątek kościelny i na jakich zasadach był przyznawany. Pamiętajmy przy tym, że beneficja działały do XX wieku, ten system rozmontowano dopiero w dobie pierwszej wojny światowej.

Jak obowiązek tonsury, czyli wycinanie kółka wielkości hostii na szczycie głowy, który oficjalnie istniał do 1972 roku. Do czego to było potrzebne?

Tego do końca nie wie nikt, jak to z kościelnymi rytuałami bywa. Ale jakoś trzeba wyjaśniać ich znaczenie po fakcie. Mówi się więc, że kółko w kształcie hostii na głowie miało oznaczać oddanie Bogu, na przykład na pamiątkę pierwszych chrześcijan zsyłanych do kopalń, gdzie strzyżono im głowy. A w praktycznym zastosowaniu miało od razu dawać znać, że mamy do czynienia z osobą duchowną.

Zdecydujcie się: albo dobro dzieci, albo fajnokatolicyzm

A może takie ostrzeżenie dla wszystkich dookoła, że to ksiądz i przestroga przed potencjalnym naruszeniem celibatu?

No nie. Celibat do czasów reformacji, czyli prawie przez całą historię Kościoła, był albo tylko zaleceniem, albo martwym przepisem. W czasie soboru trydenckiego, który był reakcją na reformację, poważnie zastanawiano się, czy go znieść. Nowe kontrole, prowadzone na przykład w Niemczech, pokazywały, że nawet 97 procent księży i tak jawnie narusza tę zasadę, żyje w konkubinatach. Gdzie indziej nie było inaczej.

To był ogromny problem, bo od księży żądano często stałych opłat w zamian za łamanie celibatu, na tym dodatkowo zarabiali biskupi. Co więcej, ich partnerkami i dziećmi w mniejszym czy większym stopniu pogardzano. Wielu duchownych zdecydowało się przejść na protestantyzm właśnie z tego względu. Było po prostu taniej, można było żyć jawnie, nie martwić się o status najbliższych. Dopiero wtedy, w reakcji na podejście nowej konkurencji, Kościół katolicki zaczął naprawdę stanowczo zwalczać jawne naruszenia celibatu. Ale przyczyną wcale nie była moralność, tylko ideologiczna walka z reformacją. Od tego czasu zaczęło się celibat kontrolować, ale to oczywiście samo w sobie nie oznacza, że zaczęto go powszechnie przestrzegać.

Co z tego przedzaborowego Kościoła, twoim zdaniem, zostało do dzisiaj?

Myślę, że dobrze by było, żeby każda osoba, która przeczyta Dziesięcinę, zadała sobie takie pytanie. W mojej opinii ono wykracza poza tę książkę. Dzisiejszy Kościół da się dobrze zrozumieć tylko wtedy, kiedy pozna się jego podbudowę. Jeśli się do tej instytucji należy, to dobrze jest znać jej przeszłość i działanie, a jeśli nie, to chyba też warto zrozumieć historię struktury, która odegrała tak kluczową rolę w polskiej historii.

**

Kamil Janicki – pisarz i publicysta specjalizujący się w dziejach II Rzeczypospolitej i sylwetkach wybitnych kobiet, z wykształcenia historyk. Redaktor naczelny magazynu WielkaHISTORIA.pl. Autor książek Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa, Wawel. Biografia, Cywilizacja Słowian, Pierwsze damy II Rzeczpospolitej, Dziesięcina. Prawdziwa historia kleru w dawnej Polsce.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Stasia Budzisz
Stasia Budzisz
Reporterka, filmoznawczyni
Reporterka, filmoznawczyni, tłumaczka języka rosyjskiego oraz absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Brała udział w socjologiczno-reporterskim projekcie Światła Małego Miasta i jest współzałożycielką grupy reporterskiej Głośniej. Freelancerka. Współpracuje m.in. z „Przekrojem”, „Nową Europą Wschodnią”. W 2019 roku ukazała się jej debiutancka książka reporterska „Pokazucha. Na gruzińskich zasadach”.
Zamknij