Rentierzy mieszkaniowi wykorzystują fakt, że ich zgromadzone środki finansowe zdecydowanie przekraczają ich potrzeby wydatkowe, by zarobić jeszcze więcej pieniędzy, przy okazji utrudniając życie tym, którzy mają ich za mało. Sporadyczne kradzieże na ulicy są mniej szkodliwe.
„Wolność mojej pięści kończy się tam, gdzie zaczyna się czubek cudzego nosa” – powiedział kilka lat temu „konsul honorowy Wolnej Republiki Liberlandu”, Karol Parkita. Z funkcji piastowanej przez pana Parkitę można się śmiać. Niestety na sprecyzowanym przez niego przekonaniu zbudowany jest cały polski liberalizm – także ten położony zdecydowanie bliżej głównego nurtu, który o Liberlandzie nigdy nie słyszał, za to o „Gazecie Wyborczej” czy TVN jak najbardziej. W bardziej prawicowym wariancie poszanowanie wolności innych ludzi sprowadza się do tego, by ich bezpośrednio nie bić, nie okradać czy nie ranić (przy czym chodzi tu głównie o rany fizyczne).
Jeśli dany czyn nie szkodzi bezpośrednio drugiej osobie, którą można wymienić z imienia i nazwiska, która sama czuje się pokrzywdzona, to nie ma żadnego problemu. Nawet jeśli te jednostkowe czyny w swojej masie prowadzą do fatalnych konsekwencji, to przecież nie można rozliczać wszystkich z osobna. „Każdy tak robi” to fraza wytrych, której chętnie używa każdy miłośnik nadwiślańskiego rozumienia wolności, gdy jest już przyparty do muru i brakuje mu argumentów – a te kończą mu się zwykle bardzo szybko.
czytaj także
Właśnie dlatego Polacy w większości nie są w stanie zrozumieć, dlaczego bycie rentierem mieszkaniowym nie jest w porządku. W pewnych środowiskach zostanie rentierem to wręcz ideał spełnionego życia – cel, do którego należy dążyć, ale niestety nie każdemu się udaje. Swoją drogą, to całkiem zabawne, że środowisko, które nieustannie oskarża lewicę o lenistwo, samo za ideał uważa bierne czerpanie renty ze zgromadzonego kapitału. I nawet im się to jakoś nie kłóci, przecież wcześniej musieli te pieniądze jakoś zdobyć – pokombinować, gdzieś załatwić, albo przynajmniej dobrze wybrać sobie rodziców, co też jest sztuką.
Taki rentier czuje się całkowicie niewinny, gdyż kupując trzy kolejne mieszkania, nie ma styczności z konkretną rodziną, która z powodu wzrostu cen musi odłożyć nabycie własnego lokum o kolejny rok. Niestety, współczesny kapitalizm zdehumanizował relacje ekonomiczne, dzięki czemu popełnianie niecnych czynów przychodzi bardzo łatwo.
Widząc złe wyniki finansowe, akcjonariusze spółki nakazują zarządowi głęboką restrukturyzację, chociaż pod tym hasłem kryje się zwolnienie kilkuset osób, a następnie z czystym sumieniem wracają do domu, by troskliwie zajmować się swoimi dziećmi. Liberalny minister finansów przez lata utrzymuje zamrożone pensje w budżetówce, czyli głodzi swoich pracowników, ale na co dzień widuje się tylko z innymi członkami i członkiniami ekipy rządzącej, którzy go klepią po ramieniu i chwalą za „dyscyplinę budżetową”.
Na tej samej zasadzie czyste sumienie – we własnym mniemaniu, rzecz jasna – zachowuje też rentier mieszkaniowy. Problem w tym, że traktowanie lokali mieszkalnych jak zwyczajnych dóbr inwestycyjnych to podejście zupełnie wypaczone. To właściwie zwyczajna patologia, którą należy wykorzenić, podobnie jak alkoholizm czy przemoc rówieśniczą.
Mieszkania nie są pierwszym lepszym dobrem konsumpcyjnym, jak samochody czy lodówki. Bez mieszkania nie da się normalnie funkcjonować, więc zarabianie na wzroście cen absolutnie podstawowych dóbr, w wyniku czego mniej zarabiająca większość społeczeństwa ma ogromny problem z ich zdobyciem, jest całkowicie niemoralne. Oczywiście jest zgodne z prawem – niestety – ale można je ocenić jako działanie nieuczciwe wobec innych. Nieuczciwość niekoniecznie musi być nielegalna. Bycie opryskliwym i przemądrzałym bucem w większości przypadków jest zgodne z prawem, ale takich ludzi się słusznie unika i poddaje społecznemu ostracyzmowi, co jakoś nikogo nie dziwi.
Poza tym mieszkania są dobrem o bardzo ograniczonej podaży. Budowane są na gruntach, których powierzchnia jest ograniczona, a wcześniej trzeba było je uzbroić i zapewnić im niezbędną infrastrukturę – zwykle z publicznych pieniędzy wspólnoty lokalnej. Dlatego też w długiej perspektywie ich ceny nieustannie rosną – z przerwami na załamania rynku – wraz z rosnącą zamożnością społeczeństwa.
Morawiecki stworzy społeczeństwo przedsiębiorców i drobnych rentierów?
czytaj także
Rentierzy chcą to wykorzystać, by zapewnić sobie zarobek bez wkładania w to większego wysiłku. Zgarniając sowite zyski, podbijają ceny mieszkań, gdyż zachęcają do tego samego innych właścicieli kapitału, którzy także decydują się ulokować swoje nadwyżki w mieszkania. Po co się męczyć śledzeniem kursów akcji, walut czy złota, skoro można kupić kilka mieszkań i mieć spokój.
Inaczej mówiąc, rentierzy mieszkaniowi wykorzystują fakt, że ich zgromadzone środki finansowe zdecydowanie przekraczają ich potrzeby wydatkowe, by zarobić jeszcze więcej pieniędzy, przy okazji utrudniając życie tym, którzy mają ich za mało. Szczerze mówiąc, sporadyczne kradzieże na ulicy są mniej szkodliwe, gdyż przynajmniej są ograniczone kwotowo. W przypadku działalności rentierów mieszkaniowych hell is the limit.
Oczywiście nie ma co liczyć na to, że zamożne osoby inwestujące w mieszkania same doznają jakiegoś nawrócenia. Po prostu należy im to uniemożliwić albo przynajmniej ich jakoś do tego zniechęcić. Jak na razie państwo ich do tego raczej zachęca, chociażby utrzymując niski podatek od wynajmu o stawce 8,5 proc. Owszem, to stawka od przychodu, tyle że większość kosztów utrzymania tych lokali i tak zwykle pokrywają lokatorzy, a reszta finansuje się sama wzrostem wartości danej nieruchomości.
Co gorsza, wśród stu gróźb wyborczych przygotowującej się do władzy Koalicji Obywatelskiej znalazło się pośrednie finansowanie rentierów mieszkaniowych, czyli 600 złotych dopłaty do czynszów dla najemców. Senatorka Lewicy Magdalena Biejat stwierdziła niedawno, że jej ugrupowanie będzie przeciwne zarówno tym dopłatom, jak i równie kuriozalnemu Kredytowi 0 procent. Niestety, po ujawnieniu umowy koalicyjnej można założyć, że pomysły te przeforsują same KO i TD, bez udziału Lewicy, której sprzeciw wyrazi się jedynie w jakiejś krótkiej konferencji prasowej.
czytaj także
W umowie koalicyjnej mieszkalnictwo zostało potraktowane wyjątkowo po macoszemu. Poświęcono mu jeden krótki akapit, z czego połowę zajmuje rytualna obietnica zapewnienia większej dostępności mieszkań oraz tradycyjne pomstowanie na NBP. Nie znalazły się tam nie tylko żadne konkrety, ale nawet jakieś bardziej precyzyjne zdania. No, może poza nieokreślonym wspieraniem samorządów w remontowaniu pustostanów, chociaż wiemy już, że ich liczba wygląda dobrze tylko na papierze – w rzeczywistości wiele z nich to zupełnie zdewastowane budynki. Nawet jeśli udałoby się wyremontować wszystkie zdatne do remontu pustostany, to powstanie kilkanaście lub co najwyżej kilkadziesiąt tysięcy mieszkań. Deweloperzy i inwestorzy indywidualni co roku oddają ich kilka razy więcej.
Era flipera i „pójścia na swoje”? Pora skończyć z mieszkaniowym frajerstwem
czytaj także
Możliwości Lewicy w tej kadencji będą znikome, podobnie jak jej wpływ w przyszłej koalicji rządzącej – o ile w ogóle będzie jakikolwiek. W takiej sytuacji należałoby sobie wybrać jeden z najbardziej palących obszarów, w którym będzie się miało pełną swobodę prowadzenia polityki lewicowej.
Lepiej byłoby zdobyć jedno ministerstwo mieszkalnictwa niż wicepremiera, ministra cyfryzacji i ministrę polityki społecznej razem wziętych. Bo to w obszarze mieszkalnictwa jest najwięcej problemów i to tam lewicowe podejście odgrywałoby największą rolę. Przykładowo, cyfryzację to mogłoby robić nawet PSL, bo światopogląd nie ma tu większego znaczenia. Zresztą cyfryzację robiło, z niemałymi sukcesami, nawet i PiS.
Dzięki temu Lewica nie tylko mogłaby przeforsować własny program budownictwa publicznego („W latach 2025–2029 zbudujemy w ramach Krajowego Programu Mieszkaniowego 300 000 nowoczesnych mieszkań na tani wynajem” – czytamy w jej programie), ale też spróbować ograniczyć działalność rentierów mieszkaniowych. Na przykład narzędziami podatkowymi, czyli zaporowym opodatkowaniem nabycia czwartego i kolejnego mieszkania, albo wprowadzić podatek katastralny z wyłączeniem lokalu służącego właścicielowi do życia. Jeśli na takie zmiany podatkowe nie zgodziłby się minister finansów, pozostałyby rozwiązania bardziej inwazyjne – z zakazem posiadania więcej niż 4–5 lokali włącznie.
Gdyby Lewicy udało się przeforsować swój program przynajmniej w tym jednym, niezwykle istotnym dla lewicy, obszarze, to już można byłoby uznać najbliższą kadencję za niestraconą. Bycie kwiatkiem do kożucha rządu nadwiślańskich liberałów w zamian za trzy eksponowane fotele, które są nieistotne z lewicowego punktu widzenia, będzie zwyczajną stratą czasu, a może nawet i twarzy.