Kraj

„Wy możecie rodzić dzieci, a my jesteśmy kapłanami” [rozmowa z Zuzanną Radzik]

Gdy zaczęłam pisać „Kościół kobiet”, byłam wkurzona.

Łukasz P. Skurczyński: Odnoszę wrażenie, że książkę Kościół kobiet napisała, kolokwialnie mówiąc, osoba wkurzona. Jesteś wkurzona?

Zuzanna Radzik: Byłam wkurzona, gdy zaczynałam pisać. Potem to wkurzenie nie tyle się stępiło, co poszło w inną stronę. Sama złość nie wystarczy i potrzebne jest kreatywne przejście. Jeśli chcesz zostać w Kościele, a nie go opuścić, musisz jakoś spalić negatywną energię. Oczywiście masz prawo do emocji. One są w porządku. Starałam się je opanować, by nie zainfekować nimi czytelników.

Absolutyzowanie emocji i narzucanie ich innym nie jest dobre. W trakcie pisania dokonał się we mnie pewnego rodzaju eklezjologiczny zwrot. Przeszłam od chęci „przejechania się” po wszystkim, do potrzeby budowania. Głównie dzięki osobom, z którymi rozmawiałam. I które tłumaczyły mi, dlaczego zostały w Kościele; które mówiły o Kościele z troską. Te rozmowy mnie zawstydziły, ale wskazały też nowy kierunek. Zaczęłam się zastanawiać co przeżywam, i co robię w Kościele. Przeszłam od poczucia nie tyle stania na pograniczu, ile…

…pewnego dystansu?

Tak, dystansu. A dzięki rozmowom dystans zniknął. Zrozumiałam, że go sobie wymyśliłam, by nie czuć się dotknięta. Żeby mnie to wszystko nie dotyczyło, nie raniło.

Jak się odnajdujesz w Kościele rzymskokatolickim, który – jak sama przyznałaś – cię wkurza?

Ta relacja pozostaje problematyczna.

W klasowo podzielonym Kościele ci, którzy mają dostęp do pulpitu i posiadają autorytet mówienia w imieniu instytucji, tak strasznie go marnują!

I marnują swoje szanse. Nie mówią o tym, o czym powinni.

Wróciłam z urlopu w Izraelu, który przeobraził się w pielgrzymkę po Ziemi Świętej. Głosiliśmy kazania. Wsłuchiwaliśmy się w teksty biblijne i je analizowaliśmy. Czerpaliśmy z kazań bp. Grzegorza Rysia. Zastanawialiśmy się dlaczego inni biskupi tak nie mówią? Dlaczego nie mówią o natchnionych tekstach? I nie trzymają się ewangelicznych opowieści? Przecież głód duchowy istnieje. A Kościół katolicki w Polsce na ten głód nie odpowiada.

Zamiast chleba daje kamień?

Daje coś, co nie jest pożywne, albo jest pożywne „inaczej” lub nie syci wszystkich. Na poziomie ogółu to irytuje – biskupi coś otrzymali, a nie ma z tego większego pożytku. Ten autorytet jest „niezasłużony”. Widać więc pewne pęknięcie: na duchowieństwo i świeckich. Zwróciłam na to uwagę przy pisaniu mojej książki. Kwestia kobiet nie stanowi problemu samego w sobie, ale wiąże się z tym, że kobiety zawsze są świeckie. I że przeciwstawiamy świeckich duchownym.

W protestantyzmie nie mamy teoretycznie tego problemu. Wszyscy jesteśmy włączeni w kapłaństwo przez chrzest. Później ci, którzy chcą zgłębić tematy religijne i pomagać innym w ich zrozumieniu, zajmują specjalne urzędy. Niestety kontekst polski jest dość specyficzny. Ewangelicyzm polski jest dość dziwnym tworem.

Jesteście dostosowani do kontekstu kulturowego.

Owszem. Przyznaj jednak, że polski katolicyzm nie jest reprezentatywny. Gdy opisujesz katolicyzm hinduski czy amerykański, widać różnicę.

Amerykański katolicyzm składa się z całą pewnością z ruchów progresywnych i środowisk poszukujących. Ale mamy też środowiska konserwatywne czy wręcz fundamentalistyczne, bardzo silne i wpływowe. Nie łudźmy się. Europa też jest osobliwa pod tym kątem. W Polsce Kościół jest, jaki jest, ze względu na zachowawczość społeczeństwa. Choć myślę, że kultura i Kościół karmią się nawzajem.

Tomasz Mincer powiedział kiedyś, że granice teologii przechodzą tam, gdzie stał mur berliński. Zgadzam się z nim, ale uważam, że przesunięte zostały nieco bardziej nad Odrę…

Coś w tym jest. Myślę jednak, że ciężko powiedzieć, co było pierwsze – kura czy jajko. W każdym razie polski katolicyzm wydaje się karmić ogólną zachowawczością i konserwatyzmem społeczeństwa, a równocześnie oba te zjawiska podsyca. Mamy więc pętlę. Być może społeczeństwo zmienia się w miastach, ale summa summarum można dojść do wniosku, że to wcale nie następuje tak szybko. Jesteśmy zachowawczy, oczywiście nie na poziomie, który dotyczy nas osobiście, ale w kwestii tego, co inni powinni czynić i okazywać. Są rzeczy, których nie chcemy widzieć w społeczeństwie, ale akceptujemy u siebie.

W książce opisujesz stowarzyszenia w Stanach, które zrzeszają postępowe zakonnice. A w Polsce

Watykan zobowiązał siostry, aby wprowadziły w latach 50. ubiegłego wieku Konferencje Wyższych Przełożonych Zakonnych. Amerykanki śmieją się, że chcieli tego, to teraz mają. „Nie zależało nam na tym, aby się zrzeszać, ale skoro nas przekonaliście, to zrobiłyśmy kontrę” – mówią.

W Polsce istnieją podobne gremia. Gdy dzwoniłam do sekretariatu polskiej Konferencji zrzeszającej zgromadzenia żeńskie, aby o nich porozmawiać, wszyscy odsyłali mnie do osoby, która była na urlopie. A gdy próbowałam skontaktować się z kimś innym – sióstr jest przecież w Polsce dwadzieścia tysięcy! – dowiadywałam się, że tylko ta jedna może ze mną rozmawiać. Mamy u nas w Kościele jakiś paraliż komunikacyjny. Rozmowy z siostrami okazały się bardzo trudne. Zupełnie inaczej podobne rozmowy prowadziło mi się w Stanach Zjednoczonych. Nasze siostry nie idą w tę samą stronę i nawet podkreślają, że to dobrze, bo tam reforma spowodowała spadek powołań. Tylko że my w Polsce mamy drastyczny spadek powołań i zero reform. Przełożone zakonne zwykle twierdzą, że to przez współczesną kulturę braku zobowiązań.

Czyli nie ma w Polsce instytucji, która zrzeszałaby katolickie feministki? Czy to w ogóle u was w Kościele jest możliwe?

Myślę, że jest. Może istnieć Polski Związek Kobiet Katolickich, który jest konserwatywną grupą. Dlaczego więc nie mógłby istnieć jakiś bardziej liberalny związek feministek katolickich? Od strony formalnej to jest możliwe. Może wreszcie przyjdzie taki moment, w którym tego typu organizacja powstanie. Zresztą na promocji mojej książki w Warszawie padło pytanie o utworzenie kolektywu kobiecego podobnego do tego, który istnieje w Indiach. I myślę, że między innymi po to pisałam tę książkę: abyśmy się policzyły i się dogadały. W internecie już powstało forum, na którym rozmawia się o tematach z Kościoła kobiet. Książkę pisałam zresztą z nadzieją na wywołanie jakiegoś ruchu ze strony kobiet. Minął pewien czas od jej publikacji i dostaję wiadomości zwrotne od pań, które próbowały coś zrobić, ale czuły się w swoich działaniach osamotnione.

Kościół kobiet czyta się jak reportaż. Jest wątek wyświęcenia kobiet na kapłanki w Czechosłowacji. Podobno to nie było tak, że Watykan nic na ten temat nie wiedział, tylko tolerował, bo pomagało to w walce z komunizmem.

Trudno powiedzieć. One żyły w podziemiu. Wyświęcona na kapłankę Ludmiła Javorova nie robiła za dużo, odprawiała tylko msze domowe. Nie udzielała się w pełni duszpastersko. To był zresztą dość wyjątkowy moment w historii Kościoła. Ale teraz też mamy ciekawą sytuację. Papież Franciszek podczas wizyty w Stanach Zjednoczonych będzie celebrował mszę. Zaproszono na nią kobiety z organizacji „Women Priest”. Panie były dość zaskoczone. „Oni nie wiedzą, że jesteśmy ekskomunikowane, nie mają tego w papierach?” – zastanawiają się. Żartują, że może mają koncelebrować mszę z papieżem. Patrzę na to z dystansem, bo to jednak klerykalna zagrywka.

Myślisz, że temat kapłaństwa kobiet powróci?

W to akurat nie wierzę. Musielibyśmy doświadczyć mentalnej rewolucji. Aktualnie jesteśmy na poziomie uciszonej dyskusji i dyscyplinowania ludzi, którzy ten temat w ogóle poruszają. Fakt, że dyskusję się ucisza nie oznacza, że ona nie buzuje. Póki co jednak nie jesteśmy w stanie sensownie rozmawiać na ten temat.

Interesujące jest natomiast zagadnienie reformy Kurii Rzymskiej, którą chce przeprowadzić papież Franciszek. Jest to pewnego rodzaju test woli. W konstytucji można wszystko zmienić. Kobiety mogłyby stać się szefowymi kongregacji. Jest kwestią umowną, że jak dotąd na jej czele stoi kardynał. To jedynie zapis w ustawie. A skoro Franciszek domaga się większej obecności kobiet, w tym i w Kurii Rzymskiej, to niech kler odda nam połowę władzy, rozdzieli obowiązki podług kompetencji i wpuści świeckich na stanowiska, a nie obstawia je tylko kardynałami.

Może doświadczacie oddolnej feminizacji Kościoła? Kolega katolik i świecki kapelan wojskowy w Szwajcarii umieścił ostatnio na Facebooku zdjęcie z błogosławieństwa asystentów ministerialnych. Wśród nich kobiety stanowiły zdecydowaną większość.

Wszędzie tam, gdzie funkcjonują asystenci ministerialni, są nimi głównie kobiety. Tylko czemu asystentów ministerialnych nie można by nazwać diakonatem? Ano dlatego, że większość asystentów to jednak kobiety. Wówczas trzeba by otworzyć się na diakonat kobiet. Gdy zapytano kardynała Waltera Kaspera o diakonat, odpowiedział, że nie jest on potrzebny, bo przecież kobiety wykonują tę pracę jako asystenci ministerialni. Z całą sympatią, którą darzę kardynała, nie wiem, jak mógł tak odpowiedzieć. To skandaliczne! Trochę tak jakby powiedział: kobiety nie dostaną prestiżu i ubranek, ale damy im robotę, i tak ją wykonają. I będą w dodatku zadowolone.

Z drugiej strony, stały diakonat, który wrócił do Kościoła po Soborze Watykańskim II, stanowi niedokończony projekt. Diakonat różnie zresztą się udał w poszczególnych miejscach świata. Tworzono go z myślą o krajach misyjnych, o Ameryce Południowej i Afryce, gdzie brakowało duszpasterzy. Okazało się jednak, że przyjął się głównie w Ameryce Północnej i Europie, które doznały spadku powołań. Międzynarodowa Komisja Teologiczna po latach zwróciła uwagę, że w krajach afrykańskich biskupi opowiedzieli się przeciwko diakonatowi. Oni mają świeckich zaangażowanych w parafie, którzy przyzwyczaili się do aktualnych form działalności. „Czy mamy część z nich wyświęcić na diakonów i oznajmić im, że ich rola się zmienia? Choć to, co dotychczas robili, nie było mniej ważne?” – pytali się. Wątpliwości było więcej: „Skoro ludzie są odpowiedzialni za Kościół i go budują, to po co nam diakonat?”. Natomiast tam, gdzie zabrakło księży, a wierni przyzwyczaili się do pewnego rodzaju „klientelizmu”, czyli do tego, że są obsługiwani przez panów w ornatach, tam trzeba było przynajmniej zastąpić księży diakonem w stule. Bo jak to? Taki „nieubrany” będzie udzielał ślubu albo chrzcił dziecko?

Diakonat zadziałał w miejscach, w których ludzie przywykli do tego, że księża budują Kościół, a „zwykli wierni” tylko do niego przychodzą. Wyobraźmy sobie, że diakonami zostają kobiety… Słyszałam różne wypowiedzi: „Mam stać w kolejce do kobiety po komunię?”. „Wiem, że to ten sam Pan Jezus, ale nie pójdę do kobiety!”.

Z argumentu, że wśród dwunastu apostołów byli sami mężczyźni już chyba dawno wszyscy się śmieją. Przypomina mi się pewna siostra ze Stanów Zjednoczonych, która odpowiedziała Janowi Pawłowi II, że może i dwunastu apostołów było mężczyznami, ale żaden z nich nie był Polakiem! A, jak tłumaczyła Anne Carr, Jezus nie zbawił nas ze względu na płeć. Bóg umarł za nasze grzechy po tym, jak stał się jednym z nas – po prostu człowiekiem.

Jest też argument pseudopraktyczny. Rzekomo ten, który ma sprawować ofiarę in persona Christi nie może być kobietą, bo jak kobieta mogłaby odgrywać rolę oblubieńca wobec Kościoła rozumianego jako oblubienicy! Ale tutaj osiągamy taki poziom „meta”, że chyba szeregowy wierny Kościoła nie jest w stanie tego pojąć. Powiedzmy brutalnie: wierni najczęściej nie kojarzą tej metafory. A nawet jeśli, to pamiętajmy, że to jest metafora – piękna, nośna i biblijna. Jednak tkwi w niej umowność, którą wyobraźnia religijna może przekroczyć.

Pierwsze pytania, które padały o kapłaństwo kobiet w latach 50., spotykały się z odpowiedzią – udzieloną przez Josepha Ratzingera, a nawet przez Karla Rahnera – która polegała na stwierdzeniu, że są ważniejsze sprawy. Wydaje się, że Rahner udzielił takiej wymijającej odpowiedzi, bo nie miał za bardzo pomysłu na inną. Pokazuje to, że mężczyźni w Kościele nigdy nad tym się nie zastanawiali i nie mieli gotowej odpowiedzi.

Właśnie: nie zastanowili się!

Im się mogło wydawać, że przyszły do nich jakieś baby, które wpuszczono kiedyś na wydziały teologiczne. I które zadają dziwne pytania odnośnie do kwestii, które są przecież oczywiste.

Pewien biskup stwierdził nawet: „Wy możecie rodzić dzieci, a my jesteśmy kapłanami”. Bardzo to nierozważne, ale on najprawdopodobniej nie wiedział, co innego mógłby powiedzieć.

Jakby tego wszystkiego było mało do biskupów docierały wówczas echa dyskusji u protestantów. I anglikanów! „Ten anglikański pocisk jest skierowany przeciwko nam!” – mogliśmy usłyszeć. A gdy okazało się, że oni wszyscy rozmawiali na ten temat bardzo poważnie, a ruch kobiecy pojawił się w łonie samego Kościoła rzymskokatolickiego, to hierarchowie zaczęli przerzucać papiery. I szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego kobiety nie mogą zostać kapłankami.

Mój Kościół ten problem rozwiązał, ale tylko w teorii. W praktyce nie ma u nas żadnej kobiety pastorki. Odnoszę wrażenie, że ci, którzy blokują kobiety, robią to z obawy przed kompetentną konkurencją. Są zapatrzeni w przeszłość, a współczesność ich przerasta.

Jan Paweł II nieco mówił o kobietach, tylko że jedną ręką dawał, a drugą zabierał. Promował nowy feminizm, który wyhamowywał tematy kobiece. A aktualnie nie wiadomo do końca, jak jest. Nie wiemy, co papież Franciszek tak naprawdę myśli na temat święcenia kobiet. Rzuca hasła ogólnopraktyczne, jak jakieś papierki lakmusowe.

Panuje nerwowość wokół tematów gender, i to nie tylko w Polsce. Ona jest zresztą według mnie wymierzona bardziej w homoseksualistów niż w kobiety. Tu chodzi o dyskusję wokół komplementarności. Bóg stworzył mężczyznę i kobietę jako istoty uzupełniające się. I ta cała opowieść nie jest skierowana przeciwko kobietom, tylko służy temu, żeby powiedzieć: „Nie będzie małżeństw homoseksualnych, bo w tego rodzaju związku nie ma komplementarności. Koniec i kropka!”. Dlatego myślę, że temat antropologii i gender pozostanie z nami przez najbliższe lata… A nawet przez wiele lat. Podsumowując, i „kwestia kobiet”, i homoseksualizmu karmią się nawzajem.

Uważasz więc, że tematy kobiet i osób LGBTQ są ze sobą powiązane.

Wrzawa podniosła się w Kościele, gdy Benedykt XVI odniósł się negatywnie do kwestii gender. Nastąpiło to z chwilą, gdy Francuzi wprowadzili związki partnerskie i rozpoczęli rozmowę nad małżeństwami dla wszystkich…

…a ostatnio Zjednoczony Kościół Protestancki Francji dopuścił możliwość błogosławienia małżeństw osób tej samej płci. Padł wówczas argument ze strony rzymskokatolickiej, że to utrudni relacje ekumeniczne. Podobną opinię usłyszeli ewangelicy reformowani w Polsce, gdy ordynowano kobietę.

W Kościele katolickim też używa się argumentu, że kapłaństwo kobiet oznacza problem dla dialogu ekumenicznego z prawosławiem. Tak jakbyśmy nie mieli innych problemów w dialogu z prawosławiem. Pytanie brzmi: czy powinniśmy poświęcać relacje z połową miliarda katolików dla dialogu ekumenicznego? Czyim kosztem to robimy?

Przy okazji dialogu ekumenicznego warto dodać, że istnieje pewien rodzaj panchrześcijańskiej wspólnoty kobiet. Feministyczne teolożki katolickie utrzymują bliskie relacje z feministycznymi teolożkami innych wyznań. Znają się bardzo dobrze. Internet zresztą w tym pomaga. Ale zgadzam się z Tiną Beattie, która uważa, że ważne jest, aby teologię feministyczną uprawiać w ramach swojej własnej tradycji. Często amerykańskie teolożki feministyczne wykazuję specyficzną tendencję – bo studiują na międzywyznaniowych wydziałach, na których wszystko się rozmywa – do używania kategorii i pojęć, które stawiają je na przegranej pozycji z Rzymem.

Wyobraźmy sobie, że ktoś z rzymskiej kongregacji chce je zrozumieć. Musi się nieźle nagimnastykować, bo on pewnej teologii nie zna. I w ten sposób „synkretyczne” feministki strzelają sobie w stopę, ponieważ ich teologia, choć komunikatywna dla ich rodzimego środowiska, jest niezrozumiała wewnątrz całego Kościoła. Różnice istnieją – nie ma co się oszukiwać – i dlatego należy poruszać się w obrębie swoich tradycji tak, aby móc je skutecznie kształtować.

Wróćmy jeszcze na chwilę do kwestii kapłaństwa jako takiego i związanej z nim w łonie Kościoła Rzymu kastowości. Macie dwie grupy: kapłanów i świeckich. Tych, którzy rządzą i tych, którzy są rządzeni. Gdy czytam to, co piszesz w swojej książce na ten temat, odnoszę wrażenie, że słucham krytyki protestanckiej.

Też mamy kapłaństwo powszechne, ale również kapłaństwo służebne. To piękne hasła. A jakie są różnice? Co z tym kapłaństwem powszechnym? A kapłaństwo służebne? Czy ono posiada realną władzę? To też jest ciekawy wątek. Fakt, że w mojej książce jest tak dużo o władzy, ustawia rozmowę. To jest rozmowa o władzy, o tym, jak jest podzielony Kościół. Nie ma co poruszać kwestii liturgicznych i innych tematów póki nie wytłumaczy się, jak wygląda kształt władzy. I nie zada pytania, czy można to zmienić. Istnieje pewne pęknięcie, o którym już wspominałam… Nie jestem antyklerykalna. W praktyce mam przyjaciół księży i utrzymuję z nimi dobre relacje.

Wyleczyłam się jednak bardzo szybko z poczucia, że kapłani stanowią jakąś „lepszą grupę”. Studiowałam z księżmi. Wiem, co potrafią, wiem kim są. Znam różne szczegóły ich prywatnego życia.

Ale moment, gdy przychodzę do swojej parafii i słyszę dwudziestopięcioletniego chłopaka, który namaszczonym głosem wygłasza kazanie (i nie tylko), to dla mnie za wiele. Gdy widzę takiego chłopca i zastanawiam się nad służebnym kapłaństwem, myślę: czy to tak ma wyglądać? Czy on tu przyszedł na służbę, czy żeby zrobić porządek, obrócić krzyż na ołtarzu w inną stronę, bo jest bardziej tradycyjny? Takie zachowanie stanowi pewien manifest, że „ja mogę to zrobić, a wy nie”. Ja natomiast nie mam jak zademonstrować swoich przekonań. Mogę tylko wyjść z kościoła, gdy ksiądz postawi w grobie pańskim brzozę, nawiązując do katastrofy smoleńskiej.

Rozwiązaniem jest kapłaństwo kobiet?

Mary Hunt powiedziała mi kiedyś, że postulat kapłaństwa kobiet jest konserwatywnym stanowiskiem. Bingo! Te kobiety z „Roman Catholic Womenpriest” z ich ornatami i całą resztą… Ale czy o to nam chodzi? O blichtr? Czy o coś zupełnie innego? Wiele kobiet mówi zresztą, że nie do takiego kapłaństwa ma powołanie. Mają powołanie do kapłaństwa służebnego, do służby ludziom, do mówienia ludziom o Bogu. A to jest chyba jeszcze trudniejsze niż konserwatywne kapłaństwo kobiet. Bo do czego jest w praktyce potrzebny ksiądz? Do tego, żeby wypowiedział słowa konsekracji i kazanie? Resztę możemy robić wspólnie.

To brzmi zdecydowanie protestancko… Czy zatem Kościołowi rzymskokatolickiemu nie jest potrzebna nowa reformacja?

To pytanie pojawia się częściej w Stanach Zjednoczonych, bo teologie katolicka i protestanckie się tam krzyżują. Ale nie zgadzam się, że te twierdzenia nie są katolickie. Zrobiliśmy parę kroków w tę stronę na ostatnim soborze. Pozostała niejasność: co ze świeckimi? Kim są świeccy, którzy służą w parafiach? W niektórych diecezjach na początku ich służby organizuje się jakieś specjalne ceremonie z przekazaniem świecy. A czy ja nie jestem odpowiedzialna za parafię i swój Kościół, jak nikt mi świecy nie przekazał? Rozumiem potrzebę rytuału, ale znów tworzy się grupę składającą się z „lepszych”… Taką grupę bardziej zaangażowanych, której należy się stempel.

W protestantyzmie mamy hierarchię horyzontalną, a u was ona jest wertykalna.

Nie mam problemu z kwestią władzy, tylko ze sposobem, w jaki jest ona sprawowana. Katolicka nauka społeczna mówi dużo o zasadzie pomocniczości. W Polsce do tej zasady rzadko w praktyce się odwołujemy. Księża mało słuchają i rzadko przebywają z ludźmi. Ostatnio biskup Piotr Jarecki udzielił bardzo ciekawego wywiadu „Tygodnikowi Powszechnemu” o swojej chorobie alkoholowej. Mówił z przejęciem, że musi odkryć mszę z ludźmi, a nie sprawować ją samemu w pałacu biskupim. I że potrzebuje wspólnoty wokół siebie. On to odkrył dopiero teraz? Po ilu latach biskupstwa? Byłam wstrząśnięta, gdy to czytałam.

Z drugiej strony, w tym samym numerze „Tygodnika…” – ks. Kaczkowski… To są dwa inne światy. Jak może biskup odkryć, że nie można siedzieć w pałacu, pozwalać siostrom przynosić sobie jedzenie i nie wiedzieć, co się dzieje poza jego murami. Wygląda to mimo wszystko jak taki old men’s club, który sam siebie nakręca, prowadzi walkę o władzę, jest przejęty prestiżem.

Mimo wszystko zdecydowałaś się zostać. Spotykam się często z pytaniem, dlaczego jestem ewangelikiem. A ty dlaczego jesteś katoliczką?

Odkąd napisałam feministyczną książkę o Kościele, w kółko zadaje mi się to pytanie. Jestem katoliczką, bo, z jednej strony, ochrzczono mnie w tym Kościele. Tak wyszło. Do tego wyrosłam w tej tradycji. Karmię się nią. W którymś momencie nawet się nią zachłysnęłam, ale później zaczęłam bardziej świadomie ją poznawać i analizować. Zawdzięczam bardzo dużo w tym zakresie „Tygodnikowi Powszechnemu” . On mi pokazał Kościół, o którym nie miałam wcześniej pojęcia.

Gdybym zamknęła się w swojej parafii, miałabym do wyboru albo oazę, albo klub przyjaciół Radia Maryja.

Obie rzeczy mnie nie przekonywały. I, obawiam się, mogłabym wówczas odpłynąć. „Tygodnik…” otworzył mi okno na świat. Zrozumiałam, że jestem współodpowiedzialna za swój Kościół. Poszłam na teologię i powiedziałam sobie, że od teraz będziemy rozmawiać jak równa z równym. Nie jestem uzależniona finansowo od Kościoła, nie jestem na kościelnym etacie, więc nie ryzykuję zabierając głos. Wiem natomiast, że istnieje i jest możliwy inny świat. Inny Kościół.

Zuzanna Radzik – teolożka, publicystka, stała współpracowniczka Tygodnika Powszechnego, członkini zarządu fundacji Forum Dialogu, jej książka „Kościół kobiet” ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

Rozmowa ukazała się w „Miesięczniku Ewangelickim”. Tytuł od redakcji „DO”.

 

**Dziennik Opinii nr 211/2015 (995)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij