Kilkutygodniowe szkolenie nie sprawi, że unikniesz rakiety wystrzelonej z drona, którego operator zbiegiem okoliczności wziął sobie twój okop na cel. To właśnie znaczy być mięsem armatnim i tego słusznie obawiają się mężczyźni w Polsce na wiadomość, że wojsko roześle lada dzień 200 tysięcy listów z nakazem stawienia się w jednostce.
Dla mnie i moich urodzonych w latach 80. kolegów perspektywa odbycia służby wojskowej była równie atrakcyjna co pójście do więzienia. Budziła to samo skojarzenie: oznaczała utratę roku z życia i poddanie się opresji, co do której mieliśmy jak najgorsze wyobrażenia.
Wrażenia z filmów Kroll i Samowolka opowiadaliśmy sobie już jako dzieci. Były pretekstem do twardzielskich przechwałek i fantazji oraz zaszczepiały w nas odroczony do osiemnastki lęk przed koszarami. W nas i naszych matkach. Opowieści jednego czy drugiego wujka, że kiedyś taka służba trwała dwa lata, a zimy były cięższe, wcale nie pomagały. Żaden z nich nie przytaczał choćby jednej pozytywnej historii z tamtego czasu poza tym, że zrobił prawko na ciężarówkę, a na przysiędze było wesoło i doniośle.
Gdy jako dziecko byłem z rodzicami na spacerze, żołnierze rzucili z okna garnizonu martwego szczura, który spadł mi pod nogi. Oni ryczeli ze śmiechu, a ja się rozpłakałem. Pamiętam też terror, gdy do pociągu, którym jeździliśmy z ojcem na trasie Lublin–Wrocław, wsiadali świeżo upieczeni, pijani rezerwiści w kolorowych chustach. My byliśmy bardzo cicho, oni bardzo głośno.
Feministki! Gdzie jesteście, gdy ojczyzna wzywa rezerwistów?
czytaj także
Stosunek? Uregulowany?
Gdy pod koniec liceum musieliśmy stawić się na kwalifikację wojskową przed komisją poborową, opowiadaliśmy sobie niestworzone pomysły na to, co można sobie zrobić, żeby nie iść do woja lub chociaż obniżyć sobie kategorię z A – oznaczającą zdolność do czynnej służby wojskowej w czasie pokoju i wojny – na D lub E, czyli czasową lub całkowitą nieprzydatność dla armii. Pomocny miał być tatuaż na twarzy, ale ktoś już słyszał, że to dyskwalifikuje jedynie ze służby wartowniczej. Można było szukać lekarza, który za łapówkę orzeknie trwały uraz kręgosłupa lub chorobę psychiczną. Podobno małżeństwo i dwójka dzieci też ratowały przed rekrutacją. Najłatwiej było jednak pójść na studia.
Dla mnie uniwersytet był oczywistą ścieżką rozwoju osobistego, ale wielu kolegów z roku wprost mówiło, że trafiło tu, żeby nie iść w kamasze. 130 osób na pierwszym roku – to były złote lata kierunku filozofia. Coroczna wizyta w Wojskowej Komendzie Uzupełnień wydawała się formalnością. Przybijali tam pieczątkę odraczającą spełnienie obowiązku wobec ojczyzny. Można było się wybrać razem pomiędzy zajęciami i pośmieszkować, dopóki nie uświadomiliśmy sobie, że nie ma z nami jakiegoś Kuby, Wojtka lub Tomka, który oblał egzamin i poprawkę w semestrze zimowym. Zgroza. W międzyczasie okres trwania obowiązkowej służby skrócono stopniowo z 12 do 9 miesięcy.
W 2008 roku premier Donald Tusk ogłosił zaprzestanie przymusowego poboru i przekształcenie armii w wyłącznie zawodową w ciągu następnych dwóch lat. Każdy obywatel, który ukończył 19 lat i poddał się kwalifikacji, czyli ocenie przydatności dla wojska, przeniesiony był z urzędu do rezerwy i miał uregulowany stosunek do służby wojskowej.
Pamiętam, że czułem ulgę i radość. Nie zastanawiałem się nad znaczeniem słowa „rezerwa”. Ważniejsze było, że uregulowany, czyli załatwiony i po problemie, nie? To było coś! Wybawienie społeczeństwa od takiej traumy było nie lada sukcesem politycznym i chociaż ówczesny rząd nie wymyślił tego sam – była to tendencja ogólnoeuropejska – to z pewnością zrobił na tym spory kapitał. Odpowiednią ustawę podpisał następnie prezydent Lech Kaczyński. Można było mieć wrażenie wspaniałej, ponadpartyjnej zgody.
Niestety, kontekst napaści rosyjskiej na Ukrainę zmienia znacząco doniosłość tamtych ustaleń.
czytaj także
Co powinien wiedzieć rezerwista
Jeżeli ktoś odbył zasadniczą służbę i złożył przysięgę wojskową, to zna strukturę armii i umie się w niej odnaleźć; zna hierarchię i łańcuch dowodzenia, wie, czym jest rozkaz i jak go wykonać, rozumie żargon, ma zaszczepiony niezbędny spryt, zna elementy taktyki, a także umie obsługiwać podstawowy sprzęt, którym operuje taka czy inna jednostka. Ma również przydział mobilizacyjny, czyli wie, gdzie dokładnie ma się stawić i będzie służył w razie potrzeby.
Taki ktoś jest rezerwistą. Wyczerpuje sens tego słowa. Rezerwowy zawodnik to taki, który może zastąpić zmęczonego, lepszego kolegę. Rezerwa to poziom paliwa lub siły, w pełni działający, ale zachowany na okoliczność, gdy nie mamy jak ich uzupełnić do bezpiecznego, użytecznego poziomu.
Człowiek, który służby zasadniczej nie odbył, wie o wojsku tyle, ile zobaczył w filmach. Według Ustawy o obronie Ojczyzny należy do rezerwy pasywnej (do rezerwy aktywnej należą ochotnicy). Powiedzmy sobie wprost, że jego użyteczność podczas działań zbrojnych jest żadna. Takich kwalifikacji nie zdobędzie również podczas jedno-, 30- ani 90-dniowego szkolenia.
Koledze, który cztery lata temu dostał wezwanie na takie szkolenie, przedstawiono to jako ofertę okazyjną – bo jednodniową i bez wyjazdu na poligon. W wyznaczoną niedzielę miesiąca o szóstej rano stawił się w określonej jednostce wraz z innymi rezerwistami. Zapobiegliwie poinformowano go wcześniej, że na bramie będzie badany alkomatem i musi być trzeźwy. Szkolenie, które miało nawet swój zabawny kryptonim, trwało do wieczora. W cywilnych ciuchach rezerwowi oglądali prezentacje na temat rodzaju służby, jaką mieliby sprawować, zapoznali się też z bronią krótką i długą, rozkładając i składając karabin i pistolet. Wojskowa Komenda Uzupełnień zaktualizowała sobie dane na ich temat i w razie mobilizacji będą musieli stawić się w jednostkach. Takie szkolenie nie czyni jednak z człowieka żadnego rezerwisty. Czyni poborowego. Idąc na nie, w przypadku wojny stajemy się poborowymi. Robimy to pod przymusem i z pewną nieświadomością.
czytaj także
Rezygnacja ze szkolenia, nie z bycia żołnierzem
Z obserwacji wojny w Ukrainie można wywnioskować, że w trakcie działań wojennych wyspecjalizowane wojsko zawodowe wypełnia określone zadania i prowadzi operacje. Ich powodzenie i życie żołnierzy zależy od umiejętności zdobytych w trakcie szkolenia. To, że powołani w toku mobilizacji rezerwiści takich umiejętności nie posiadają, nie ma znaczenia, ponieważ ich rolą jest utrzymywanie pozycji i posterunków oraz zabezpieczenie szlaków dostaw na front.
Kilkutygodniowe szkolenie nie sprawi, że unikniesz rakiety wystrzelonej z drona, którego operator zbiegiem okoliczności wziął sobie twój okop na cel. Nie ma umiejętności ani talentu, który sprawi, że pocisk z oddalonej o kilkanaście kilometrów haubicy nie trafi akurat w ciebie. To właśnie znaczy być mięsem armatnim i tego słusznie obawiają się mężczyźni w Polsce na wiadomość, że wojsko roześle lada dzień 200 tysięcy listów z nakazem stawienia się w jednostce. Okazuje się bowiem, że rezygnując z obowiązkowego poboru do zasadniczej służby wojskowej, zrezygnowaliśmy jedynie ze szkolenia do bycia żołnierzem – a nie z obowiązku bycia nim, gdy zwierzchnik sił zbrojnych zarządzi mobilizację.
czytaj także
Gdy w 2008 roku ogłoszono zaprzestanie przymusowego poboru, szef Ministerstwa Obrony Narodowej Bogdan Klich mówił: „Od stycznia przyszłego roku nie będziemy brać z obowiązku do wojska polskiego nikogo, kto by tego nie chciał”. Brzmiało dobrze. Okazuje się jednak, że przymus nie został wówczas ustawowo zlikwidowany, a jedynie zawieszony na czas nieokreślony. Rozentuzjazmowani młodzi mężczyźni – nawet filozofowie – nie przyłożyli dostatecznej wagi do ostrości pojęć, jakimi operowała tamta ustawa. Nic dziwnego, że fatalnie komunikowane informacje o tym, że niektórzy dostają znowu koperty opatrzone państwowymi pieczęciami, będą budzić strach i protesty.