Kraj

Studenci do nauki? Marzenie, a nie rzeczywistość

Wykładowcy mówią: „albo studiujesz, albo pracujesz”. Od innych słyszymy, że studenci są leniwi i muszą pracować więcej. Tymczasem nie mamy gdzie mieszkać, a pracujemy po to, żeby się w ogóle na studiach utrzymać. Uniwersytet stał się firmą, która świadczy nam usługę, a prawdziwa nauka to tylko marzenie – mówią studenci UW.

Adam, Gabe i Maria studiują w Warszawie i działają w Kole Młodych Inicjatywy Pracowniczej. Opowiadają o wieloletnich zaniedbaniach w polityce socjalnej polskich uczelni i o walce młodzieży, by ten stan rzeczy zmienić.

Artur Troost: Działacie na UW już ponad rok, prowadzicie akcję socjalną pod hasłami w rodzaju „studia bez pustego portfela” lub „studia na pełny etat”. Co was popchnęło do podjęcia takich działań?

Adam: W momencie rozpoczęcia studiów uderzył nas brak dyskusji na temat wsparcia socjalnego ze strony uczelni. Naprawdę trzeba było wiedzieć o istnieniu stypendiów, różnych form wsparcia i trzeba było samemu się dokopać do ich wyśrubowanych progów, skomplikowanych procedur i śmiesznych kwot.

Początkowo zależało nam przede wszystkim na tym, żeby w ogóle rozeznać się w sytuacji. Przeprowadziliśmy wtedy ankietę, która od razu spotkała się z pozytywną reakcją ze strony studentów, a przy tej okazji założyliśmy grupę na Facebooku, która jest naszym głównym kanałem komunikacji. Naszym kolejnym celem było zwrócenie uwagi na to, że wielu znajdujących się w trudnej sytuacji studentów nie otrzymuje pomocy od uniwersytetu i potrzebne są zmiany systemowe, nie tylko w ramach poszczególnych wydziałów czy naszej uczelni. Dlatego też od początku zwracamy uwagę na powszechność tych kwestii na skalę całej Polski.

Gabe: Studenci to specyficzna grupa wiekowa. Wiele z nas zaczęło studia podczas pandemii, a pandemia wiązała się z intensywnym kryzysem ekonomicznym, który odbił się mocno na młodzieży. Sporo osób straciło wtedy swoje źródło utrzymania, w wyniku pandemii i potem wojny w Ukrainie drastycznie wzrosły ceny najmu, to bardzo zabolało zwłaszcza licznych studentów przybywających spoza miasta. Nie mogą oni liczyć na pomoc uczelni w kwestii zakwaterowania.

Problemy młodych to tykająca bomba polityczna

Jeśli dobrze pamiętam, to na blisko 40 tysięcy studentów Uniwersytetu Warszawskiego istnieje tylko dwa tysiące miejsc w akademikach…

Gabe: Tak, to jest jakieś 5 proc. No i zazwyczaj mówimy właśnie o liczbach, o statystyce, ale trochę nie jesteśmy świadomi, jak mało realnie jest tych miejsc i zapominamy, że za abstrakcyjną liczbą odrzuconych wniosków o akademik czy stypendium socjalne stoją prawdziwi ludzie, którzy zostali porzuceni i są zaniedbywani przez władze polskich uczelni.

Maria: Ja mieszkam właśnie w akademiku, jednym z większych, w którym Polacy to mniejszość. Jest bardzo dużo osób przyjezdnych, z różnych krajów, które też potrzebują zakwaterowania, więc to tylko pogłębia problem. Ogólnie miejsc jest mało, a standard tych dostępnych pozostawia wiele do życzenia.

Widzę, że nie macie wiele dobrego do powiedzenia o polityce mieszkaniowej uniwersytetu, choć teraz uczelnia chwali się, że wkrótce odda do użytku nowy akademik.

Adam: Jako największy i najbogatszy uniwersytet w Polsce Uniwersytet Warszawski powinien jednak bardziej się postarać. Większość akademików powstała jeszcze za PRL-u. Akademik jako instytucja nie jest dostosowany do obecnych realiów, czasów kryzysu mieszkaniowego.

Domy studenckie mogłyby teraz być rozwiązaniem problemu kosmicznych cen mieszkań w Warszawie – gdyby po prostu było ich więcej, gdyby były prowadzone z myślą o przeciętnych studentach, którzy muszą wynajmować na rynku prywatnym, a nie traktowane jako relikt przeszłości i ostatnia deska ratunku. Bo mam wrażenie, że tak są one postrzegane przez większość studentów z racji tego, jaka jest polityka uczelni.

Maria: Dla mnie właśnie tak było. Wcześniej nigdy w życiu nie pomyślałabym, żeby mieszkać w akademiku. Dopiero kiedy landlord nagle podwyższył czynsz o 800 zł, to poszłam do akademika, bo to było dla mnie zbyt dużo.

Gabe: Studenci wszelkich uczelni w Warszawie to bardzo duża grupa ludzi. Tak naprawdę napędzamy ceny najmu prywatnego, bo kosmicznie drogie kawalerki i pokoje są często wynajmowane właśnie studentom.

Czyli można pokusić się o stwierdzenie, że bardziej aktywna polityka w kwestii akademików wpłynęłaby pozytywnie na cały rynek mieszkaniowy, ale uczelnie nie są tym zainteresowane?

Adam: Pierwsze wzmianki o nowym akademiku pojawiły się w roku 2000 czy nawet wcześniej – był on wymieniony jako jeden z wielu, które mają się w następnych latach otworzyć. W pewnym momencie zmieniła się retoryka, akademiki zaczęły zanikać i ogólnie dla większości uczelni w Polsce kwestie socjalne wylądowały na samym końcu listy priorytetów. Powtarza się argument ze strony uczelni, że wiele rzeczy nie leży w ich gestii, że wiele problemów nas dotykających zależy od ustaw państwowych – w ten sposób żongluje się odpowiedzialnością.

Jednocześnie uniwersytet robi marketing pod nowych studentów i próbuje ich zachęcać, demonstrując te dobre strony, ale nie pokazując całej reszty życia studenckiego. Czyli tego, że mieszkanie jest drogie, dorywcza praca jest ciężka, okropnie płatna i studenci właściwie są solą ziemi dla prosperującego biznesu.

Gabe: Ogólnie pojętej władzy nie opłaca się zapewnianie tych miejsc w domach studenckich, rozbudowywanie ich, czy szerzej, wspieranie młodych ludzi pod kątem ekonomicznym, bo my napędzamy zyski, chociażby w branży usługowej, gdzie codziennie pracujemy na śmieciówkach, gdzie łamie się Kodeks pracy i udaje, że to norma, bo jesteśmy młodzi i zbieramy doświadczenie.

Umorzony wyzysk [rozmowa]

czytaj także

Umorzony wyzysk [rozmowa]

Jarosław Urbański

Z kolei na rynku mieszkaniowym musimy akceptować naprawdę absurdalne oferty, bo nie ma alternatywy. Często okazuje się, że studenci i studentki spoza miasta po prostu rezygnują, bo nie stać ich na najem, a w akademikach nie ma miejsc lub według wytycznych są oni zbyt dobrze sytuowani, by dostać tam pokój. Przy czym te progi są na tyle niskie, że jednocześnie nie mogą nic w Warszawie wynająć. To jest po prostu wykluczające i dostęp do edukacji wcale nie jest tak powszechny, jak mogłoby się wydawać.

Zawsze, gdy są jakieś akcje polityczne czy protestacyjne studentów, to w odpowiedzi pojawia się prześmiewcze hasło „studenci do nauki”. Z waszych słów wynika jednak, że w rzeczywistości „studenci do pracy” bardziej oddawałoby panującego ducha…

Maria: Praca to powinien być wybór, jeśli ktoś chce łączyć studiowanie z pracą zarobkową, to droga wolna. Są jednak kierunki, gdzie zajęcia trwają od poniedziałku do piątku, od rana do wieczora i na jakąkolwiek pracę absolutnie nie ma czasu. Wtedy trzeba albo zrezygnować z takich studiów, albo rozłożyć je na więcej lat, jeśli się chce je pogodzić z pracą i koniecznością utrzymania się.

Gabe: To, co mówimy i robimy, to jest trochę wołanie o pomoc – my chcemy się uczyć, a nie robić 15 rzeczy naraz, żeby w ogóle się na tych studiach utrzymać. Faktycznie, chcielibyśmy iść do nauki, to jest wręcz marzenie, ale jednocześnie musimy pracować. I ciągle pojawia się argument, że jesteśmy leniwi, że nie staramy się wystarczająco, że nie pracujemy dość ciężko… Tymczasem tym mającym więcej szczęścia i utrzymywanym przez zamożniejszych rodziców obecna sytuacja nie przeszkadza.

Adam: Trzeba też rozróżnić podejmowanie pracy na studiach „bo chcę zdobyć doświadczenie” z podejmowaniem jej dlatego, że „muszę coś jeść”. Zawsze pojawia się argument, że zdobywanie doświadczenia podczas studiów jest świetne, w ogóle to jest jakiś przywilej, więc student powinien pracować za darmo w kancelarii. Więcej jest jednak osób, które po prostu muszą się utrzymać i najchętniej by oczywiście nie pracowały, bo przez to tracą na życiu studenckim, zaniedbują swoje oceny. Idą na zajęcia i muszą świecić oczami, bo nie zrobili tego czy tamtego.

Maria: Mnie zawsze bawi argument osób krytykujących nasze działania, że przecież dla dobrze uczących się jest stypendium rektora. Tylko to stypendium jest nie dość, że niskie (915 zł miesięcznie), to na ten moment przysługuje ono tylko 7 proc. studentów na roku. Na mało obleganych kierunkach zdarza się, że nawet nie kilka, a tylko jedna osoba je dostanie – w takich przypadkach potrzebna jest średnia ocen 4,9. No a taką średnią będą miały tylko osoby, które mają wszystkie podstawowe rzeczy do życia zapewnione i mogą w pełni poświęcić się studiowaniu.

Błędne koło?

Gabe: Dokładnie. No i my nie chcemy, żeby była jakaś tam garstka ludzi, która dzięki stypendium rektora sobie poradzi – zresztą nie, nie poradzi sobie, bo to są śmieszne pieniądze. Chcemy, żeby po prostu ogół ludzi, którzy studiują, miał zapewnione te podstawowe warunki.

My też nie pracujemy w zawodach, które mają się jakkolwiek do kierunku, który studiujemy…

Chyba że pracujecie za darmo?

Gabe: Tak, więc albo będzie to bezpłatna praca, która ma nas „przygotować do zawodu”, albo normalna praca zarobkowa, raczej w obsłudze klienta. Później, po skończeniu studiów, nie będzie tak, że napiszemy w CV o nalewaniu komuś kawy osiem godzin dziennie i wtedy pracodawca stwierdzi, że to jest naprawdę super kwalifikacja. To nie zbieranie doświadczenia, a harowanie na śmieciówce za minimalną po to, żeby w ogóle móc opłacić rachunki.

Do tego często wykładowcy nie wykazują zrozumienia dla pracujących studentów, nie próbują się do nich choć trochę dostosować. Wygłaszają komentarze w rodzaju „albo studiujesz, albo pracujesz” i odsyłają na studia zaoczne, które też zresztą kosztują.

Dziś na akademii nie wystarczy lepić gluty

Adam: W kontekście studentów zaocznych, to w przeprowadzonym przez nas badaniu wskazywali oni kolejną bardzo dokuczliwą kwestię: brak stołówek. Osoby siedzące kilka czy nawet kilkanaście godzin na zajęciach mogą liczyć wyłącznie na automaty z napojami energetycznymi i słodyczami, bo podczas krótkiej przerwy nie zdążą pójść zjeść gdzieś poza kampusem.

Kiedyś uczelniana stołówka to był standard, po prostu zaspokojenie podstawowych potrzeb studentów, tak jak toaleta. Natomiast obecnie jest ich niewiele, a te istniejące są prywatne i w sumie niskiej jakości. Za ułamek swojego budżetu Uniwersytet mógłby zmienić tę sytuację, ale brakuje jakiejkolwiek woli we władzach.

Czyli dochodzimy do wniosku, że studenci nie mają zbytnio gdzie mieszkać, nie mają gdzie jeść, a na naukę mają coraz mniej czasu, bo muszą pracować. Nasuwa się wobec tego pytanie, co na to społeczność uniwersytecka? Na ile wasza inicjatywa trafia do studentów?

Gabe: Niepokoiliśmy się trochę o potencjalny odbiór, to była niewiadoma. Bo niby wszyscy wiedzą o absurdalnych cenach najmu, śmieją się z nich, ale baliśmy się, że zostaniemy uznani za utopistów bez kontaktu z rzeczywistością. Kiedy organizowaliśmy pierwsze otwarte wydarzenie, specjalnie zarezerwowaliśmy małą salę na Uniwersytecie, bo myśleliśmy, że nikt nie przyjdzie. Tymczasem ludzie musieli siedzieć na parapetach i na podłodze, tak im zależało na przyjściu, na rozmowie o istotnych dla nich kwestiach, ponad różnicami poglądowymi. Nie jest też tak, że jesteśmy garstką tak samo myślących politycznych aktywistów. To, co mówimy, dotyczy każdej młodej osoby i po odbiorze rzeczywiście widać, że pod naszymi postulatami podpisują się ludzie z najróżniejszych środowisk.

Adam: Jedyną przeszkodą jest, że o ile spotykamy się z bardzo pozytywnym nastawieniem studentów, chętnie z nami rozmawiają i udzielają poparcia, to jednak trudno jest ich zaangażować. W ogóle koncepcja jakiegoś zaangażowania bardziej politycznego jest na ogół obca współczesnym studentom. Ktoś pójdzie do samorządu, ktoś inny wstąpi do partii, ale samoorganizowanie się we wspólnym interesie praktycznie nie istnieje i poniekąd zaczynamy od zera.

Najgorsze na uczelniach jeszcze przed nami

czytaj także

Gabe: Po paru godzinach zajęć wychodzisz i już w ogóle nie myślisz, jak to wpływa na twoje życie, odcinasz się od tego, a nie tak to powinno wyglądać. Widzimy teraz zmianę w tym, że zaczyna się szerzej rozmawiać o tematach socjalnych, które wcześniej zamiatano pod dywan. W jakimś stopniu wiąże się to ze wstydem, bo panuje myślenie, że jeśli potrzebujesz jakiegoś wsparcia socjalnego, to lepiej nie mów o tym głośno, żeby nie uchodzić za biedaka, który sobie nie radzi w życiu.

My chcemy zaprezentować inną perspektywę: że to nie kwestia kilku „leniwych” osób, a powszechny problem dotyczący bardzo sporej części studentów. Tylko nie mamy siły i przestrzeni, żeby o tym swobodnie rozmawiać, często czujemy się w tym samotni i myślimy, że to my robimy coś źle, bo inni sobie radzą dobrze. Nie czujemy satysfakcji ze studiowania, a ciągle czytamy, jak starsze pokolenia wspominają wspaniałe studenckie lata, i myślimy sobie, „kurde, co jest ze mną nie tak?”. Chcemy pokazać, że jesteśmy w tym razem i to nie są problemy, które powinniśmy w sobie dławić.

Czy wyciągając takie rzeczy spod dywanu, nie macie wrażenia, że powinny to robić organizacje studenckie, samorządowe? Że po to je powołano, a one nie spełniają swoich funkcji?

Maria: Osoby z wyższych szczebli samorządowych tak naprawdę pracują za darmo dla uczelni. A kto jest w stanie poświęcać w taki sposób swój czas? Zwykle tylko osoby o lepszej sytuacji materialnej, niemartwiące się pracą lub miejscem zamieszkania. Problemy, o których mówimy, ich właściwie nie dotyczą.

Adam: To jest jeszcze szersze, bo weźmy np. organizacje ogólnopolskie, większe niż uczelnia, które mają zrzeszać studentów i szczycą się wieloletnimi tradycjami. One wszystkie stają się safe space’em dla osób, które chcą robić karierę, zyskiwać sponsoring i budować swego rodzaju kapitał polityczny. Działają w oderwaniu od tej rzeczywistej społeczności uniwersyteckiej.

A uczelnia to przecież jest takie miejsce, gdzie można dużo wywalczyć bez robienia nie wiadomo jak wielkich kampanii. Tyle że obecnie uniwersytet jest trochę jak firma, w której pobieramy naukę jako usługę, a nie dobro wspólne, o które warto walczyć w powszechnym interesie. Bo nie chodzi nawet o pojedyncze uczelnie czy miasta – jest wiele problemów systemowych dotykających studentów w całej Polsce.

Gabe: Jest kwestia tego, że te osoby, które powinny reprezentować ogół studiujących, nie stają w obronie ich interesu, bo w praktyce nie po to idzie się do wszelkich instytucji studenckich, samorządów i stowarzyszeń. Jeśli zaczepimy kogokolwiek na kampusie, to zwykle nawet nie będzie w stanie wymienić składu samorządu, bo teoretyczni reprezentanci społeczności nie są z nią związani, nie występują w jej obronie.

Wiele mówi fakt, że frekwencje w wyborach do samorządów studenckich są kilkuprocentowe.

Gabe: No właśnie, ale trzeba też powiedzieć, że samorządy to nie są takie niezależne instytucje. Dostają pieniądze od uniwersytetu, więc wszelkie krytykowanie władz jest po prostu niebezpieczne. Widzimy to na przykładzie UAM w Poznaniu, gdzie samorząd był wściekły na to, że studenci zaczęli protestować wobec planów sprzedaży i zburzenia akademiku Jowita. Samorząd przyjął strategię „udajmy, że to się nie dzieje, nie ma co podnosić tego tematu”. Głos studentów wybrzmiał po raz pierwszy od wielu lat, ale nie był to głos samorządu, tylko ludzi zupełnie z nim niezwiązanych, bo dla samorządu nie jest wygodne wstawiać się za studentami.

Płatne studia to koniec równości szans

Mówicie o bliskiej wam kampanii studentów z Poznania, o problemach młodzieży akademickiej w całym kraju… Czy widzicie w związku z tym jakąś perspektywę dla rozwoju ogólnopolskiego ruchu studenckiego, podjęcie tematów socjalnych na kolejnych uczelniach?

Gabe: Chociaż to dopiero początek, patrzę z optymizmem, ponieważ mam wrażenie, że wielu tylko czekało na pojawienie się takiej inicjatywy. Zainteresowanie jest duże, dołączają nowe osoby, wiemy o planach studentów z Wrocławia, Trójmiasta, Łodzi, Katowic. To już sporo miast. Chcemy stworzyć ogólnopolski raport na temat tego, jak wygląda sytuacja z domami studenckimi i wsparciem socjalnym, co trochę potrwa, bo uczelnie nie za bardzo z nami współpracują. Niechętnie dostarczają informacji, których są prawnie zobowiązane udzielić; starają się ukryć, jak mało pomagają swoim studentom. Dlatego po wakacjach, wraz z nowym rokiem akademickim wystartujemy na nowo, jeszcze głośniej i z jeszcze większą liczbą ludzi, bo najważniejsze jest właśnie to, żeby zaangażować ich jak najwięcej.

Adam: Duży potencjał jest też w tym, że zmieniamy narrację o akademikach. Jeśli zbierzemy wszystkich mieszkańców akademików w Polsce, to będzie ich garstka. Jednak jeśli policzymy potencjalnie zainteresowanych, to nagle otrzymamy setki tysięcy osób, które mają serdecznie dość cen najmu w dużych miastach. Przedstawienie inwestycji w domy studenckie (i nie tylko tego) jako naszej wspólnej sprawy może zmienić dyskusję na ten temat.

Studia nie odchodzą do lamusa

Jakiekolwiek zmiany wydają się nierealistyczne, dopóki się siedzi samemu w beznadziejnej pracy i płacze na przerwie. Uczelnie są jednak miejscami, gdzie spotykają się osoby doświadczające tych samych problemów i gdzie można odkryć, że nie jesteśmy w tym wszystkim sami. Możemy się organizować, walczyć o nasze prawa, bo bez nas uniwersytetu po prostu nie będzie.

W momencie, kiedy uczelnia oferuje nam podczas juwenaliów debaty na temat kryptowalut, to my jako reprezentanci związku zawodowego i Studenckiej Inicjatywy Mieszkaniowej proponujemy zderzenie z tematami bliskimi młodym ludziom, którym wmawia się, że ich problemy nie są istotne i nie warto o nich rozmawiać. Chcemy pokazać, że tak nie jest, żaden z tych problemów nie musi pozostawać czyjąś osobistą tragedią, bo to nasze wspólne problemy, a studenci mogą zredefiniować przestrzeń akademicką.

**
Struktury młodych OZZ Inicjatywa Pracownicza oraz Studencka Inicjatywa Mieszkaniowa działają m.in. w Warszawie, Poznaniu, Wrocławiu i Katowicach. Znajdziesz nas na Facebooku, Instagramie (@kmip.warszawa, @sim.polska) oraz na stronie ozzip.pl. Zapraszamy do kontaktu!

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Artur Troost
Artur Troost
Doktorant UW, publicysta Krytyki Politycznej
Doktorant na Uniwersytecie Warszawskim, publicysta Krytyki Politycznej.
Zamknij