Kraj

Przekaz o fałszerstwie podkopuje demokrację. Nitras nie pomoże, ale Duda mógłby

Fot. Monika Bryk

Jarosławowi Kaczyńskiemu udało się wyrobić sobie w polskiej polityce swoistą licencję na rzucanie niczym niepopartych oskarżeń i teorii spiskowych, które już dawno ośmieszyłyby i wyrzuciły na margines każdego innego polityka. Tak było z wrzuceniem do debaty po raz pierwszy tematu „sfałszowanych wyborów”.

W czwartek w nocy Sejm przegłosował nowelizację Kodeksu wyborczego, w tym wrzucony w ostatniej chwili pakiet poprawek przedstawiony przez PiS. W piątek rano Donald Tusk zapowiedział powołanie obywatelskiego ruchu obrony wyborów. Jego koordynacją ma się zająć Sławomir Nitras. Ruch zebrać ma kilka tysięcy aktywistów, którzy w całej Polsce będą czuwać nad integralnością procesu wyborczego jesienią.

Nie ma wątpliwości, że dokonywana tuż przed wyborami zmiana Kodeksu wyborczego robiona jest przez PiS w złej wierze, nie po to, by „działać profrekwencyjnie”, ale po to, by ustalić reguły gry tak, by były one jak najbardziej korzystne dla rządzącej partii. Biorąc pod uwagę to, jak przez ostatnie siedem lat traktowała ona konstytucję, regulamin Sejmu i inne reguły, obawy o to, jak władza zachowa się w trakcie wyborów, nie są pozbawione podstaw.

Budyń z groszkiem – razem czy osobno?

Pęknięta wspólnota – z winy Kaczyńskiego

Z drugiej strony perspektywa kampanii wyborczej, w której obie strony nawzajem przerzucać się będą oskarżeniami o chęć ukradzenia i sfałszowania wyborów, przyprawia o ból głowy. Niestety, wiele wskazuje na to, że kampania może właśnie tak wyglądać w tym roku. Do obrony wyborów przed niezdolną uznać ich wyników opozycją Jarosław Kaczyński wzywa przecież sympatyków PiS już od lata 2022 roku, gdy zaczął objazd struktur PiS w okręgach senackich. Jeśli PiS kolanem przepchnie swoją bezczelną reformę Kodeksu wyborczego, a prezydent ją podpisze, to w podobne tony zacznie coraz częściej uderzać opozycja.

Taka kampania będzie smutnym dowodem na to, jaki poziom polaryzacji osiągnęła polska polityka, jak bardzo polska wspólnota polityczna jest pęknięta. Wydawało się, że nie może być już pod tym względem gorzej niż w trakcie kampanii prezydenckiej w 2020 roku, gdy dwaj kandydaci mierzący się w drugiej turze – Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski – nie byli się w stanie porozumieć co do wspólnej telewizyjnej debaty, co udało się w warunkach podobnej polaryzacji Kwaśniewskiemu i Wałęsie w 1995 roku. Zamiast jednej debaty otrzymaliśmy więc dwie równoległe, jedną Dudy w Końskich i drugą Trzaskowskiego w Lesznie. Jeśli jednak w tym roku główne siły polityczne będą przede wszystkim oskarżać się wzajemnie o próbę przewrócenia demokratycznego stolika, to dwie równoległe debaty z 2020 roku będziemy wspominać jako szczyt demokratycznej kultury.

Nie ma tu oczywiście żadnej symetrii: to, że znaleźliśmy się w tym miejscu, jest niemal wyłącznie winą PiS. To Jarosław Kaczyński po raz pierwszy wrzucił temat „sfałszowanych wyborów” już przy okazji wyborów lokalnych w 2014 roku. Nie przedstawiając żadnych dowodów, lider PiS mówił wtedy z sejmowej mównicy o tym, że wybory zostały sfałszowane, i domagał się ich powtórzenia. Wszystko dlatego, że wbrew prognozom strategów PiS partia ta nie odniosła w nich sukcesu, jakiego się spodziewała.

Oczywiście, można się zastanawiać, czy książeczka do głosowania była najbardziej fortunną formą prezentacji kandydatów w wyborach, czy nie przełożyła się ona na większą niż na ogół liczbę głosów nieważnych, czy lepszy niż wskazywały sondaże wynik PSL. Nawet jeśli tak było, to nie jest to jeszcze dowód „fałszerstwa”. Odpowiedzialna klasa polityczna wspólnie zastanowiłaby się nad wnioskami z wyborów 2014 roku na przyszłość, a nie rzucała oskarżenia.

Do pewnego stopnia tak się właśnie stało, z wyborczą książeczką pożegnaliśmy się najpewniej na zawsze. Kaczyński postanowił jednak wykorzystać zamieszanie wokół wyborów, by podbić sobie poparcie i zaatakować przeciwników. Z półprawd skonstruował spiskową narrację, w charakterystycznym dla siebie paranoiczno-insynuacyjnym języku, i rozpowszechniał ją bez żadnego poczucia odpowiedzialności za dobro wspólne i podstawowe instytucje polskiej demokracji. Po siedmiu latach rządów PiS oczywiście nie znalazł żadnych dowodów „fałszerstw” w 2014 roku, Kaczyński nigdy jednak nie sprostował swoich słów. Niestety nie poniósł też za nie politycznych konsekwencji. Liderowi PiS udało się bowiem wyrobić sobie w polskiej polityce swoistą „licencję” na rzucanie niczym niepopartych oskarżeń i teorii spiskowych, które już dawno ośmieszyłyby i wyrzuciły na margines każdego innego polityka. Wiele osób z kręgów PiS ciągle wierzy zresztą, że z wyborami w 2014 roku było coś nie tak i że „ukradziono” im wtedy zwycięstwo.

Gdyby w 2015 roku Andrzej Duda i PiS nie wygrali, to też słyszelibyśmy o „fałszerstwach”. Kaczyński podnosi teraz ten temat, bo po raz pierwszy od 2015 roku może realnie przegrać i utracić władzę. A wie, że najpewniej nie zdąży jej ponownie odzyskać, nawet jeśli nowa rządząca koalicja posypie się po dwóch latach.

Wyborcy opozycji muszą wierzyć, że mogą wygrać

Trudno się dziwić opozycji, że kolejne wypowiedzi prezesa PiS straszące możliwym fałszerstwem wyborczym traktuje z głębokim niepokojem. Kaczyński ma bowiem skłonność do tego, by zarzucać swoim politycznym przeciwnikom to, co sam chce im zrobić. Choć PiS nie ma dziś raczej zasobów, by wbrew woli większości „wydrukować” sobie wynik wyborów, to podburzeni ciągłym przekazem o możliwych fałszerstwach wyborcy PiS mogą w wypadku klęski urządzić w Warszawie podobne sceny, jakie widzieliśmy niedawno w Brasilii.

 

Rozruchy przegranej prawicy staną się nową globalną tradycją?

 

Manipulacje władzy procesem wyborczym mogą też zmobilizować jej oponentów i okazać się przeciwskuteczne. Jest więc absolutnie zrozumiałe, że opozycja stara się przedstawić to, co PiS robi z Kodeksem wyborczym – czy takie praktyki jak wpłaty pisowskich nominatów ze spółek skarbu państwa na fundusz wyborczy partii – jako próbę oszustwa, które sympatyków opozycji powinno oburzyć i zmobilizować do działania. Nie tylko do oddania głosu, ale też do przyjęcia na siebie obowiązków obserwatora czy męża zaufania, wolontariatu w kampanii, przekonywania znajomych.

Z narracją „władza chce sfałszować wybory” jest jednak z punktu widzenia opozycji jeden wielki problem. Gdy się z nią przesadzi, efektem może być nie mobilizacja opozycyjnego elektoratu, ale jej przeciwieństwo: pogrążanie się w poczuciu beznadziei. Bo skoro władza, która kontroluje niemal każdą dźwignię aparatu państwa, media publiczne i środki spółek skarbu państwa, nielicząca się z prawem i regułami, jest zdeterminowana, by sfałszować na swoją korzyść wybory, to co właściwie może zrobić zwykły obywatel? Jaki jest sens jego zaangażowania? Po co w ogóle ma się fatygować do wyborczej urny?

 

Jak mądrze straszyć PiS-em i nie przegrzać

Podnosząc temat obrony wyborów, opozycja może zaaktywizować swój najbardziej zaangażowany, najbardziej antypisowski elektorat. I dobrze, niech w ten sposób zagospodaruje jego energię i emocje. Do wygrania wyborów trzeba jednak przekonać większość, że opozycja może wygrać, że warto pofatygować się do naszej komisji wyborczej, bo to może coś realnie w Polsce zmienić. Ogólnie w kampanii trzeba raczej przekonywać ludzi, że ich głos ma znaczenie i może zmienić bardzo dużo – nawet jeśli nie jest to do końca prawda – bo kampania oparta na przekazie „oni i tak to sfałszują” nie jest raczej sposobem na zwycięstwo.

Weto jest obowiązkiem prezydenta

W sytuację, gdy kampanię dominuje dwustronny przekaz o fałszerstwie, obie strony mogą mieć na końcu polityczny problem z tym, by powiedzieć: „demokracja zadziałała, ludzie przemówili, uznajemy ich werdykt”. Nawet jeśli polityczni liderzy zachowają się w tej sytuacji odpowiedzialnie – choć w wypadku Kaczyńskiego trudno na to liczyć – to jakaś część ich sympatyków może mieć wątpliwości, czy faktycznie wszystko odbyło się uczciwie.

Wiara w to, że wybory są uczciwe, że ludzie mogą pokojowo zmienić niepasującą im z jakichkolwiek przyczyn władzę przy urnie wyborczej, stanowi absolutną podstawę demokracji. Trzeba więc bardzo uważać z przekazem czy działaniami – jak nieszczęsna nowelizacja Kodeksu wyborczego – które ją podważają, erodując fundamenty naszej demokratycznej wspólnoty.

Biorąc to wszystko pod uwagę, wiele zależy teraz od prezydenta Dudy. Obowiązkiem prezydenta jako „strażnika konstytucji” jest zawetowanie pisowskiej nowelizacji Kodeksu wyborczego. Bo nawet jeśli nie narusza ona w niczym żadnego przepisu ustawy zasadniczej, to podważa fundament zaufania, na którym wspiera się cały demokratyczny porządek. Stwarza ryzyko tego, że w Polsce będziemy oglądać podobne sceny jak po klęsce Trumpa w Stanach.

Duda już raz zawetował w 2018 zmianę ordynacji do wyborów europejskich. Wprowadzała ona faktyczny próg wyborczy na poziomie przekraczającym 15 proc., gdyby weszła w życie, pozbawiłaby szansy na reprezentację w Europarlamencie mniejsze partie poza PO i PiS. Uzasadniając weto, prezydent mówił: „Nigdy nie zobowiązywałem się do tego, że – jako prezydent – będę dokonywał jakichkolwiek zmian w ordynacji do Parlamentu Europejskiego. Nigdy się też nie zobowiązywałem, że będę dokonywał jakichkolwiek zmian w systemie wyborczym. Jeżeli się do czegoś zobowiązywałem, to do tego, że będę słuchał ludzi i będę starał się realizować moje zobowiązania wyborcze. A jednym z nich było to, że ludzie powinni mieć w Polsce jak najwięcej do powiedzenia. I to oni powinni w jak najbardziej demokratyczny sposób decydować […] o tym, jak jest kształtowany także ustrój Rzeczypospolitej oraz oczywiście reprezentacja […] w wyborach parlamentarnych”.

Nie tylko zabory, czyli jak swingowała przy urnach III Rzeczpospolita

Zgłoszona w ostatniej chwili jako projekt poselski nowelizacja Kodeksu wyborczego, procedowana bez żadnych konsultacji, budząca w dodatku potężne kontrowersje, z pewnością nie spełnia założenia o tym, że to „ludzie […] powinni w jak najbardziej demokratyczny sposób decydować” o tym, jak wyłaniana jest „reprezentacja w wyborach parlamentarnych”. W ostatnim roku prezydent podkreślał też rolę zgody narodowej w obliczu wojny tuż za naszą granicą. W jej imię zawetował dwukrotnie lex Czarnek. Nowelizacja Kodeksu wyborczego jest tymczasem jeszcze bardziej kontrowersyjna niż pomysły ekscentrycznego szefa MEN.

Niestety, prezydent ma to do siebie, że jak tylko wydaje się, iż zaczyna prowadzić niezależną politykę, to zaraz cofa się na stare pisowskie pozycje. Czy tak będzie w sprawie nowelizacji Kodeksu wyborczego? To jedno z kluczowych pytań na początku roku wyborczego.

Samo weto Dudy nie sprawi jeszcze, że wybory będą w pełni równe. PiS będzie ciągle miał TVP i inne media, spółki skarbu państwa, a w kampanię będzie angażować cały aparat państwa. Część opozycji ciągle będzie obawiać się o uczciwość całego procesu. Ale odrzucenie złej, nieprzemyślanej, robionej ostentacyjnie w partyjnym interesie nowelizacji przynajmniej daje szanse, by spór w roku wyborczym wyglądał inaczej niż przekrzykiwanie się: „chcecie sfałszować wybory!”, „nie, to wy chcecie!”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij