– Chęć wypowiedzenia konwencji stambulskiej stanowi przejaw dyskryminacji wobec kobiet, ale także ksenofobii. To zaprzeczenie, że jesteśmy częścią międzynarodowego świata, oraz próba zamknięcia nas w granicach kraju w dokładnie ten sam sposób, w jaki ofiarę i sprawcę przemocy zatrzaskuje się w czterech ścianach, mówiąc: „To są prywatne sprawy. Sami sobie z nimi radźcie, bo własne brudy pierze się w domu, a nie przy obcych i świadkach” – mówi nam prof. Małgorzata Fuszara.
Paulina Januszewska: Konwencja stambulska wraca do debaty publicznej jak bumerang. Ostatnio w czasie lockdownu, kiedy skala przemocy domowej drastycznie wzrosła, wiceminister Marcin Romanowski nazwał ją „genderowskim bełkotem”, który wywołuje dramaty w polskich rodzinach. Teraz plany jej wypowiedzenia potwierdza ministra Marlena Maląg i wicepremierka Jadwiga Emilewicz. Dlaczego ten temat tak bardzo uwiera prawicę?
Prof. Małgorzata Fuszara: Pierwsze opowieści o wypowiedzeniu konwencji pojawiły się na długo przed jej wprowadzeniem. Już w trakcie dyskusji nad przyjęciem dokumentu przez Sejm i Senat i jego ratyfikacji przez prezydenta prawica niesłychanie mocno naciskała na to, żebyśmy zrezygnowali z obowiązywania tej umowy w Polsce. Gdy objęłam stanowisko pełnomocniczki ds. równego traktowania, dokument był już wprawdzie podpisany przez rząd, ale czekał na akceptację parlamentarzystów. I przez cały ten czas prawicowe siły robiły, co mogły, by konwencję odrzucić. Nie udało się, ale to nie oznacza, że ataki ustąpiły. Teraz konsekwentnie umniejsza się jej znaczenie lub sprowadza do poszczególnych zapisów przy cynicznym wypaczeniu ich sensu. Wszystko po to, by pójść o krok dalej i wreszcie ją wypowiedzieć. Dzieje się tak z wielu powodów. A jeden z nich okazuje się dość prozaiczny.
Co to za powód?
Polska jest na etapie sprawozdawania się z wykonywania konwencji. Rządowe raporty wyglądają jednak na mocno niepełne, a w dodatku stoją w sprzeczności ze stanowiskiem Rzecznika Praw Obywatelskich, który nie tylko informuje o rosnącej skali przemocy, ale także regresie w kwestii dążenia do równości kobiet i mężczyzn oraz licznych zaniechaniach państwa. Sądzę, że rząd nie będzie w stanie nikogo przekonać, że wywiązuje się ze zobowiązań, i zapewne dlatego straszy, że wypowie konwencję, zamiast zacząć wreszcie wprowadzać ją w życie.
Najwyraźniej kończy się czas, w którym można, jak tuż po objęciu po raz pierwszy urzędu stwierdził prezydent Andrzej Duda, po prostu ignorować postanowienia konwencji. Niemniej jednak to skandal, że taką postawę prezentują najważniejsze osoby w państwie. Oburza mnie to jako osobę, która ceni sobie praworządność, i jako prawniczkę posiadającą wyższy stopień naukowy w tej dziedzinie niż prezydent. Całkowicie kompromitujące w ustach prawnika jest stwierdzenie, że można nie przestrzegać czegoś, co znajduje się w obowiązującym systemie prawnym.
Ale jest ono spójne z tym, co wydarzyło się w trakcie kampanii wyborczej. Mam na myśli nagonkę na osoby LGBT+ czy wiadomość o ułaskawieniu pedofila. Na sztandarach partii rządzącej i prezydenta znów znalazło się przyzwolenie na przemoc i usilne dążenie do tego, by kwestie relacji partnerskich czy rodzinnych oraz pojawiającej się w nich dyskryminacji za wszelką cenę utrzymać w sferze prywatnej. Dlaczego ów aspekt jest tak istotny dla polityków prawicy?
Odpowiedź na to pytanie jest złożona, ale na pewno główną motywację dla rządzących stanowi utrzymanie status quo bardzo prawicowym, archaicznym i dyskryminującym grupy słabsze. To wynika z przywiązania do prawa rzymskiego i idei pater familias, w której absolutną władzę w rodzinie sprawuje mężczyzna. Wiele stuleci temu mógł on legalnie zabijać członków swojej rodziny i żonę, później zaś – wymierzać im kary fizyczne. Oczywiście w czasach nowożytnych to zachowania nie do pomyślenia. Jednak ideologia, w ramach której się to wszystko odbywało, czyli „mój dom, moja twierdza”, wcale się nie zestarzała.
Wyjęcie spod opieki państwa wszystkich osób, które są krzywdzone w sferze prywatnej, mieści się w agendzie współczesnej prawicy. Jej przedstawiciele robią wszystko, by to, co dzieje się w domach, było niekontrolowalne przez organy publiczne. I po tym stawia się kropkę, ignorując lub umniejszając całe zło, które dokonuje się w sferze prywatnej, a także umywając ręce w kwestii przemocy i dyskryminacji wobec kobiet.
W ubiegłym roku ok. 13 mln osób padło ofiarą przemocy domowej. Pandemia?
czytaj także
To znaczy?
Proszę zwrócić uwagę, że rodzice, którzy zakatowali swoje dziecko, spotykają się z jednoznacznym i powszechnym potępieniem. Ale gdy z rąk oprawców we własnym domu giną kobiety, wagę takich czynów się umniejsza lub ukrywa. To są najostrzejsze w skutkach działania przemocowe w rodzinie. Skoro jednak nikt poważnie o nich nie dyskutuje ani skutecznie im nie przeciwdziała, to trudno oczekiwać, by z właściwą reakcją spotykały się wszelkie inne „łagodniejsze” formy wyrządzanych krzywd: pobicia, znęcanie się psychiczne, przemoc ekonomiczna czy molestowanie seksualne.
Panuje więc przekonanie, że wszystkie te zdarzenia są wpisane w życie kobiet. Wciąż do świadomości publicznej nie przedarło się przekonanie, że w każdym z tych przypadków mamy do czynienia z przemocą, którą trzeba zwalczać. Zresztą żyjemy w kraju, w którym za przemoc nie uznaje się nawet niepłacenia alimentów.
Powoli to się zmienia.
W ślimaczym tempie. Powszechnego potępienia tego rodzaju czynu jak nie było, tak nie ma. To nagminny proceder, wspierany w dodatku przez system niepotrafiący ścigać dłużników, a nawet internetowe grupy wsparcia, które radzą mężczyznom, jak się uchylić od płacenia alimentów. To obrzydliwe przejawy wykorzystywania silnej pozycji mężczyzn i słabości aparatu państwowego, za którym stoi bardzo głębokie przekonanie, że swoje brudy należy prać w czterech ścianach. Jeśli wraz z nim następuje postulowane przez władze wycofywanie się z regulacji prawnych, które mają na celu wyeliminowanie przemocy, wówczas państwo staje po stronie oprawców, a nie ofiar. Wprawdzie nikt z przeciwników konwencji antyprzemocowej zapytany wprost nie przyzna, że to oznacza prawo do bicia kobiet, ale w praktyce tak właśnie jest.
Atakując konwencję, politycy PiS-u często mówią, że Polska nie potrzebuje żadnego zagranicznego i „obcego ideologicznie” dokumentu, by skutecznie walczyć z przemocą, bo polskie przepisy się sprawdzają.
Partia rządząca regularnie posługuje się figurą „obcego”, przed którym trzeba się chronić, ale to zakrawa na absurd, hipokryzję i wybiórcze traktowanie umów ogólnoświatowych czy europejskich. Rząd musi się zdecydować: albo jesteśmy częścią międzynarodowych struktur i w ogóle podpisujemy jakieś konwencje, albo się z tego wycofujemy całkowicie. Jeśli idziemy jednak tym samym tokiem myślenia co przy konwencji stambulskiej (notabene: całkowicie bezzasadnie traktując ją w sposób nadzwyczajny), można by powiedzieć: „po cóż nam inne dokumenty?”. Polska należy do inicjatorów konwencji o prawach dziecka. Jesteśmy stronami rozmaitych umów dotyczących choćby prawa pracy. Czy ich potrzebujemy, skoro mamy Rzecznika Praw Dziecka i Kodeks pracy? To argument bałamutny i niezwykle groźny.
Dlaczego?
Bo to, co robi m.in. wiceminister sprawiedliwości, oznacza zaprzeczenie, że jesteśmy częścią międzynarodowego świata. Akceptujemy przecież fakt, że pewne regulacje prawne mają zasięg większy niż krajowy, że płyną z nich rozmaite pożytki. Z tej perspektywy wypowiedzenie konwencji stambulskiej stanowi nie tylko przejaw dyskryminacji wobec kobiet, ale także ksenofobii. To próba zamknięcia nas w granicach kraju w dokładnie ten sam sposób, w jaki ofiarę i sprawcę przemocy zatrzaskuje się w czterech ścianach, mówiąc: „To są prywatne sprawy. Sami sobie z nimi radźcie, bo własne brudy pierze się w domu, a nie przy obcych i świadkach”.
Może w takim razie wypiszmy się też z Rady Europy, Unii Europejskiej, skoro mechanizmy międzynarodowe są nam zbędne, a nawet – jak niektórzy twierdzą – mogą Polsce szkodzić? To najbardziej niebezpieczna warstwa opowieści, którą prawicowi politycy snują w Polsce do spółki z Ordo Iuris. Tą samą organizacją, która brała czynny udział w dyskusji o konwencji stambulskiej od samego początku, próbując zablokować jej ratyfikację.
czytaj także
Ordo Iuris w swoich analizach zdaje się wręcz sugerować, że dyskryminacja i stosowanie przemocy wobec kobiet w Polsce to fikcja albo marginalny problem.
I to jest druga warstwa szkodliwej narracji konserwatystów oraz fundamentalistów w Polsce. Przyznanie, że w naszym kraju wobec kobiet stosuje się przemoc, uderza w silny prawicowy mit traktowania Polek z rewerencją, przysłowiowego całowania ich w rękę. I owszem, znajdziemy wielu mężczyzn, którzy publicznie całują kobiety w ręce i przepuszczają je w drzwiach, ale w przestrzeni domowej stają się ich oprawcami. Wystarczy popatrzeć na statystyki i dodać do tego całą masę przypadków, które nie są zgłaszane. Prawica zakłamuje rzeczywistość, pokazując, że dyskryminacji nie ma. Skoro panuje równość i szacunek, to po cóż nam więc jakieś regulacje zapobiegające przemocy lub ją zwalczające?
A ja zapytam przewrotnie: skoro skala przemocy jest ogromna, bo nikt nie przestrzega konwencji, to dlaczego mamy jej bronić? Czy ona nam cokolwiek daje?
Można powiedzieć, że nic nam nie daje, bo jak stwierdził prezydent, wystarczy jej nie przestrzegać. Rzeczywiście władze publiczne nie robią nic, żeby realizować zawarte w niej zobowiązania. Konwencja to nie jest coś, co bez dalszych zmian w prawie i realizacji w praktyce przez rozmaite organy samo z siebie zadziała. Niestety wprowadzenie w życie konwencji to bardzo długi proces wymagający mnóstwa uszczegóławiających działań. Jednak póki ją mamy, jesteśmy międzynarodowo zobowiązani do przestrzegania pewnych podstawowych zasad, pisania sprawozdań, prowadzenia statystyk czy całodobowej linii pomocowej dla ofiar przemocy. Odpowiadając jednak na pani pytanie – powiem, że konwencji warto bronić z dwóch powodów. Pierwszy to możliwość powoływania się na jej przepisy i wymuszanie na tej podstawie zmian prawnych.
A drugi?
To warstwa będąca największą solą w oku prawicowców, czyli edukacyjno-uświadamiająca, która mówi o tym, że żadne stereotypy nie mogą być uzasadnieniem dla gorszego traktowania kobiet. Chodzi tutaj nie tylko o przemoc, ale też o wyrażane na różne sposoby przekonanie o wyższości lub niższości którejś płci czy grupy osób nad innymi. Szczególnie oburzające dla mnie w tym kontekście są ataki prawicy na zapisy dotyczące podręczników szkolnych. Słyszymy, że nauczanie o równości płci to „sztuczne i szkodliwe” wprowadzanie zmian do polskiego systemu edukacyjnego, podczas gdy ten przepis jest niemal identyczny z treścią konwencji w sprawie likwidacji wszelkich form dyskryminacji kobiet, który ratyfikowaliśmy w 1981 roku. Słowem – Polskę równe traktowanie kobiet i mężczyzn m.in. w podręcznikach obowiązuje od dawna. Proszę sobie jednak wyobrazić, że gdy na posiedzeniu komisji przed wprowadzeniem konwencji stambulskiej pod obrady Sejmu przypomniałam o tym zapisie, nastąpiła cisza – dla mnie – niesłychanie krępująca.
Dlaczego?
Wydawało mi się, że skoro tam siedzą prawnicy i prawniczki, którzy w podobnym czasie co ja kończyli uniwersytet, powinni wiedzieć, że równość i nauczanie o niej są częścią polskiego systemu prawnego. Tymczasem nikt o tym nie pamiętał. Jakież było zdziwienie przeciwników konwencji stambulskiej, gdy dowiedzieli się, że walczą z czymś, co Polska akceptuje i w dodatku częściowo realizuje od dawna. Przykładowo – za poprzednich rządów powstawały świetne, wielotomowe analizy treści podręczników szkolnych pod kątem równości płci. Jedną z inicjatorek takiego projektu była ministra Joanna Kluzik-Rostkowska. To były pierwsze kroki, które pokazywały dążenie do równości rozumiane nie tylko przez pryzmat reakcji organów publicznych na jawne akty dyskryminacji, jak chociażby pobicie, ale także poprzez promowanie jej jako standardu cywilizacyjnego. Stąd wynika moja obawa przed działaniami prawicy.
czytaj także
Co ma pani na myśli?
Politycy partii rządzącej i wspierające je podmioty za wszelką cenę nie chcą dopuścić do tego, by zasada równości i niedyskryminowania nikogo była czymś, czego się uczy od najmłodszych lat każdego człowieka. Zamiast tego najwyraźniej woleliby, żeby ciągle w podręcznikach szkolnych pojawiał się sztywny, osłabiający pozycję kobiet podział ról, czyli mama gotująca obiad i tata czytający gazetę, ojciec pouczający synka o układzie planetarnym i matka instruująca córkę, jak malować paznokcie. To są horrenda, które od dawna zdarzały się w podręcznikach szkolnych i które być może prawicy odpowiadają jako wymarzony styl życia i sposób funkcjonowania rodziny. Tymczasem w dążeniu do równości zapisanej w konwencjach nie chodzi o to, by ktoś narzucał konkretny model, ale miał prawo wyboru określone w katalogu praw człowieka.
Wiceminister Romanowski sugeruje jednak, że konwencja stambulska dyskryminuje katolików, bo upatruje w religii źródła opresji wobec kobiet.
To absolutna bzdura. Niczego takiego w konwencji nie ma i nie możemy dać sobie wmówić, że jest inaczej. Wiceminister Romanowski, pisząc na Twitterze, że konwencja uważa religię, w dodatku katolicką, za winowajczynię przemocy, cynicznie wprowadza w błąd opinię publiczną albo kompletnie nie zna treści tego dokumentu. Niezależnie od tego, który scenariusz jest prawdziwy, uważam to za skandaliczną postawę, o czym wyraźnie pisałam w swoim liście do premiera w maju. Przestrzeganie konwencji nie jest tożsame z napiętnowaniem religii. Przeciwnie, całkowicie sprzeczne z nią – i tu chyba każdy katolik się ze mną zgodzi – jest akceptowanie przemocy. Konwencja mówi jedynie o tym, że jakiekolwiek wyznanie nie może być usprawiedliwieniem dla aktów przemocy i dyskryminacji.
Gdula: „Trwa wyrok Boga nad twą płcią”, czyli dlaczego prawicę boli konwencja antyprzemocowa
czytaj także
Mimo to politycy partii rządzącej utrzymują, że są jedynymi prawdziwymi obrońcami rodziny, a środowiska liberalne, lewicowe i progresywne uważają za jej przeciwników. Czy ci drudzy mają jakiekolwiek szanse na odzyskanie narracji i języka tak silnie zawłaszczonych przez prawicę?
Nie bardzo widzę inną możliwość jak tylko taką, by bez przerwy powtarzać swoje postulaty i pokazywać, że tzw. tradycyjna rodzina powinna być oparta na równości, wolnym wyborze, szacunku i całym mnóstwie zasad związanych z prawami człowieka. Oczywiście strona postępowa, lewicowa mówi o tym tam, gdzie może. Niestety trudno się przebić w sytuacji, w której media publiczne, jak i Kościół, czyli najsilniejsze w Polsce przekaźniki informacji, atakują progresywne środowiska, zarzucając im, że są przeciwko rodzinie. W dodatku robią to bez wskazywania żadnych dowodów. O ile w sądzie można się przed tym obronić, o tyle przed opinią publiczną już nie zawsze.
Mimo to musimy mówić i robić swoje, a jednocześnie piętnować hipokryzję prawicy, która coraz mocniej wybrzmiewa w ogólnym dyskursie. Krążące w mediach i sieci listy z nazwiskami polityków partii rządzącej, którzy mają po kilka żon i liczne nadużycia na swoim koncie, są przecież znacznie dłuższe niż te na lewicy.
W niepewnym, rozpadającym się świecie ultrakonserwatyści karmią się strachem
czytaj także
I to przekona społeczeństwo?
Może nie od razu. Coraz wyraźniej widać jednak, kto faktycznie realizuje opiewany przez prawicę model rodzinny, a kto go narusza. Nie możemy więc porzucać swojej opowieści o równości. Trzeba ją jak najszerzej propagować. Innej możliwości tutaj nie widzę. Wprawdzie niezwykle trudno dyskutować z kimś, kto pojęcie „tradycyjna rodzina” odmienia przez wszystkie przypadki, a jednocześnie nie wyjaśnia, co się za nim kryje. Tego typu hasła mają to do siebie, że są nośne i głośne, ale zwykle też puste. Wie o tym każdy PR-owiec i wiedzą o tym politycy partii rządzącej. Dlatego powtarzają je do znudzenia.
Pewne formuły mogą zostać jednak w końcu zdemaskowane lub się wyczerpać. Jednocześnie nie należy czekać na to z założonymi rękami. Właśnie dlatego tak ważne jest bronienie konwencji i wskazywanie, że poprzez jej wypowiedzenie rząd mówi ofiarom: „nic nas nie obchodzicie”, a sprawcom: „róbcie, co chcecie”.
***
Prof. Małgorzata Fuszara jest prawniczką i socjolożką, kieruje Katedrą Socjologii i Antropologii Obyczajów i Prawa w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego, współtwórczyni gender studies na UW. W latach 2014–2015 pełnomocniczka rządu ds. równego traktowania.