Kraj

Donald Tusk nie chce, by prezydentem został ktoś z Koalicji Obywatelskiej

Trzyletni maraton sondażowy pokazał nie tylko to, że Trzaskowski mógłby już w pierwszej turze skubać elektorat niepisowski i niekonfederacki. Wygrywał także ze wszystkimi potencjalnymi przeciwnikami z PiS. Po co więc prawybory?

W sobotę dowiedzieliśmy się, że kandydat partii rządzącej na prezydenta zostanie wyłoniony w drodze prawyborów, do których staną Rafał Trzaskowski i Radosław Sikorski. Mój redakcyjny kolega Jakub Majmurek komentował tę decyzję w Wirtualnej Polsce, nazywając ją „sprytną”. Wtórowała mu dr Anna Materska-Sosnowska, politolożka z Uniwersytetu Warszawskiego, która uważa, że to dobry krok, „burzący szyki” PiS-owi. Moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie.

Sparing

Donald Tusk, jak wiadomo, jest wielkim spryciarzem. W ostatnich tygodniach dowodami na to miały być m.in. zawieszenie prawa do azylu, kontynuacja polityki PiS na granicy przy jednoczesnym grożeniu rozliczeniami z PiS, do których jak dotąd nie doszło, zwrot w retoryce dotyczącej zmiany klimatu czy uleganie naciskom ultrakonserwatystów we własnych szeregach, dowodzące zrozumienia potrzeb faszyzujących mas. Dopisanie do tej imponującej listy prawyborów poprzedzić musi jednak kilka pytań.

Jak pisze Majmurek, najbliższe tygodnie, w ciągu których będziemy na okrągło oglądać obu kandydatów w tygodnikach, dziennikach i na portalach, będą służyć „całej KO, niezależnie od tego, kto wygra to wewnętrzne starcie”.

Afera Tomczaka to koniec marzeń Sikorskiego o prezydenturze?

Czy tak będzie w istocie? W ostatnim czasie widzieliśmy Trzaskowskiego w śmiechu wartej próbie zaostrzenia retoryki, wygrażającego „zaciśniętą pięścią” i byciem jak Trump. Choć po triumfie kandydata republikanów w USA niemal wszyscy politycy w Polsce zaczęli ustawiać się w kolejce do całowania pierścienia amerykańskiego namiestnika, co zresztą można uznać za przejaw politycznego realizmu i samoświadomości, to Trzaskowski próbujący obudzić w sobie groźną bestię, dzięki czemu mógłby rywalizować z zaproponowanym przez Sikorskiego wzorcem mężczyzny na czasy wojenne, wzbudza głównie współczucie. Po co zmuszać do rebrandingu polityka, który już witał się z gąską?

Inna scena pokazuje, że dystans nie jest najmocniejszą stroną prezydenta Warszawy – tym bardziej nie wiadomo, po co wydłużać drogę, która miałaby zaprowadzić go do pałacu prezydenckiego. Podczas spotkania z wyborcami w Bydgoszczy Trzaskowski mówił o tym, że wbrew propagandzie nie jest niski i ma więcej niż 1,6 m w kapeluszu. Skądinąd wiemy, że podobnie przewrażliwiony na tym punkcie był Jarosław Kaczyński, którego sylwetkę w czasie kampanii w latach 90. media miały ukazywać jako „monstrualną”.

Założenie, że wydłużenie terminarza rozgrywek o bratobójczą batalię już w listopadzie zadziała na korzyść zwycięskiego kandydata, wypływa z przekonania, że Sikorski i Trzaskowski nie mają prawa się wyłożyć, podczas gdy oczy Polek i Polaków będą skupione na nich. Że obaj będą prezentować pracowitość i chęć „gryzienia trawy”, czego rzekomo wymagają wyborcy. Ale nawet zawodnicy Ligi Mistrzów protestują dziś przeciwko wydłużaniu kalendarza w nieskończoność – mimo że ich zarobki w porównaniu z zarobkami polskiego prezydenta wypadają oszałamiająco. A więcej debat, gorączki, środków finansowych i technologii, które trzeba będzie wykorzystać do przeprowadzenia prawyborów, to według mojej filozofii pracy nie musi być strzał do pustej bramki.

Lewica nie musi się martwić końcem Zandberga. Lepszy ferment niż dogorywanie

Przyszłoroczne wybory prezydenckie w Polsce nie będą areną wielkich przepływów elektoratów – głównym zadaniem jest kolejna mobilizacja swoich dotychczasowych wyborców. Tymczasem wspierający Sikorskiego Roman Giertych już odpalił propagandową maszynę Silnych Razem na X – minister spraw zagranicznych trenduje w serwisie, a poparcie dla niego wyraził młody aktyw Platformy, na czele z koleżanką jego syna, Aleksandrą K. Wiśniewską. Trzaskowskiego poparli zaś jego stali współpracownicy, od dobrych trzech lat szykujący się do właściwej kampanii – nie do zgotowanego im przez wodza castingu.

Nie wiem, jak podział na frakcję konserwatywną, reprezentowaną przez Sikorskiego, i progresywnych zwolenników Trzaskowskiego (odłóżmy na chwilę problematyczność tych kategorii w przypadku obu) miałby zachęcić zwolenników jednego albo drugiego do konsolidacji. Za miesiąc PO podzieli się na pół i choć zapewne nie znaczy to, że rozgoryczona porażką część zostanie w maju w domu, to stawianie przeciwko sobie dwóch polityków powszechnie znanych z monstrualnych ambicji, z których każdy reprezentuje różne grupy i próbuje podlizać się fanbazie przeciwnika, brzmi jak recepta na pogłębianie wewnętrznych podziałów, których jako żywo partia teraz nie potrzebuje.

Sondażowy tasiemiec

Liderzy Platformy po ogłoszeniu decyzji przekonywali, że potrzebne są sondaże, które pokażą, który z kandydatów ma większe szanse w bezpośrednim starciu ze wciąż nieznanym rywalem z PiS. To absurd – jeśli PiS przekłada ogłoszenie swojego kandydata, to do jego wyłonienia większość tych badań i sondaży i tak będzie patykiem na wodzie pisana. Co nie znaczy, że nie wiemy, jak poradziłby sobie Trzaskowski.

Warto uświadomić sobie, że Trzaskowski nie wyskoczył jako faworyt wyborów prezydenckich jak Filip z konopi po demolce, jaką zafundował potencjalnym kontrkandydatom w wyborach samorządowych. Jego popularności nie odkryto również na fali wyborów 15 października ani nawet demokratycznych marszów opozycji. Pierwszy sondaż dający mu zwycięstwo pochodzi z lutego 2021 roku. Od porażki Trzaskowskiego z Dudą minęło wówczas zaledwie pół roku.

Donald Tusk miał rację – Rafał Brzoska jest niebezpieczny

Tak, wiem, „demokracja sondażowa” i oparcie na niej bieżącej polityki to zmora współczesności – odpowiednio opłacony i przygotowany sondaż może być usprawiedliwieniem dla każdej głupoty czy opresji. Nie musimy jednak ufać pojedynczym wykresom zrodzonym w głowach politycznych macherów, gdy mamy do dyspozycji długofalowe trendy. A w sondażach prezydenckich od 2021 roku zmieniło się wszystko – poza przewidywanym zwycięstwem Trzaskowskiego w praktycznie wszystkich możliwych konfiguracjach.

Gdy miesiąc temu „Super Express” przeprowadził sondaż dotyczący tego, czy kandydatem PO powinien być Trzaskowski, czy Tusk, wynik był dla premiera druzgocący – zdobył 9 proc. przy 84 proc. (!) dla przeciwnika. Samą obecnością w sondażach Trzaskowski połknął Hołownię – dziś broniącego się przed nominacją i szykującego do elekcji jak na ścięcie, choć jeszcze trzy lata temu obu dawano szansę na starcie między sobą w drugiej turze.

To, że badania socjologów i analityków (przywołajmy choćby kolejne raporty Sławomira Sierakowskiego i Przemysława Sadury) wskazują, że lewicowy elektorat zagłosowałby na Trzaskowskiego chętniej niż na którąkolwiek z osób liderskich z Lewicy, Razem czy innego PPS, też nie pozostało bez wpływu na zapędzenie tej opcji ideowej tam, gdzie obecnie się znajduje.

Ale trzyletni maraton sondażowy pokazał nie tylko to, że Trzaskowski mógłby już w pierwszej turze skubać elektorat niepisowski i niekonfederacki. Wygrywał także ze wszystkimi potencjalnymi przeciwnikami z PiS – począwszy od Mateusza Morawieckiego, dziś czekającego na informacje z celi Pawła Sz. i praktycznie niewymienianego wśród potencjalnych kandydatów, po wszystkich kolejnych figurantów, których wyobraźnia podpowiedziała dziennikarzom i sondażowniom.

Dlatego można jedynie wybuchnąć śmiechem, gdy Tusk mówi o konieczności przeprowadzenia kolejnych sondaży, o demokracji, woli struktur i konieczności podejmowania decyzji przez jak największą grupę członków partii. A jeszcze zabawniej robi się, gdy przyjrzymy się dotychczasowym triumfom platformerskiej demokracji i niemożliwym do przecenienia korzyściom, jakie dały partii prawyborcze wygrane Bronisława Komorowskiego i Małgorzaty Kidawy-Błońskiej.

Prawyborcze sukcesy Platformy Obywatelskiej

„Każde wybory wewnętrzne sprawiają, że partia zyskuje nową energię. To doskonałe przygotowanie do tego ostatecznego boju, który rozegra się w maju 2025” – mówi Jarosław Makowski w rozmowie z Agatą Szczęśniak z OKO.press. To doprawdy intrygujące, że po to leżące na ulicy rozwiązanie, z którego po raz pierwszy Platforma skorzystała 15 lat temu, nie schyliła się w międzyczasie żadna inna polska partia.

Państwo pod wezwaniem. Kto w Polsce może rozliczać członków Opus Dei?

Dziś niewielu o tym pamięta, ale gdy Sikorski po raz pierwszy przegrywał z kretesem prawybory, a Tusk ogłaszał wszem wobec, że prezydentura w Polsce to głównie żyrandol i prawo weta, sondaże dawały Bronisławowi Komorowskiemu w pierwszej turze 20 proc. przewagi nad urzędującym Lechem Kaczyńskim.

Dwa tygodnie po prawyborach katastrofa w Smoleńsku diametralnie zmieniła przebieg wyścigu o żyrandol i choć Komorowski wygrał ostatecznie z wychwalającym spuściznę Gierka prawicowym politykiem, który trzy miesiące wcześniej stracił w katastrofie lotniczej na rosyjskiej ziemi około 50 bliskich współpracowników, to zważywszy na topniejącą przewagę i dalsze losy Komorowskiego, trudno uznać prawybory w Platformie w 2010 roku za coś, o czym podręczniki będą pisać jako o najgenialniejszym pomyśle politycznym swoich czasów. Tym bardziej nie znajdziemy takiej interpretacji drugiego podejścia do formatu, w którym do wyborów prezydenckich miała stanąć triumfująca nad Jackiem Jaśkowiakiem w prawyborach Małgorzata Kidawa-Błońska.

Dr Materska-Sosnowska wysuwa jednak argument, że „brak prawyborów np. w Partii Demokratycznej w Stanach Zjednoczonych pokazał, czym to się kończy”. W chwili pisania tego tekstu nie upłynął jeszcze nawet tydzień od wyborów w USA, ale ze świecą szukać ludzi, zjawisk i materii nieożywionej, których nie oskarżano by o porażkę Harris. Jednak teoria, że doprowadził do niej brak prawyborów, wydaje się jedną z najbardziej ekscentrycznych.

Obaj tacy fajni

Rafał Trzaskowski i Radosław Sikorski to politycy, którzy prawdopodobnie zaczęli przymierzać się do prezydentury jeszcze w latach 90. Ich ciągła obecność w mediach w najbliższych tygodniach nie sprawi, że poznają ich nowi odbiorcy – o ile prawybory w PiS mogłyby przebiegać pod hasłem „pan nie wiesz, kim ja jestem!”, o tyle w PO byłoby to raczej „bonjour, Sikorski/Trzaskowski, mówi to panu coś?”. Jedni z najbardziej rozpoznawalnych polityków w Polsce niewiele zyskają na prawyborczej dywidendzie medialnej.

Kto będzie kandydatem PiS na prezydenta? Oto scenariusz, przed którym drży Tusk

Co więcej, Trzaskowski w ciągu zaledwie kilku dni odpalił kampanię z hukiem na miarę Stefana Starzyńskiego. Jak opowiadał w rozmowie z Michałem Sutowskim Grzegorz Piątek, przedwojenny prezydent Warszawy tuż przed wyborami samorządowymi w 1938 roku otworzył ciągnące się w nieskończoność, symboliczne inwestycje w postaci Muzeum Narodowego i tramwaju na Bielany przez świeżo otwartą Bonifraterską. Dokładna kopia tej zagrywki, czyli otwarcie nowej siedziby MSN, co zresztą chyba Trzaskowskiemu zbytnio nie pomogło, i start dyskutowanego od dobrych stu lat tramwaju na Wilanów, miała zapewnić mu spokojne miesiące spijania śmietanki i prostą drogę do pałacu prezydenckiego.

Co więc się stało, że się nie udało? Jak donoszą media, o prawybory miał poprosić sam Trzaskowski, uprzedzając intensyfikację działań konkurenta, wspieranego przez ultrakonserwatystów, z Giertychem i Kosiniakiem-Kamyszem na czele.

Betonowy kloc na placu Defilad to najlepsze, co spotkało Warszawę w ostatnich latach

Trudno mu się dziwić, ale ciekawsze pozostaje zachowanie Tuska. Zaledwie dwa tygodnie temu media doniosły, że na stole pojawiła się opcja wsparcia przez PSL części postulatów PO w zamian za poparcie dla kandydatury Sikorskiego. Tusk nie mógł oczywiście powiedzieć „cała wstecz, bierzemy Radka, Trzaskowski jest młody, poczeka”. Od razu zostałby zmiażdżony, nawet przez własnych wyborców, jako polityk całkowicie uzależniony od konserwatystów, deweloperów i Opus Dei. Na dodatek zarzucano by mu, że boi się rosnącej pozycji Trzaskowskiego we własnej partii, tego, że stałby się on polską wersją Macrona, co już dziś sugeruje prof. Rafał Chwedoruk, a po jego ewentualnej wygranej premier straciłby też koronny argument usprawiedliwiający bierność własnego rządu, czyli weto pisowskiego prezydenta.

Można więc traktować decyzję o prawyborach jako „sprytną zagrywkę” albo jako sygnał, że radykalni konserwatyści znaczą dziś w PO znacznie więcej, niż spodziewali się najwięksi pesymiści. Jako wybieg do przodu i zdominowanie przestrzeni medialnej albo dowód na to, że Tusk przedkłada osobiste ambicje, lęki i animozje nad interes państwowy w czasie wojny u naszych sąsiadów. Interpretacje mogą być różne: być może prawybory zakończą się pełnym sukcesem, a zwycięzca połączy własne i cudze elektoraty w nirwanie narodowego pojednania i w czerwcu 2025 roku nikt nie będzie pamiętał o wątpliwościach niżej podpisanego. Jeśli jednak na drodze KO do prezydentury pojawią się schody, to początku drogi ku katastrofie upatrywałbym właśnie w tej decyzji premiera.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Łukasz Łachecki
Łukasz Łachecki
Redaktor prowadzący, publicysta Krytyki Politycznej
Zamknij