Po raz pierwszy od setek lat zarówno Polski mężczyzna, jak i polski Kościół nie są potrzebni do walki o ojczyznę. Nie wymaga się od nich bohaterstwa. To dobrze, ale efektem ubocznym jest przerzucenie oczekiwań na inne obszary życia.
Być może nie ma lepszego hymnu pochwalnego męskości niż Jesteś lekiem na całe zło Krystyny Prońko; nie ma lepszego historycznego wzorca, jak miałby wyglądać upragniony mężczyzna. U Prońko mężczyzna jest więc „mistrzem świata w radości”, robi „w domu małpę” i „mówi, że nikogo się nie boi”. Jest „alfą i omegą”, i jednocześnie nie przejmuje się ani swoim wyglądem („w tej samej kurtce szósty rok”), ani swoim zdrowiem („czytając w wannie, tracisz wzrok”).
Za każdym razem, gdy słyszę tę piosenkę, mam przed oczami słabo zarabiającego inteligenta z brodą, w którego partnerka jest wpatrzona jak w obrazek i wdzięczna – za promieniowanie na otoczenie humorem i inteligencją, a nawet samą obecność i kilka bon motów. Jest tylko jeden mały problem. Dziś już kobiety nie patrzą tak na facetów, a ci coraz trudniej sobie z tym radzą. Samo bycie inteligentem i dowcipy mogą obecnie starczyć na dobrą randkę, może kilka niezobowiązujących spotkań, ale nie na wzajemne układanie sobie życia.
Dziś mężczyzna musi być partnerem w prawach i obowiązkach, a to oznacza, że nasz uroczy brodacz musi wyjść z wanny i zrobić zakupy, ugotować obiad, spędzić czas z dziećmi. Musi poświęcić swój piąteczek na wyjście z kumplami. Słowem, musi przejąć wszystkie te obowiązki, które spadały na śpiewającą Krystynę, zanim mogła się zaśmiać z kolejnego inteligenckiego żarciku brodacza.
czytaj także
On zaś musi rozumieć kobiece emocje, których nie da się już sprowadzić do „babskich fochów” i tego, że „pewnie ma okres”. Tego rodzaju humor też stał się zresztą mocno wyświechtany, nie wspominając o byciu alfą i omegą, rozumianą jako „wygłaszanie mądrości swojego starego”. Nagle okazuje się, że kobiety są nie tylko pełnoprawnymi uczestniczkami dyskusji, ale też stale podważają męską wiedzę, a tym samym pewność.
Gdy do tego dodamy stawianie granic akceptowanej relacji w innym miejscu (seksizm odpada) oraz wspólną walkę w sferze publicznej o własny status (#MeToo), to nic dziwnego, że polski mężczyzna jest po prostu przerażony. Świat, jaki znał w latach 80. czy nawet 90., kompletnie się zawalił. Jego partnerka nie przypomina zupełnie jego własnej matki, a on z kolei tak bardzo chciałby przypominać swojego boomerskiego ojca.
W pewien sposób współczesny polski mężczyzna zaczyna więc przypominać polski Kościół katolicki, który tak samo czuje, że jego status – zwłaszcza symboliczny – znacznie się pogorszył.
Owszem, mężczyźni i Kościół nadal mają więcej przywilejów niż kobiety i niewierzący. W końcu to kobiety nadal przejmują większość obowiązków domowych, nadal trudniej im o pracę („bo jeszcze zaciąży”), nadal to kobiety poddawane są presji wiecznej oceny (wygląd, zachowanie, pouczanie) i to one w ogromnej większości zostają z niepełnosprawnym dzieckiem po urodzeniu. Z kolei polski Kościół katolicki nadal jest obsypywany dukatami przez władzę.
Ale coś się skończyło. Hegemonia w obu przypadkach została złamana, a to boli. Jeśli bowiem upadniesz nisko, to wiesz, że nie masz szans na dominację, i szybko się z tym godzisz. Jeśli jednak twój status obsuwa się powoli, to wciąż łudzisz się, że hegemonia wróci. Wciąż wydaje się, że powrót do status quo jest na wyciągnięcie ręki. Przecież, do licha, mój ojciec i dziadek są tak do siebie podobni, a ja mam być zupełnie inny? Jakiś wręcz zniewieściały, z tą całą empatią i współczuciem? Już nawet dziecka nie można zlać pasem i ruszyć z kumplami w alkoholową trzydniówkę?
Patriarchalny dziad o niepokornej babie: „wariatka”. Ale on tak z troski
czytaj także
To podobieństwo między dziadkiem i ojcem przypomina też to między dzisiejszym Kościołem a tym sprzed 1989 roku. Kolejne pokolenia mężczyzn i kolejne pokolenia księży miały pewną ciągłość tradycji, zachowań, idei. Dziś ta linia jest coraz bardziej przerywana.
A może chodzi o wojnę i walkę o wyzwolenie? Przez dziesiątki lat polski Kościół katolicki pełnił funkcję ideologicznej bazy wypadowej dla polskiej irredenty. To nadawało mu szczególną rolę w XIX wieku, w czasach I i II wojny światowej, latach wojny bolszewickiej czy PRL. Z jednej strony ustawiało priorytety, z drugiej zamrażało wszelkie możliwe zmiany.
Jednak gdy zamrożony Kościół odtajał po 1989 roku, był kompletnie nieprzygotowany do zmierzenia się z gwałtownie zmieniającym się typem wiernych. Nie przypadkiem polscy biskupi to najbardziej mentalnie oderwane typy w polskim społeczeństwie, co w przypadku reszty kleru potwierdzają doświadczenia religii w szkole.
Podobnie jest z mężczyznami. Zauważmy przy tym, że po raz pierwszy od setek lat mamy w Polsce czas pokoju, przy jednoczesnym braku faktycznego wojennego zagrożenia w krótkiej perspektywie. Choć napaść Rosji na Ukrainę nieco zmieniła sytuację, to jest ona wciąż zupełnie inna niż w międzywojniu, gdy już od czasu układu w Rapallo Polska wpadła w kleszcze Niemiec i Rosji.
Oto więc po raz pierwszy do setek lat zarówno Polski mężczyzna, jak i polski Kościół nie są potrzebni do walki o ojczyznę. Nie wymaga się od nich bohaterstwa. To, rzecz jasna, dobrze, ale efektem ubocznym jest przerzucenie oczekiwań na inne obszary życia. Jeśli masz za ojczyznę ginąć, walczyć o nią (bez względu na to, czy to faktycznie robisz), to łatwiej ci wybaczyć niewyrzucone śmieci, niesprzątniętą kuchnię czy wyjście z kolegami. Tak jak łatwiej wybaczyć klerowi kolejne skandale, skoro jednocześnie zbiera pieniądze na Solidarność. Czyż nie taki mechanizm działał w przypadku prałata Jankowskiego?
Jeśli jednak mamy czasy pokoju, twoja męska przydatność przestaje być stawiania na piedestale, a życie męskie nie jest już więcej warte niż kobiece. A w związku z tym następuje deprywacja wyjątkowego statusu.
Kościół katolicki boi się ludzi inteligentnych, bo oni mogą się zbuntować
czytaj także
Choć istnieją obszary, gdzie mężczyźni mają w Polsce gorzej od kobiet, a ubezwłasnowolnieni przez chciwą, watykańską korporację księża gorzej od osób świeckich, to ich prawdziwym dramatem jest to, że przestali odgrywać rolę symbolicznego hegemona i co gorsza, nie ma większych szans na odwrócenie tego procesu. Dżin emancypacji nie wróci już do butelki, tak jak to tubki nie wróci już wyciśnięta pasta.
Przystosuj się lub giń i pamiętaj, że tym przystosowaniem nie jest głosowanie na radykalnie prawicowe partie, które swoimi zakazami tylko przyspieszą męsko-kościelny upadek. Kaczyński miał rację, mówiąc 30 lat temu, że ZChN to najszybsza droga do dechrystianizacji Polski. Dziś rolę dawnej partii Antoniego Macierewicza, Marka Jurka i Ryszarda Czarneckiego odgrywają PiS i Konfederacja. Kto nie wierzy, niech zerknie, ile młodych osób i w jakim tempie przestaje chodzić do kościoła, ile chce dostać się do seminarium i ile z nich popiera prawo do aborcji.