W kraju o tak olbrzymim rozwarstwieniu jak Polska potrzebne jest jakieś uzasadnienie kontrastu między bogactwem części społeczeństwa a widocznym gołym okiem oceanem biedy. Z pomocą przychodzi darwinizm społeczny: pogarda dla ludzi biednych.
Jednym z istotnych elementów faszyzmu jest darwinizm społeczny. Doktryna, która stosuje wobec ludzi prawo doboru naturalnego w ramach zasady „słabsi muszą zginąć”. Zasadę te wyznaje Janusz Korwin-Mikke i jego akolici w rodzaju Sławomira Mentzena. Naziści uważali, że ludzie zwracający się do państwa po zasiłki to ludzie niepełnowartościowi, i postulowali ich sterylizację. Jednocześnie wprowadzili system, który zmuszał ludzi ubogich od „odpracowywania” zasiłków, co sprowadzało się do pół niewolniczej pracy za przysłowiową miskę ryżu.
To podejście nie jest jednak widoczne jedynie u libertarian. Wielu neoliberałów z głównego nurtu polityki podziela głęboką pogardę dla osób, które przegrywają we współczesnym wyścigu szczurów. Ludzie ci utożsamiają biedę, niedostatek z „patologią”. Przy czym to pojęcie nabrało nowego znaczenia: zaczęło dotyczyć osób, które nie dają sobie rady, zalegają z płatnościami czy są długotrwale bezrobotne. Operuje się tym epitetem z dużą łatwością, nie wnikając w przyczyny złej sytuacji konkretnych osób. Ktoś raz tak określony staje się niechcianym sąsiadem i niezależnie od stanu faktycznego, najpewniej leniem i pijakiem.
Mentzenowi nie chodzi „tylko o podatki”. Chodzi o wyzysk i upokarzanie słabszych
czytaj także
Wyznawcy poglądu, że biedni są gorszymi ludźmi, uważają, że przyczyną ich sytuacji są rzekomo rozleniwiające zasiłki. Stąd nowa kategoria „patologii 500+”. Znawcy tematu, tacy jak choćby profesor Ryszard Szarfenberg, twierdzą, że zasiłki na dziecko niemal wyeliminowały skrajne ubóstwo wśród dzieci. Jednak przedstawiciele szkoły neoliberalnej upierają się przy piętnowaniu osób i wielodzietnych rodzin, dla których owo 500+ było wybawieniem, bo na przykład pozwalało im się wyrwać z rąk lichwiarzy. Co ciekawe, wiele osób piętnujących biednych za pobieranie zasiłku 500+ też ten zasiłek pobiera, choć często zupełnie nie jest im potrzebny, bo świetnie sobie radzą bez niego.
Uzależnienie prawa do zasiłku od podjęcia pracy, postulat dość powszechny w kręgach liberalnej opozycji, jest już dość blisko nazistowskich koncepcji, które całkowicie abstrahują od przyczyn niedostatku. Poza okresami wielkich kryzysów większość społeczeństw radzi sobie bez zwracania się do państwa o wsparcie. Potrzeba sięgania po zasiłek pojawia się wtedy, gdy dochody z pracy nie wystarczają na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych takich jak wyżywienie, leczenie czy dach nad głową. Albo kiedy człowiek nie może pracować ze względu na stan zdrowia.
Dodajmy, bo często się o tym zapomina, że do przyczyn zdrowotnych, które mogą uniemożliwić podjęcie pracy, należy stan psychiki. Depresja stała w Polsce się chorobą społeczną, od czasu kiedy mamy w naszym kraju kapitalizm oparty na darwinizmie społecznym. W straumatyzowanym społeczeństwie, gdzie ani praca, ani dach nad głową nie są pewne, najbardziej pożądanym dobrem stał się „spokój”, rozumiany jako poczucie elementarnego bezpieczeństwa.
Ludzie, którzy popadają w kłopoty z powodu niewypłacalności, przedstawiani są jako winni grzechu zaniechania, lenistwa, jako istoty pasożytujące na otoczeniu. Tymczasem w wielu zawodach nie ma możliwości zintensyfikowania wysiłku celem zwiększenia dochodów: ochroniarz nie może „bardziej stać” na posterunku (choć ci najbardziej zdesperowani pracują po 400 i więcej godzin miesięcznie).
Wiele osób próbuje wyrwać się z zaklętego kręgu ubóstwa, podejmując dodatkowe zatrudnienie. Przypłacają to jednak niejednokrotnie zdrowiem. Wbrew przekonaniu osób zamożnych ludzie biedni niechętnie zwracają się do pomocy społecznej. Po pierwsze właśnie dlatego, że wokół osób pobierających zasiłki powstał ten nieznośny klimat upokorzenia.
czytaj także
Po drugie, bo pomoc społeczna przysługuje już tylko ludziom w sytuacji skrajnego ubóstwa: mimo inflacji nie podnosi się odpowiednio często progów dochodowych, które do takiej pomocy uprawniają. Wreszcie coraz więcej jest osób, które chociaż przepracowały całe życie, nie uzyskały prawa do emerytury ze względu na pracę na umowach śmieciowych. Mogą one pobierać zasiłek w kwocie 719 zł, ale by go otrzymać, muszą podpisać zobowiązanie, że nie będą dorabiać. Ludzie wolą pracować, nawet gdy posiadają orzeczenia o niezdolności do pracy, niż przymierać głodem za takie grosze.
Innym sposobem poprawienia swojej sytuacji jest zmiana pracy na lepiej płatną. Przeważnie jednak wiąże się to ze zmianą miejsca zamieszkania albo uciążliwymi i kosztownymi dojazdami. A o lepszą pracę, która by te dodatkowe koszty kompensowała, nie jest już tak łatwo, mimo że bezrobocie istotnie nie jest u nas wysokie. Z kolei w niewielkich miejscowościach stosunkowo trudniej znaleźć pracę etatową. Tam pobieranie ustawowej płacy minimalnej traktowane już jest jako istotny awans społeczny.
Umowa o pracę ma też wielkie znaczenie dla osób, które w wyniku kłopotów finansowych podlegają egzekucji komorniczej, bo dochody z umów śmieciowych są zabierane, płaca minimalna w ramach umowy o pracę jest chroniona przed egzekucją. Nie mogąc dostać pracy na etat, wiele osób zadłużonych decyduje się pracować na czarno. Nie trzeba wyjaśniać, że wówczas wynagrodzenie często bywa niższe od ustawowej płacy minimalnej.
Przeszkodą w znalezieniu lepszego zatrudnienia jest też brak kwalifikacji do jej skutecznego poszukiwania. Wynika to niewielkiego wykształcenia, a także z wykluczenia cyfrowego – braku dostępu do internetu lub nieumiejętności korzystania z jego możliwości.
czytaj także
W kraju o tak olbrzymim rozwarstwieniu jak Polska potrzebne jest jakieś uzasadnienie, jakaś racjonalizacja dysonansu poznawczego między obiektywnie dużym wzrostem przeciętnego dochodu i widocznym gołym okiem oceanem biedy, wykluczenia i coraz powszechniejszym strachem przed takim wykluczeniem. Z pomocą przychodzi właśnie darwinizm społeczny. Uniwersalna odpowiedź, że winni swej biedy są biedni. I że nic się nie da na to poradzić, bo są to „gorsi ludzie”, których sytuacja jest nieodwracalna, więc nie ma co próbować ich biedzie zaradzić.
Każda próba reformy systemu podatkowego, który oznaczałby uszczknięcie górnym 10 proc. społeczeństwa jakiejś drobnej części dochodu na rzecz wsparcia tych, którzy by przeżyć do pierwszego, muszą pożyczać u lichwiarzy, spotyka się ze wściekłym atakiem wszechobecnych w mediach darwinistów społecznych. Jakimś cudem okazuje się, że wystarczy być bogatym, dużo zarabiać, aby być uznanym za pracowitego. Podczas gdy ludzie żyjący z niskich, niewystarczających dochodów są automatycznie kwalifikowani do grupy „nierobów”.
Biedniejsza połowa polskiego społeczeństwa zarabia średnio 10 razy mniej niż górne 10 proc. Co drugi Polak, co druga Polka zarabiają przez cały rok tyle co ci górnej półki zarabiają miesięcznie. Ale to bogaci narzucają wizję świata, w ramach której zarówno bogaci (w domyśle: ci lepsi), jak biedni (ci gorsi) zasłużyli na swój los.
czytaj także
I większość w tę bajkę o sprawiedliwym systemie wciąż wierzy. Zwłaszcza duża część młodych ludzi, którym się wmawia, że wystarczy chcieć, żeby wspiąć się na szczyt. Tymczasem prawda jest taka, że kolejne pokolenia mogą w tym systemie mieć tylko gorzej i jeżeli się nie zbuntują i nie zmienią systemu, nie będą w stanie powtórzyć nawet skromnego sukcesu życiowego swych dziadków czy rodziców. Nie będą mieli pewnego dachu nad głową czy godnej emerytury.
Ci na górze wynajdują rozmaite sposoby uspokojenia własnych sumień. Pisał o tym George Orwell, który już w 1928 roku pokpiwał z powszechnego wśród klas wyższych poglądu, że bezrobotni to armia sybarytów dogadzających sobie za pieniądze uzyskane dzięki dobroczynności osób płacących podatki.