Kraj

Matyja: Niewiele zostało z państwa jako czegoś ponadpartyjnego

Nadal są dwie bramki, nadal opozycja może strzelić gola, ale rywalizacja nie jest już równa, bo ten, kto gwiżdże, biega w koszulce jednej z drużyn.

Michał Sutowski: Prawo i Sprawiedliwość w ciągu roku swoich rządów poszło na konfrontację z wieloma środowiskami i grupami interesu w Polsce, wykonując przy okazji kilka kontrowersyjnych – wizerunkowo, ale też prawnie – posunięć. Z drugiej strony wykonało największy transfer socjalny w historii III RP w postaci programu Rodzina 500 plus i zapowiedziało wielki plan rozwoju gospodarczego. W sondażach poparcie dla rządzących utrzymuje się na względnie stałym poziomie zbliżonym do wyniku wyborczego. Czy w kontekście całego roku rządów to wynik powyżej czy poniżej oczekiwań?

Rafał Matyja: Na pewno nie jest bardzo zaskakujący. Wiele partii rządzących w Polsce w drugim roku rządów miało dobre wyniki – w 1998 i w 2002 roku, a więc rok po wyborach parlamentarnych odbywały się wybory samorządowe, które to potwierdzały, bo w obu przypadkach AWS, a potem SLD wygrały je wysoko, a w sondażach ich notowania szybowały powyżej wyniku z wyborów. Z drugiej strony w roku 2006 PiS wybory samorządowe przegrał. Podobnie zatem jak przed dekadą formacji Jarosława Kaczyńskiego, przy podobnym stylu prowadzenia polityki, ale większych koncesjach społecznych, nie udało się pozyskać sympatii nowych wyborców.

Po „pięciuset złotych na drugie i kolejne dziecko” powinno być ich więcej?

Program Rodzina 500 plus to tak naprawdę zagadka, gdy chodzi o skutki wyborcze – sondaże nie muszą tego pokazywać. Świadczenie dotarło do bardzo szerokich grup obywateli, w tym tych, którzy zazwyczaj nie chodzą do wyborów, i niewykluczone, że część z nich może skłonić do głosowania. W dniu wyborów liczy się przecież realna mobilizacja, a nie deklaracje sondażowe, zwłaszcza gdy wyborcy z pewnością zostaną poinformowani, że tylko dalsze rządy PiS gwarantują utrzymanie tego świadczenia. Inna sprawa, że sondaże reagują z dużym opóźnieniem. Mój ulubiony przykład to afera Rywina – w sondażach przez kilka miesięcy nie było jej widać prawie wcale, a realne tąpnięcie dla SLD nastąpiło rok później, bo w kwietniu 2004 roku. Wtedy to Marek Borowski utworzył nową partię, a o konflikcie prezydenta Kwaśniewskiego z Leszkiem Millerem zrobiło się naprawdę głośno.

Z czego to wynika?

Po prostu ludzie nie reagują na wydarzenia polityczne tak jak zawodowi komentatorzy. Zwłaszcza w mniejszych miastach, bo w Warszawie ta reakcja społeczna jest dość szybka, ponieważ sporo ludzi związanych jest zawodowo z administracją centralną czy z mediami. Gdzie indziej nawet wydarzenia, o których media trąbią na okrągło, przechodziły bez wielkich emocji.

Czyli z obecnych sondaży tak naprawdę niewiele wynika? Czy ludzie nie reagują na to, co się dzieje?

Mało wiemy na ten temat. Robi się co prawda sondaże, które próbują uchwycić reakcje na konkretne wydarzenia, z pytaniami w rodzaju: „kto zagraża demokracji, PiS czy opozycja?”. I jeśli chodzi o oceny działań np. wokół Trybunału Konstytucyjnego, to widać wyraźnie, że w przypadku PiS poparcie przyjętej taktyki pokrywa się z grupą potencjalnych wyborców. Z drugiej strony to, co się mówi w sondażach, nie przesądza o tym, co się zrobi w dniu wyborów. Bo nie wiemy, jaką relatywną wagę mają dla ludzi poszczególne kwestie.

Na zasadzie: może Trybunał źle, ale Rodzina 500 plus i wcześniejsza emerytura lepiej?

Tak. Do tego wielu wyborców zagłosuje po prostu tak jak ostatnio. Elektoraty są względnie stabilne. Przecież jeśliby głosy Nowoczesnej w ostatnich wyborach doliczyć do głosów PO i porównać z poprzednim wynikiem PO, to w 2015 roku wcale nie mieliśmy do czynienia z wielką rewolucją zachowań wyborczych Polaków, ale z pewną istotną korektą na rzecz PiS. Wielu wyborców głosowało tak jak w 2011 roku. Uważam, że wiele będzie zależeć od zdolności mobilizacji tych, którzy „raz chodzą, a raz nie chodzą”.

W 2015 roku wcale nie mieliśmy do czynienia z wielką rewolucją zachowań wyborczych Polaków.

Mówił pan, że PiS może zmobilizować beneficjentów świadczenia rodzinnego, a opozycja?

Podejrzewam, że dla opozycji wciąż najważniejsze będzie mobilizowanie ludzi emocjami podobnymi do tych co w 2007 roku. Ale powtórzę: nieraz padaliśmy ofiarą nadmiernego przywiązania do sondaży – na trzy lata przed wyborami pytanie o preferencje jest mocno abstrakcyjne i niepraktyczne. Sondaże dają jakiś obraz rzeczywistości, ale istotną wiedzę niosą wtedy, kiedy mamy wybory na horyzoncie i znamy układ sił oraz kluczowe problemy i tematy wyborów etc.

Potocznie utożsamia się obóz rządzący z PiS i traktuje go jako monolit pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego. To słuszne podejście? Czy spójność tego obozu jest niezagrożona?

Przywództwo Kaczyńskiego uległo w ostatnich latach wzmocnieniu, od czasów gdy liczyła się jeszcze opinia Ludwika Dorna, Marka Jurka czy Kazimierza Ujazdowskiego. Obecnie nie ma w obozie Kaczyńskiego polityka, który byłby sprawiającym mu kłopoty rozmówcą. Zmieniła się też w stosunku do lat 2005-2007 rola ośrodka prezydenckiego, który za czasów Lecha Kaczyńskiego zajmował odrębne stanowisko w różnych sprawach.

Dzisiaj nikt nie ma własnego zdania?

Sądzę, że nawet Antoni Macierewicz wie, że jego pozycja zależy w stu procentach od decyzji prezesa. Być może na poziomie osobistym ludzie tacy jak Macierewicz czy Piotr Naimski – a więc ci, którzy Kaczyńskiego „przyjmowali do opozycji”, a jednocześnie byli potem jego sojusznikami – są traktowani z pewną powagą i respektem. Kiedyś, przed dziewięcioma laty, Marek Jurek potrafił zachować się podmiotowo jako marszałek Sejmu, na co nie może sobie pozwolić ani Marek Kuchciński, ani Stanisław Karczewski, ani Beata Szydło, ani Andrzej Duda. Wszyscy oni są traktowani tak, by było wiadomo, że nie są „ośrodkiem dyspozycji politycznej”. To było demonstrowane od wspólnego przedstawienia składu rządu przez premier i szefa partii, aż po niedawną konferencję prasową „kierownictwa państwa”, gdzie Jarosław Kaczyński zasiadł pośrodku między premierem i marszałkami obu izb.

Nawet Antoni Macierewicz wie, że jego pozycja zależy w stu procentach od decyzji prezesa.

I tak silna dominacja Kaczyńskiego gwarantuje, że obóz PiS zachowa spójność?

Na razie tak, choć hipotetycznie można założyć wystąpienie dużych napięć o charakterze ideologicznym: namiastkę tego widać było przy okazji projektu zaostrzającego prawo antyaborcyjne. Można też sobie wyobrazić sytuację konfliktu wewnętrznego, gdyby doszło do odwołania np. premier Szydło, a część partii uznałaby, że to niesprawiedliwe. Pamiętajmy jednak, że Kaczyński ma dużą zdolność kreowania podziałów i wykorzystywania ich na własne potrzeby.

Czyli konflikty, nawet jeśli wybuchają, wzmacniają jego pozycję arbitra?

Trudno wyobrazić sobie taki konflikt wewnątrz PiS, którego sam Kaczyński się nie spodziewa i którego nie może uniknąć ani załagodzić, bo jest na to za słaby. Zawsze może w jakiejś sprawie ustąpić czy dokonać personalnych roszad, zresztą nawet kiedy odwołano Marcinkiewicza – w sposób mało elegancki – to szybko dostał perspektywę zostania prezydentem Warszawy.

Zapytam o drugą stronę. Czy jednoczenie opozycji ma dzisiaj sens? Wzywa do tego część liberalnego centrum, ale też – na swój sposób – sam Jarosław Kaczyński.

Dzisiaj nie widzę żadnego powodu do jednoczenia, bo rok po wyborach nic z tego nie wyjdzie. I to nie tylko ze względu na kłopoty, jakich Nowoczesnej przysporzył Ryszard Petru, czy na spektakularną katastrofę Mateusza Kijowskiego. Dobrze pamiętam koszmar jednoczenia rozbitej prawicy z lat 1994-1995, a wiem, że część dzisiejszych polityków PO też ten koszmar widziała. Decydujący jest moment wyborów. Zjednoczenie całej opozycji od Razem do PO miałoby sens tylko wtedy, jeśli wybory odbywałyby się w warunkach wielkiego kryzysu politycznego i radykalnej polaryzacji. Z przekazem: sytuacja jest dramatyczna, więc idziemy razem…

… bo stawką jest demokracja?

Na przykład, ale to opinia publiczna musi tak czuć, a nie tylko liderzy opozycji i sympatyzujące z nią media. Wtedy rzeczywiście więcej ludzi zagłosuje na listę zjednoczoną. Kiedy nie ma ostrej polaryzacji, to duża część wyborców może się zniechęcić, wedle schematu: na Nowoczesną to może bym zagłosował, ale na wspólną listę ze Schetyną i innymi skompromitowanymi politykami PO to już nie… I odwrotnie – dla części wyborców partia Petru będzie ofertą niepoważną, a dla elektoratu PSL – w ogóle nie do zaakceptowania. Zwróćmy uwagę na porażkę wiosennego projektu zjednoczenia opozycji wokół KOD w ramach koalicji „Wolność-Równość-Demokracja”. Pouczający przykład to wybory samorządowe z 2002 roku, kiedy PiS i PO poszły razem i straciły głosy – dostały ich mniej niż kiedykolwiek, gdy szły osobno.

Bo część sojuszy jest nie do zaakceptowania?

Tak, poza sytuacją głębokiej polaryzacji między PiS a nie-PiS albo blokiem w wyborach senackich, gdzie ordynacja większościowa wymaga szerokiego sojuszu. Zamiast marzyć o bloku wyborczego wszystkich przeciwników PiS opozycja parlamentarna mogłaby zrozumieć, że wyraźna większość możliwa jest tylko po wejściu do Sejmu lewicy, zdolnej do zawarcia koalicji z PO-N-PSL. Warunkiem utworzenia rządu byłoby jakieś ugrupowanie lewicowe w Sejmie, które zachowałoby przychylność wobec rządów PO i Nowoczesnej. Teraz istotne jest przede wszystkim to, czy i jak opozycja będzie współdziałać w Sejmie, organizować manifestacje.

Opozycjo, idź do domu, jesteś pijana

W roku 2017 czeka nas potężna i kontrowersyjna reforma oświaty, która dotknie bezpośrednio różne grupy społeczne i środowiska: nauczycieli, samorządowców, rodziców. Niewykluczone, że zmiany nastąpią również w służbie zdrowia. Czy to może być okazja do mobilizacji politycznej opozycji? Oświata i służba zdrowia to dobrze zorganizowane grupy zawodowe.

Każda z reform może okazać się źle skalkulowana politycznie i po prostu „nie wyjść” tak bardzo, że zmobilizuje przeciwników. Ale grupy, o które pan pyta, tradycyjnie są dość „kłopotliwe” dla rządów, od początku transformacji. W pewnym sensie każdy rząd musiał się z nimi liczyć, a nominacje na ministra zdrowia czy edukacji zawsze budziły uśmiech współczucia – bo nominowany miał w perspektywie konfrontację z tymi grupami.

Ale kiedyś traktowano ich postulaty w kategoriach „roszczeń” partykularnych grup zawodowych, w domyśle – hamulców transformacji. A dziś akurat te sektory – oświaty i zdrowia – mogą „uniwersalizować” swoje postulaty, odwołując się do argumentu jakości usług publicznych. Bo przecież dobra, powszechnie dostępna szkoła i ochrona zdrowia to wartości cenne dla wielu grup społecznych.

Obawiam się, że to jest myślenie życzeniowe, a to ze względu na jakość struktur związkowych. Przyglądałem się temu w obszarze, który uważam za jedno z głównych kryteriów poziomu cywilizacyjnego kraju, jaką jest jakość transportu publicznego. To zresztą sprawa, w której blisko jest mi do stanowiska lewicy. Tu związki nie obroniły skutecznie gęstej sieci kolejowej, nie broniły jakości. Przetarg był skuteczny na poziomie interesów zawodowych, a nie na poziomie interesu publicznego. To nie jest nawet zarzut, ale raczej pesymizm wobec nadziei, jakie pan formułuje.

Broniarz: Los reformy edukacji będzie przesądzony dopiero 1 września 2017

A co z konfliktami pracowniczymi? Jest pan sceptyczny wobec branżowych związków zawodowych, ale to przecież nie jest cały krajobraz.

Może na początku zauważmy, że grupa, która była przecież adresatem kampanii 2015 roku, czyli pracujący na „śmieciówkach” i ludzie przymusowo wypchnięci na tzw. samozatrudnienie, w zasadzie została na marginesie zmian, nie jest też adresatem działań opozycji. Zupełnie nie mam poczucia, że ktoś o nich zabiega, a to przecież spora grupa wyborców.

PiS jednak wprowadził minimalną stawkę godzinową.

Ale dla wielu pracujących na umowach śmieciowych nie w stawce godzinowej leży największy problem, ale w niemożności przejścia na bardziej stabilne warunki pracy. Ponadto samozatrudnieni zazwyczaj wykonują pracę – z przeniesieniem ryzyka ponoszonego w tradycyjnym modelu przez przedsiębiorców. A w tym modelu jest tak, że jak pracodawcy dobrze idzie, to oni też zarabiają, a jak nie, to się im nie płaci, bo nie ma zobowiązań. Takich problemów i środowisk jest więcej, ale nie ma sposobu agregacji ich interesów: związki zawodowe działają tu słabo i jedynym podmiotem, który może wyrażać te interesy, jest któreś z ugrupowań opozycji.

A co z innymi konfliktami? Czy na zmianę układu sił politycznych mogą wpłynąć inne napięcia czy po prostu zmiany społeczne inne niż reakcja na tę czy inną politykę rządu?

Od dawna jestem zwolennikiem teorii, że bardzo istotny jest podział społeczny Polski na Warszawę i nie-Warszawę. PiS dotyka dziś tego jedynie symbolicznie, choć w kampanii i we wcześniejszych dokumentach dowartościowywał prowincję. Powód jest dość prosty: Jarosław Kaczyński jest etatystą i centralistą. W czasach reformy samorządowej AWS wyrażał swój sprzeciw niezwykle ostro. A tymczasem prowincja i samorządy to element, który jest wyraźnie niedoreprezentowany w dyskursie publicznym. Przez chwilę miałem nadzieje, że to partia Razem zechce się na tym temacie „uwłaszczyć” i zaprezentuje się jako partia ludzi z Dzierżoniowa, Łomży czy Wałbrzycha. Tak jest w Czechach, gdzie lewica jest silna w Ostrawie i na prowincji, a nie w Pradze. Na razie jednak tego nie widać, może wiąże się to z tym, że żeby znaleźć partnerów na prowincji, trzeba wychylić się za bardzo ku centrum, być bliżej establishmentowych socjaldemokratów niż radykalnej lewicy.

Bardzo istotny jest podział społeczny Polski na Warszawę i nie-Warszawę. PiS dotyka dziś tego jedynie symbolicznie.

A gdzie jeszcze, poza samorządami i prowincją, jest miejsce dla fermentu?

To kwestia ujawnienia się pewnych postaw w obrębie Kościoła. Nie w sensie stanowiska prezentowanego przez krąg „Tygodnika Powszechnego”, ale raczej przekonania części duchowieństwa, że reprezentacja polityczna laikatu nie może być zmonopolizowana przez PiS. Biskupi, którzy tak myślą, mogliby dość skutecznie choć nieoficjalnie wesprzeć projekt – o profilu chadeckim, taki jak kiedyś PJN. Partia Pawła Kowala dobrze odpowiadała wyobrażeniom o chadecji, zarówno programem, jak i retoryką. Miała wyraźną orientację prorodzinną, mniej konfrontacyjny niż PiS język, pewną koncyliacyjność. W opisie konfliktów ideowych nie możemy poprzestawać na opozycji środowiska laickie – katolicy. Bo to różnice w obrębie środowisk katolickich od lat mają decydujący wpływ na to, jakie prawo reguluje kwestie, w których ujawniają się różnice światopoglądowe. PiS cofnął się przed „czarnym protestem” taktycznie, ale spór o regulacje w sprawie aborcji nie rozstrzyga się w polemice między dwoma biegunami, ale „gdzieś w środku” sceny politycznej.

Graff, Korolczuk: Gender to śmiertelnie poważna sprawa

Czy rząd ma obecnie z kim przegrać?

Najpoważniejszym wyzwaniem dla rządu będzie moim zdaniem nie to, co zrobi opozycja, czy nawet szersze grupy protestu, ale to, jak poradzi sobie z rządzeniem. Bardzo lubię przywołaną kiedyś przez Luuka van Middelaara anegdotę o brytyjskim premierze Haroldzie Macmillanie, który na pytanie dziennikarza, czego się obawia najbardziej, odpowiedział „Wydarzeń, drogi chłopcze”. Rząd Beaty Szydło ma szczęście, bo na razie większość kłopotów, z jakimi się boryka, nie ma takiego charakteru. Test w konfrontacji z trudnym problemem jeszcze nie nastąpił. Potencjał spraw nieprzewidywalnych jest najbardziej wybuchowy: jeśli popatrzymy na sprawy, które najmocniej zaszkodziły kolejnym rządom, to przecież nikt nie spodziewał się skandalu wokół ośmiorniczek i jego efektów, nikt nie przewidział skutków wizyty Rywina u Michnika, nikt nie planował takich a nie innych efektów afery gruntowej. A zatem nawet w warunkach, gdy opozycja słabnie, rząd może mieć kłopoty nie za sprawą jej sprytnych knowań, ale właśnie wydarzeń.

Takie wydarzenia jak w grudniu pod Sejmem mogą zmienić bieg polityki w Polsce?

Na pewno ilustrują nieprzewidywalność konsekwencji różnych posunięć. Bo w moim przekonaniu to była właśnie sekwencja nieoczekiwanych wydarzeń i reakcji różnych stron na nie, raczej dość spontaniczny performance niż mistrzowska partia szachów. Słowa rzucone z mównicy, choćby najbardziej radykalne, nie działają tak, jak zbiorowe wyjście polityków z sali plenarnej i obradowanie w innej izbie. Coś takiego trafia do wyobraźni zwykłego obywatela, na co dzień niezaangażowanego w politykę. I to jest, w moim przekonaniu, bardzo niebezpieczny moment.

Dlaczego akurat ten?

Tu nawet nie chodzi wyłącznie o kwestie proceduralne, o to, ilu faktycznie posłów siedzi i głosuje w sali kolumnowej. To, co się stało, to był symbol złamania izby, w najgorszy możliwy sposób. Bo co to znaczy, kiedy jeden klub parlamentarny wychodzi, urządza swoje posiedzenie klubowe, śpiewa kolędy, a potem marszałek otwiera posiedzenie plenarne, ale na sali, gdzie posłowie opozycji nie mają gdzie usiąść, a ich sprzeciwy nie są w ogóle brane pod uwagę? Przekaz na poziomie tego, co widać, jest jasny: to nie jest izba dla opozycji. W budynku Sejmu gospodarzem jest większość parlamentarna, reszta się nie liczy. Symboliczne skutki tego aktu będą trwały dłużej niż proceduralne, bo 16 grudnia Sejm stał się symbolem podziału, a nie jedności państwa. Bo tylko to, że w Sejmie jest i opozycja, i rząd, daje poczucie reprezentacji i buduje państwo, także w wymiarze czytelnych symboli.

16 grudnia Sejm stał się symbolem podziału, a nie jedności państwa.

Ale co to znaczy, że Sejm nie jest symbolem jedności państwa? Jak to się przełoży na opinię publiczną?

Nie wiadomo jeszcze, jak to zadziała – kto i jak zmieni swoje wyborcze preferencje, kto uzna, że teraz już musi pójść na manifestację, że to jest jakiś moment decydujący, w którym trzeba się zaangażować po którejś stronie. Tak czy inaczej, sprawa wyszła poza krąg gadających głów w telewizjach informacyjnych. Ale mnie nie interesują skutki dla rywalizacji między partiami. To jest taki moment, kiedy niewiele zostaje z państwa jako czegoś ponadpartyjnego. Trudno powiedzieć, czy partie są jeszcze związane z istnieniem państwa jako takiego – dotychczas ono było czymś w rodzaju systemu rozgrywek, ustalało, że drużyny przyjeżdżają do siebie, że jest jakiś sędzia, a nawet jeśli on czasem „drukuje” mecz, to jednak się jego sędziowanie uznaje. Teraz na polu parlamentarnym może być tak, że sędzia będzie mianowany po prostu przez drużynę, która w ostatnim roku zdobyła tytuł mistrza. A zatem nadal są dwie bramki, nadal opozycja może strzelić gola, ale rywalizacja nie jest już równa, bo ten, kto gwiżdże, biega w koszulce jednej z drużyn.

Czy można zatem powiedzieć, że takie postępowanie z ustrojem zmierza w stronę ustroju autorytarnego? Jakiejś demokracji nieliberalnej? Gdzie jest granica?

Tu się pewnie będziemy różnić, ale moim zdaniem groźniejsze dla Polski konsekwencje takiej polityki to raczej rozsypka państwa niż tworzenie się jego autorytarnej formy. Ale jeśli pyta pan o granice, to krytyczny punkt stanowiłoby dla mnie zdarzenie takie, jak naruszenie wolności wyborów i stworzenie przywilejów dla obozu władzy lub użycie wobec przeciwnika przemocy w takich formach, do których nie dochodziło w III RP – dopóki ten element nie wystąpi, nie będę ryzykował opowieści o autorytaryzmie, takim, z jakim mieliśmy do czynienia choćby w Drugiej Rzeczpospolitej.

OK, to nie jest jeszcze autorytaryzm, z czym więc właściwie mamy do czynienia?

Myślę, że od pojęć, którymi łatwo manipulować, ważniejszy jest opis. Na pewno widzimy usuwanie punktów wspólnych w ramach państwa. Bezprecedensowe po 1989 roku, bo wprawdzie mieliśmy sytuację w zasadzie trudniejszą, tzn. zasiadających obok siebie postkomunistów i tych, których postkomuniści jeszcze kilka lat wcześniej trzymali w więzieniach, ale nie było tak radykalnego nieuznawania się przez obie strony. Pamiętamy scenę, jak minister Milczanowski oskarża z trybuny sejmowej premiera Oleksego o zdradę, ale nie dochodzi do takiej awantury jak dziś, choć tamta sprawa była poważna. Dziś punktem wyjścia konfliktu jest irytacja marszałka tym, że nie może prowadzić obrad w sposób dla niego komfortowy, że opozycja mu w tym przeszkadza.

Ten kryzys umocni Kaczyńskiego

Może po prostu trzeba poczekać do następnych wyborów i liczyć, że wygra inna opcja?

Ale państwo nie może funkcjonować w taki sposób. Pewna część pracy w parlamencie jest merytoryczna: w komisjach i podkomisjach zawiesza się konflikt partyjny i dyskutuje o istocie sprawy. Sejm nie jest wyłącznie areną konfliktu politycznego, ma też funkcje komunikacyjne, bo dzięki niemu rządzący mogą się dowiedzieć, że w jakimś projekcie coś jest nie tak, że jeżeli nie dokonają korekty, opozycja wykorzysta ten błąd w przyszłości. Z drugiej strony są też sprawy, gdzie trzeba się dogadać ponad podziałami, podejmować uchwały w sprawach symbolicznych czy historycznych przez aklamację, dogadywać się w kwestiach bezpieczeństwa państwa czy innych najbardziej kluczowych sprawach, jak chociażby kwestie polityki zagranicznej. Jeśli Sejm jest tak podzielony jak dziś, to de facto przestaje pracować, a poziom nieufności uniemożliwia ucieranie nawet najbardziej merytorycznych kompromisów.

Jeśli Sejm jest tak podzielony jak dziś, to de facto przestaje pracować.

Druga rzecz to postawy ludzi lojalnych wobec państwa, a nie konkretnej partii. W administracji, wojsku czy policji jest ich bardzo wielu, ale skala obecnego konfliktu likwiduje to konieczne w ich pracy poczucie, że na partiach świat się nie kończy i że jest jeszcze państwo. To wrażenie jest wzmacniane przez coraz mniej skrywaną stronniczość mediów, w przypadku części mediów publicznych wręcz ostentacyjną. To sprawia, że żyjemy w społeczeństwie podzielonym, w którym to, co wspólne, państwowe – zanika.

A co, jeśli państwo świadomie dopuszcza do anarchizacji pewnych sfer, tzn. rezygnuje z monopolu i przyzwala na stosowanie przemocy przez jakieś środowiska?

Wówczas powstaje pewna hybryda, w której niektóre praktyki mają charakter autorytarny. Przymykanie oczu na zjawiska przemocy, dlatego tylko, że ich podłożem jest rasizm, nastroje antyimigranckie czy przekonania polityczne, to katastrofa dla państwa, ale niekoniecznie zmiana ustroju. Mam wrażenie, że popełniamy poważny błąd, analizując obecną sytuację przez pryzmat partyjnych notowań czy dramatycznych ostrzeżeń przed autorytaryzmem. Psucie państwa, niszczenie zaufania, zrywanie więzi społecznych, tworzenie zbiorowych paranoi – to zjawiska wystarczająco groźne. I prawdę mówiąc – ważniejsze od partyjnych rozgrywek rzeczy dokonują się w sferze kulturowej reakcji na rządy PiS. Jeżeli idee, do których odwołuje się obóz dobrej zmiany, takiej reakcji dotąd nie wywołały…

No chyba już wywołały…

Nie zgadzam się. Odnoszę wrażenie, że ta reakcja, która wychodzi z okolic PO, Nowoczesnej i KOD-u to raczej głęboko anachroniczny sprzeciw odwołujący się do stereotypów liberalnej propagandy z czasu rządów Tuska, że to jest dla młodszych przeciwników władzy mało przekonujące, że jest w tym za dużo rozczarowania samym faktem, że ktoś taki doszedł do władzy, a za mało reakcji na to, co i jak mówi. Często spotykam się z myśleniem, że PiS to ludzie, którzy w zasadzie nie powinni rządzić, których popierają ludzie raczej niedokształceni, nieudacznicy, którym coś nie poszło w czasie transformacji i teraz się mszczą. To był silny stereotyp za czasów PO, wzmacniany jeszcze opowieścią o „moherowych beretach”, dzięki którym budowano dodatkowo poczucie wyższości – tych wspierających światłe siły modernizacji. Ta narracja się jednak rozpada, a hasło „obrony demokracji” zostało doklejone tu niemal na siłę. W przypadku PO bardziej wiarygodna byłaby już narracja oskarżająca PiS o destabilizację państwa, bo na koncie poprzedniej koalicji są działania utrudniające łatwe moralizatorstwo…

Mam wrażenie, że to wszystko nie jest adekwatną odpowiedzią kulturową na to, co się dzieje. Weźmy np. całą narrację historyczną PiS. Opozycja jest wyraźnie bezradna, co najwyżej pokaże, że czyjś dziadek był w AK, a na marsz KOD przyjdzie pani, która była łączniczką w powstaniu warszawskim. Ale to przecież nie jest odpowiedź kulturowa, tylko słaba reakcja na ruchy przeciwnika. A dowodem tej słabości jest praktyczna nieobecność młodych na manifestacjach KOD.

Chcę mieć koszulkę z Okrzeją

Opozycji brakuje jakiegoś nowego przesłania, nowej opowieści konkurencyjnej wobec PiS. Internetowe wypowiedzi młodych ludzi niechętnych wobec Kaczyńskiego to często bezradny protest, wyrażany z obawą, żeby nie wpaść w opozycyjną egzaltację. Bo ta byłaby tylko przeszczepem od pokolenia ich rodziców – i nie pokrywa się z tym, przeciwko czemu oni sami naprawdę gotowi byliby protestować. Oni nie mają języka, do którego mogliby się odwołać, bo w debacie publicznej brak innej odpowiedzi na PiS niż sojusz, umownie, „Gazety Wyborczej” z „Polityką”, a w polityce parlamentarnej PO z Nowoczesną.

Są jeszcze ugrupowania na lewo od nich.

Miałem nadzieję, że rządy PiS i ich narracja wywołają reakcję republikańską – której lewym skrzydłem będzie Razem, a prawym – środowiska młodej republikańskiej prawicy. Ale taka reakcja, by mieć znaczenie, musi mieć nowy pomysł kulturowy i pewną powagę, która buduje realną alternatywę – nie tylko wobec rządzących, choć to oni są głównym punktem odniesienia. O ile Partia Razem ma jeszcze szansę, by kierując się ku centrum, wyjść poza perspektywę reprezentowania kilku procent wyborców, o tyle na prawicy takiego republikańskiego sprzeciwu, nawet w formach metapolitycznych nie dostrzegam. Ale zasadnicze znaczenie ma dziś nie to, kto założy nową partię, ale czy będzie w stanie – właśnie w sensie kulturowym – wyjść poza alternatywę tworzoną przez PiS i liberalną opozycję.

***

Rafał Matyja (1967) – politolog, publicysta, wykładowca Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania, współpracownik miesięcznika „Nowa Konfederacja”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij