Spalony wóz transmisyjny telewizji, pozrywana kostka brukowa, rozbite szyby, spalona tęcza na placu Zbawiciela, walki z policją, podpalone mieszkanie. Państwo polskie przejmuje dziś to „dziedzictwo”.
W 2007 roku po raz pierwszy zorganizowany został marsz środowisk narodowych w rocznicę odzyskania niepodległości 11 listopada. Była to impreza Obozu Narodowo-Radykalnego – organizacji skrajnej prawicy, odwołującej się do ekstremalnego, faszyzującego skrzydła przedwojennego obozu narodowego. Z czasem do ONR dołączyły kolejne środowiska narodowe, glejtu i widoczności marszowi udzielił główny nurt prawicy w okolicach 2010 roku.
Teraz rządzone przez PiS państwo nadaje marszowi oficjalny, państwowy status. PiS tym samym usynawia imprezę o skrajnie prawicowym rodowodzie, która mimo wszystkich swoich transformacji nigdy nie straciła skrajnie prawicowej tożsamości. Polskie państwo, niezdolne zaproponować włączającej, otwartej, szerokiej formuły obchodów 11 listopada, teraz podpina się pod imprezę ściągającą skrajną prawicę, na której nikt, kto poważnie traktuje swoje liberalne, demokratyczne czy równościowe poglądy, nie może się po prostu pojawić.
Wymiar taktyczny…
Decyzja o upaństwowieniu marszu ma dwa wymiary: taktyczny i symboliczny. Ten pierwszy łączy się z sądowym zamieszaniem wokół tegorocznego marszu.
Przypomnijmy: 14 aktywistek, które już wcześniej próbowały blokować Marsz Niepodległości, zarejestrowało swoje zgromadzenie na zwyczajowej trasie Marszu: z ronda Dmowskiego, Alejami Jerozolimskimi, przez most Poniatowskiego do błoni przy Stadionie Narodowym.
Z pomocą narodowcom przyszedł wojewoda mazowiecki Konstanty Radziwiłł. Zarejestrował marsz jako zgromadzenie cykliczne, co dawałoby mu pierwszeństwo przed marszem kobiet. Decyzję zaskarżył jednak do sądu prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski. Sąd uznał skargę – zgromadzenie cykliczne musi odbywać się legalnie przez trzy lata, w zeszłym roku prezydent Warszawy zgodnie z prawem zakazał marszu, odbył się on nielegalnie. Wyrok utrzymał sąd odwoławczy. Tu wkroczył Zbigniew Ziobro, który zaskarżył decyzję do Sądu Najwyższego. SN odesłał wyrok Sądowi Apelacyjnemu w Warszawie. Nie było jednak wiadomo, czy ten zdąży rozpatrzyć ponownie sprawę przed datą marszu.
Tu ponownie wkroczył rząd. Konkretnie Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, który przejął organizację marszu. Jak czytamy w komunikacie szefa urzędu, Jana Kasprzyka: „W obliczu niezrozumiałej decyzji prezydenta stolicy Rafała Trzaskowskiego odmawiającej legalności Marszowi Niepodległości, a także krzywdzących organizatorów Marszu Niepodległości decyzji sądów, w poczuciu odpowiedzialności za to społeczne wydarzenie i bezpieczeństwo wszystkich, którzy 11 listopada chcą obchodzić w tej formule Święto Niepodległości, podjąłem decyzję, aby nadać uroczystości status formalny”. Oznacza to, że do MN nie będą stosować się przepisy ustawy o zgromadzeniach i będzie ono miało pierwszeństwo przed marszem 14 kobiet. Marsz przejdzie zwyczajową trasą, bezpieczeństwa ma pilnować policja i żandarmeria.
Warto zwrócić uwagę, że prawo organizatorów marszu do manifestowania nigdy nie było zagrożone. Marsz mógł przejść inną trasą. Wojewoda mazowiecki, minister sprawiedliwości, Sąd Najwyższy i inne instytucje uruchomili się, by bronić prawa skrajnej prawicy do spacerowania zwyczajową trasą oraz by zablokować inicjatywę antyfaszystowskich działaczek.
…i symboliczny
Oprócz wymiaru taktycznego cała sprawa ma też jednak wymiar symboliczny. A właściwie kilka takich wymiarów.
Po pierwsze, władza wypycha z centrum miasta kobiety antyfaszystki w narodowe święto, by zagwarantować prawo do centrum stolicy skrajnej prawicy.
czytaj także
Po drugie, władza, upaństwawiając Marsz Niepodległości, upaństwawia też jego skrajnie prawicową ideologię, podpisuje się pod nią, bierze na swój rachunek. Przypomnijmy „dokonania” marszu: spalony wóz transmisyjny jednej ze stacji, pozrywana kostka brukowa, rozbite szyby, spalona tęcza na placu Zbawiciela, walki z policją, atak na squat Przychodnia, podpalone mieszkanie koło mostu Poniatowskiego, a nawet wyrwane drzewka. Do tego ostrzeżenia ambasad zachodnich państw kierowane do swoich obywateli, by 11 listopada w Warszawie lepiej zostali w domach – zwłaszcza jeśli mają ciemniejszy kolor skóry. Państwo polskie przejmuje dziś to „dziedzictwo”.
Podobnie jak polityczne dziedzictwo Marszu: hasła o Europie białej lub bezludnej i wielkiej Polsce katolickiej, wizyty gości z neofaszystowskich partii (Forza Nuova, Partia Ludowa Nasza Słowacja), krzyże celtyckie i transparenty przeciw ustawie 447. Prawica głównego nurtu przez lata próbowała przekonać opinię publiczną, że podobne hasła, symbole i środowiska to na MN nieistotny incydent, przypadkowi towarzysze podróży, że istotne są dziesiątki tysięcy osób demonstrujące swój patriotyzm.
Problem w tym, że ekstremistyczne środowiska na Marszach Niepodległości to nie wypadek przy pracy, ale rdzeń tej imprezy. Ona ma skrajnie prawicowe DNA, odbywa się od początku pod patronatem ONR. Organizacji o faszystowskich korzeniach, której liderzy ciągle kwestionują demokratyczno-liberalny porządek. To przysłowiowe patriotyczne rodziny z dziećmi są nieświadomymi towarzyszami podróży, by nie powiedzieć: „pożytecznymi idiotami” narodowej prawicy, nieświadomie legitymizującymi swoją obecnością imprezę antydemokratycznych nacjonalistów.
Politycy PiS i związani z partią liderzy opinii bardzo się obruszają, gdy mówi się o stronnictwie z Nowogrodzkiej jako o partii coraz bardziej skrajnie prawicowej czy – jak to określił Enzo Traverso – służącej za most łączący główny nurt polityki ze skrajną prawicą. Po tym, co stało się we wtorek, chyba ostatecznie tracą prawo do takiego obruszania się. Oficjalnie można dziś powiedzieć: jest ONR-u spadkobiercą partia z Nowogrodzkiej.
Klęska wspólnoty
Cała sytuacja jest absurdalna. 11 listopada 1918 roku władzę z rąk Rady Regencyjnej przejmuje Piłsudski. Tydzień później powierza utworzenie rządu socjaliście Jędrzejowi Moraczewskiemu. Działający pod patronatem Piłsudskiego lewicowy rząd kładzie podstawy pod republikańską, progresywną społecznie jak na owe czasy Polskę. Jest to wszystko możliwe, bo w Niemczech, których żołnierze ciągle stacjonują w Warszawie, trwa rewolucja. 9 listopada upada monarchia, proklamowana zostaje republika. Niemieccy żołnierze nie stawiają oporu, oddają broń Polakom, chcą wrócić do Niemiec, gdzie w tyglu historii wykuwa się przyszłość.
czytaj także
Do święta upamiętniającego ten splot wydarzeń prawica narodowa pasuje jak pięść do nosa. Fakt, że skutecznie zawłaszczyła tę rocznicę, jest zupełnym absurdem. Oraz nas jako obywatelskiej wspólnoty. Nie potrafiliśmy zaproponować innej formuły obchodów odrodzenia państwa: ani lewica, ani liberalne centrum, ani główny nurt prawicy. Przecież na stulecie niepodległości PiS też ostatecznie nie miał innego pomysłu niż podpięcie się pod marsz narodowców. Ludzie, jak się okazało, mieli taką potrzebę wspólnotowego przeżywania swojej tożsamości. Gdy nie wypełniła ich treść obywatelska, w próżnię weszła ideologia narodowa, i to w dość ekstremistycznej wersji.
Sutowski: Narodowcy odgryźli rękę, którą Duda ich głaskał po głowie
czytaj także
Dziś nie wiadomo, czy święto 11 listopada jest w ogóle do odklejenia od skrajnej prawicy i do odzyskania przez demokratyczne siły. Z ONR-em i jego sojusznikami z Forza Nuova świętować z kolei nie można: to polityczna tradycja stojąca w radykalnej sprzeczności z demokratycznym porządkiem Rzeczpospolitej, ze wszystkim, co w polskiej historii faktycznie pozwala poczuć się choć trochę jak w domu. Pozostaje być może przenieść Święto Niepodległości na inny dzień. Utworzenie rządu Daszyńskiego wydaje się nawet lepszą rocznicą – Daszyński w przeciwieństwie do celebrowanego 11 listopada Piłsudskiego nigdy dyktatorem nie został.