Lewica, która wpisuje się w nurt reformatorskich poprawiaczy kapitalizmu, może być co najwyżej wice-PiS-em. Piotr Ikonowicz zabiera głos w debacie o przyszłości polskiej lewicy.
Większość działaczy lewicowych w Polsce ma problem z samym wypowiedzeniem słowa „socjalizm”. Tak bardzo dali się zapędzić do kąta. Wróciłem właśnie z Festiwalu Nowego Obywatela w Krakowie, gdzie omawiano perspektywy lewicy. Dyskutowano o wszystkim – o języku, jakim ludzi przekonywać, o roli kobiet w społeczeństwie i ruchu lewicowym, o roli etosu i historii, o sytuacji społecznej i jakości III RP. O wszystkim, tylko nie o ustroju, nie o kapitalizmie i nie o socjalizmie.
Mieliśmy więc zebranych razem zwolenników kapitalizmu z ludzką twarzą i antykapitalistów, ale przez grzeczność o tej zasadniczej różnicy nie dyskutowano. Temat, czy kapitalizm jest reformowalny i czy istnieje dlań alternatywa nie został podjęty. I tu wypada zacytować ciekawy tekst Jakuba Daneckiego, który konkluduje: „Pozbywać się na tym etapie klasowej krytyki i radykalnych postulatów zmiany całego systemu ekonomicznego, znaczy złożyć broń i przyznać, że dla lewicy nie ma już miejsca na świecie”.
Żeby zacząć mówić i pisać o socjalizmie, trzeba rozliczyć się z przeszłością i zaprojektować przyszłość. Ale dlaczego w ogóle o tym mówić? Bo alterglobalistyczne plimplanie o tym, że „inny świat jest możliwy” niczego nie wnosi i niczego nie obiecuje. Bo kwestionując system, krytykując system, trzeba dać ludziom nadzieję i jasną perspektywę celu walki, jeżeli to nie ma być wciąż tylko obrona resztek państwa opiekuńczego, a odważne dążenie do realizacji podstawowych humanistycznych wartości, które zanegował rządzący światem kapitał i jego urzędujący establishment.
Kandydowanie w wyborach bez nakreślenia tej granicy oznacza bowiem ni mniej, ni więcej tylko aspiracje do współzarządzania obecnym kryzysem, bez poważnego zamiaru zaradzenia jego przyczynom. A kryzys ten nie jest jeszcze jednym cyklem koniunkturalnym, tylko przyspieszonym pędem ku przepaści, marnotrawieniem zasobów Ziemi i budową świata, w którym demokracja, społeczeństwo, opinia publiczna, interesy siedmiu miliardów ludzi tracą jakiekolwiek znaczenie, bo wszystko jest podporządkowane rosnącemu w kosmicznym tempie rozwarstwieniu, totalitarnej dyktaturze bogatych nad biednymi. Nielicznych nad całą resztą ludzkości.
Dotychczas, czyli od czasu formalnego wprowadzenia demokratycznych procedur wyłaniania władzy państwowej, polityka była domeną klasy średniej i do niej była adresowana. Politycy stali się wyalienowaną kastą, która starała się trzymać głównego nurtu polityki, by dobrze wypadać w mediach. Ktoś, kto ośmielał się kwestionować kapitalistyczną, neoliberalną ortodoksję, był ośmieszany i upokarzany.
czytaj także
Kiedy składałem do laski marszałkowskiej projekt ustawy o wygaśnięciu roszczeń reprywatyzacyjnych, uważano to za niewartą wzmianki ekstrawagancję. I mimo że historia wciąż przyznaje nam, socjalistom rację, to nie powstała jeszcze siła polityczna, która tę socjalistyczną rację niosłaby na sztandarach, zdobywając znaczące poparcie wyborców. Dlaczego? Bo nawet najwięksi lewicowi radykałowie obawiają się snucia jakichkolwiek projektów opartych o odrzucenie podstawowych dogmatów gospodarki liberalnej, kapitalistycznej. Brak własnego projektu ustrojowego zmusza lewicę do bycia jedynie kimś, kto nieco być może ulepszy panujący system, nie marząc nawet o jego odrzuceniu. A od ulepszania to my aktualnie mamy Prawo i Sprawiedliwość, z jego programem narodowego kapitalizmu, który wprowadza transfer socjalny, obiecuje budować tanie mieszkania pod wynajem, daje obietnicę leczenia nieubezpieczonym, dekretuje minimalną stawkę godzinową, poskramia chciwość komorników, a nawet dokonuje słusznych, choć drobnych korekt, w prawie pracy.
Lewica więc, która wpisuje się w nurt reformatorskich poprawiaczy kapitalizmu, może więc być co najwyżej takim wice-PiS-em, kimś, kto podobnie jak Platforma, zamierza poprawić program 500+, bo poza ten horyzont prawicowy i kapitalistyczny nie jest w stanie wyjść.
Cała debata o perspektywach lewicy ogniskuje się wokół budowania sojuszy, gdzie celem nie jest jakościowa zmiana ustroju i jego największych absurdów i łajdactw, tylko obrona liberalnej demokracji przed skłonnymi do autorytaryzmu „patriotami” z partii Kaczyńskiego.
Trwają narady nad tym, jak przekonać lud, by już nie popierał partii rządzącej, bo nikomu z dyskutantów nie przychodzi do głowy, że ludzi, tzw. masy, można potraktować podmiotowo, a nie przedmiotowo. I zamiast mówić o elektoracie, trzeba organizować politycznie ludzi pracy. Tylko budowa partii pracowniczej, partii ludzi pracy najemnej może doprowadzić do zakwestionowania obecnych reguł gry i odrzucenia rządów kapitału. Tylko w ten sposób można osiągnąć sytuację, w której demokracja naprawdę funkcjonuje, a większość wygrywa wybory. Nie mając swojej partii, 16 milionów ludzi pracy najemnej, ich rodziny, 9 milionów emerytów, bezrobotni, nie ma na kogo głosować, więc przegrywają wybory, zanim jeszcze one nastąpią.
Ilekroć wspominam o socjalizmie, słyszę, że socjalizm przegrał wraz z upadkiem PRL i bloku radzieckiego.
Ilekroć wspominam o socjalizmie, słyszę, że socjalizm przegrał wraz z upadkiem PRL i bloku radzieckiego. Prawicy udało się jak na razie przekonać ludzi, że nie jest możliwa inna próba budowy ustroju sprawiedliwości społecznej niż ta oparta na przemocy, obcej dominacji i państwie policyjnym. A przecież ludzie chcą państwa, które będzie nie tylko się troszczyło o to, by nie byli głodni, bezdomni, zziębnięci i wykluczeni, ale takiego, w którym to oni, a nie inwestorzy będą rządzić i wyznaczać priorytety i sposób podziału wspólnie wytworzonego bogactwa. Żadna jednak licząca się i mająca powszechny odbiór medialny partia niczego takiego nie zaproponowała. Słowo „socjalizm” pozostanie barierą, jeżeli nie zaczniemy wypełniać go treścią. Jeżeli nie wyjaśnimy ludziom, że taki ustrój jest możliwy, tylko wtedy jeżeli zdecydowana większość społeczeństwa się tak umówi i za takim systemem odda swoje głosy. Socjalizm bowiem jest naturalną konsekwencją nieograniczonej i niemanipulowanej przez posiadaczy kapitału demokracji.
Z materialnego, ekonomicznego punktu widzenia socjalizm dziś o wiele łatwiej zbudować, bo dóbr potrzebnych do zaspokojenia nie tylko podstawowych, ale nawet tych bardziej wysublimowanych potrzeb ludzi wytwarzamy już w nadmiarze. To nie ludzka produktywność jest barierą, lecz ograniczone zasoby planety. Te ograniczenia i skutki katastrofy ekologicznej, jaką powoduje kapitalistyczny, nieograniczony pęd do maksymalizacji zysku, nieporównanie łatwiej uzmysłowić i wyjaśnić ludziom niż korporacjom, bankom, inwestorom, którzy dziś rządzą naszym światem. Dlatego nam socjalistom jest tak blisko do ekologów, obrońców matki Ziemi.
Podstawowym zarzutem stawianym socjalistom, lewicowym radykałom odrzucającym kapitalizm jako niezmienną perspektywę ludzkości, jest rzekoma skłonność do narzucania swych ideałów i sprawiedliwych społecznie rozwiązań siłą. Nasi przeciwnicy chętnie kreślą obraz rewolucjonistów z nożami w zębach, czekistów, nieprzejednanych bolszewików zmierzających do zarządzania dekretami. Tymczasem żadna rewolucja, rozumiana jako jedynie zmiana u władzy i odgórne realizowanie jakiegoś idealistycznego modelu, nie ma mocy sprawczej. Mamy pełną świadomość, że w społeczeństwie kapitalistycznym ludzie mają konformistyczną skłonność do przyjmowania wielu wartości, które konstytuują system wyzysku i niesprawiedliwego podziału. Ale kiedy przyparci do muru zaczynają w tej walce ponosić coraz większe koszty, ich naturalnym odruchem jest poszukiwanie alternatywy dla reguł gry, które skazują ich na życiową klęskę. I nie musi to być klęska polegająca na bezwzględnej deprywacji, braku podstawowych środków do życia. Może też chodzić o deprywację i cierpienie psychiczne, kiedy system sprowadza ich istnienie do traktowanego przedmiotowo i z pogardą zasobu ludzkiego.
To te dwa różne, wywołujące cierpienie czynniki deprywacji czynią możliwym do pomyślenia sojusz między spychaną nogami z łóżka przez kapitalistów klasą średnią a szeroko rozumianymi masami pracowniczymi.
czytaj także
W Polsce istnieją dwie próby organizacji sprzeciwu wobec kapitalistycznych niesprawiedliwości. Jedną z nich jest partia Razem, która zrzesza ludzi o świadomości klasy średniej niegodzących się na rolę taniej albo tylko przedmiotowo traktowanej siły roboczej, i Ruch Sprawiedliwości Społecznej, który próbuje organizować ludzi pracy w partię polityczną. Ugrupowania te w naturalny sposób coraz częściej spotykają się na barykadach walk społecznych, mimo że formułują odmienne komunikaty ideowe.
Jakub Danecki na początku swego tekstu pisze, że od tego, jaką drogą pójdzie Partia Razem, zależą losy polskiej lewicy. Pogląd ten jest uzasadniony przyzwoitym wynikiem wyborczym tej partii i tym, że wciąż utrzymuje się na powierzchni, mimo że większość mediów nie chce zaakceptować prawomocności istnienia nawet tak łagodnej i reformistycznej formacji na scenie politycznej.
Zawsze kiedy elity nas odrzucają, należy odwołać się do mas. Tylko aktywna obecność w bieżących konfliktach społecznych daje nowym formacjom lewicowym wiarygodność i możliwość bycia wysłuchanym przez ogół. I oba nasze ugrupowania zdają się tę zasadę rozumieć. Tu jednak podobieństwa się kończą. RSS nie chce się z PiS-em ścigać na reformy, tylko kwestionować panujący system wyzysku i dominacji. Razem proponuje odbudowę państwa opiekuńczego, jakie istniało w Europie Zachodniej przed upadkiem bloku socjalistycznego.
Przy obecnym stanie świadomości ludziom jest równie trudno uwierzyć w jedno i drugie. My uważamy jednak, że dotychczasowy rozwój globalnego, korporacyjnego kapitalizmu to proces obiektywny i nieodwracalny w ramach panującego systemu. Stąd perspektywa antysystemowa wydaje nam się paradoksalnie bardziej realistyczna. Również w warstwie retorycznej należy iść raczej drogą Leppera niż Bugaja. Ludzie nie zrzucą kajdan, analizując tylko słupki i wykresy. To nie znaczy, że nie jest konieczne rzetelne przygotowanie zmian prowadzących do jakościowej przemiany społecznej. Reformy są koniecznym wstępem do ostatecznego odrzucenia systemu. Im lepiej dzieje się zwykłym ludziom, tym więcej jest w nich godności, odwagi i skłonności do podmiotowej postawy, która czyni możliwą realną demokrację.
Im lepiej dzieje się zwykłym ludziom, tym więcej jest w nich godności, odwagi i skłonności do podmiotowej postawy, która czyni możliwą realną demokrację.
Byłoby też dobrze budować wspólny front na rzecz konkretnych zmian legislacyjnych poprawiających sytuację społeczeństwa. Bo ścieramy się z dość ugruntowanym w mediach i świadomości spójnym światopoglądem „rynkowym” i aby skutecznie zakwestionować rządy kapitału, dobrze jest mówić jednym głosem.
Najważniejsze jest jednak odrzucenie obecnej linii podziału, jaką kreślą środowiska liberalne i socjal-liberalne, które za jedynego wroga uważają zagrażający demokracji PiS. Musimy pokazać, gdzie jest właściwy przeciwnik, ten, który okrada ludzi pracy przy każdej wypłacie. Stąd doraźne koalicje z liberałami w „obronie demokracji” skazują lewicę na polityczny niebyt, nie wnosząc niczego do walki o prawa tej części (większości) społeczeństwa, która na zmianie ustroju, prywatyzacji, reprywatyzacji, likwidacji instytucji państwa opiekuńczego straciła.
Lewica ma powody, by chcieć odsunąć PiS od władzy [polemika z Wosiem]
czytaj także
PiS wie dobrze, że lud już liberałom raczej nie uwierzy, a że prawdziwe zagrożenie dla jego monopolu na reprezentowanie tej „gorszej Polski” to autentyczna lewica społeczna. Dlatego tak często wrzuca nas z liberałami do jednego worka z napisem „środowiska liberalne i lewicowe”. Stąd wszystkie te pomysły na ukrytą czy jawną współpracę z neoliberalnym, głównym nurtem opozycji są dla nas zabójcze. Jeżeli przyjmiemy optykę socliberalnych myślicieli typu Michała Sutowskiego czy Kingi Dunin, że najważniejsze jest odsunięcie PiS od władzy i tylko w tym celu potrzebna jest jeszcze jakaś lewica, to będzie oznaczać nie tylko kapitulację ideową, ale rezygnację z głównego zadania, jakim jest upodmiotowienie świata pracy. Te wszystkie konstrukcje polegające na tęsknym wołaniu „lewico wróć i pomóż nam pokonać Jarosława Kaczyńskiego” nie zasługiwały by może na polemikę, gdyby nie były tak bardzo obecne w debacie toczonej obecnie w progresywnych kołach intelektualnych.
Bo przecież bez debaty na jakim takim poziomie, bez fermentu umysłowego nie ma mowy o odtworzeniu lewicy jako formacji ideowej.
Jak bardzo lewica – ta nominalna jak choćby SLD – musiała pójść w prawo, żeby PiS mógł ją obejść z lewa, świadczą właśnie takie dywagacje. Problem w tym, że różni lewicowi felietoniści i mądrale uznali się za suwerennych intelektualnie, odrzucili nauki Marksa i zaczęli bredzić. Ich przerażenie budzi program 500+, który na wszelkie sposoby, w dużej mierze słusznie dezawuują, bo ich horyzont umysłowy to horyzont niegdysiejszej socjaldemokracji z czasu, kiedy odrzuciła ona wszelką myśl o socjalizmie. Tymczasem redystrybucja może być tylko dodatkiem, konieczną korektą niesprawiedliwego podziału zysków między pracą a kapitałem. Liczy się podział pierwotny a nie wtórny, tu przede wszystkim rodzi się dysproporcja, która owocuje rosnącą przepaścią między bajecznie bogatymi panami świata a całą resztą. Warto przypomnieć sobie i pracownikom marksowskie obrazowanie stosunków pracy, kiedy wyjaśnia on, że jedynie niewielką część czasu spędzonego w pracy pracujemy za pieniądze, a gros tego czasu harujemy gratis, bo zyski zgarnia kapitalista. Płace czas odnosić do wydajności i udziału w zyskach przedsiębiorstwa a nie do minimalnych kosztów utrzymania czy minimum egzystencji. Zasadniczym postulatem jest zatem walka o tworzenie instytucjonalnych ram dla reprezentacji załóg, które miałyby choćby wgląd w wyniki ekonomiczne firm. Bo tylko taka wiedza daje podstawę do racjonalnych żądań płacowych. Ilekroć w PRL robotnicy się buntowali, żądali samorządu. Po 1956 roku powstały na chwilę Konferencje Samorządu Robotniczego, a w 1981 uchwalono ustawę o samorządzie pracowniczym, zlikwidowaną przez Balcerowicza. Dopiero to może uruchomić wyobraźnię wyzyskiwanych i skłonić ich do bardziej podmiotowej, „roszczeniowej” postawy. Bo owa „roszczeniowość” właśnie jest dźwignią postępu i zrównoważonego rozwoju.
Wielu moich polemistów stawia tezę, że sprawę politycznego zorganizowania ludzi pracy głoszę i podejmuję przez całe moje życie i „jakoś nic z tego nie wychodzi”. Przypomnę na początku, że w tych usiłowaniach nie jestem sam. Tego samego próbowało wielu na całym świecie. I niejednemu się do pewnego stopnia udało, co zwykle owocowało postępem społecznym, że wspomnę tylko o ludowych mobilizacjach wyborczych w krajach Ameryki Łacińskiej.
W Polsce okazuje się to szczególnie trudne, zważywszy, że większość inteligencji zdradziła strajkujących robotników i przeszła na stronę kapitału zaraz po tym, jak wprowadzono demokrację. Murzyn zrobił swoje. Zresztą w warunkach opresji ekonomicznej i finansowej ludzie pracy byli zbyt przyciśnięci przez rządy liberałów, aby podnosić głowy. Dopiero rządy PiS spowodowały, że mogą mieć trochę więcej czasu i energii na zajęcie się swoim zbiorowym losem, na politykę. To właśnie rządy partii Kaczyńskiego tworzą warunki, w których możliwe jest spełnienie marzenia o aktywnych politycznie robotnikach rozumianych jako ludzie pracy najemnej tak sferze produkcyjnej jak i usług. Takich właśnie ludzi zrzesza Ruch Sprawiedliwości Społecznej. W skali mikro udowodniliśmy, że upolitycznienie ludu jest możliwe. Uczynienie takich ruchów jak nasz masowymi będzie wymagać nie tylko pracy politycznej i organizacyjnej, ale i swego rodzaju przebudzenia społecznego, które trochę lepsza koniunktura na rynku pracy i transfer socjalny z 500+ umożliwia, choć nie gwarantuje.
Tu wypada się przy okazji zgodzić z poglądem Sutowskiego, że lud wcale nie jest tak konserwatywny, jak go lewicujący inteligenci malują. Mogę na to podać dziesiątki przykładów wziętych z RSS-wskiego podwórka. Jedna ze sztandarowych postaci naszej partii jest pani Krysia, matka siódemki dzieci, która 1 maja ze łzami w oczach śpiewała Międzynarodówkę, wznosząc pięść (lewą) do góry. Jej cztery córki są w Partii, jedna z nich jest lesbijką i jeden z zięciów przeszedł niedawno na islam. Nikt w RSS nie ma z tym problemu. Ostatnio Krysia, która na co dzień handluje warzywem na roku Smoczej i Nowolipek, była nieobecna na zebraniu, bo miała komunie wnuczki. Podczas zebrań w siedzibie RSS zawsze jest kilkoro dzieci w różnym wieku, których pilnują zięciowie, podczas gdy ich żony obradują. Bo do RSS, jak ongiś do PPS, należy się całymi rodzinami.
Felietoniści często poruszają problem kasy. Pojawił się nawet karkołomny pomysł, by lewica zaczęła ją brać od PO. Byłem niedawno na Festiwalu Nowego Obywatela, trzydniowej lewicowej konferencji finansowanej ze składek, której budżet zamknął się w kwocie 7000 zł. My otwieramy w całym kraju kolejne biura, w których jako Kancelaria Sprawiedliwości Społecznej świadczymy pomoc, a jako RSS organizujemy ludzi politycznie i mimo braku subwencji czy grantów dajemy radę, posiłkując się nie tylko składkami, ale głównie prowadzoną społecznie działalnością gospodarczą. To jest tym łatwiejsze, że pewna ilość naszych działaczy żyje z handlu ulicznego. W chwili kiedy piszę te słowa, przygotowujemy catering na konferencję o przyszłości lewicy organizowana przez Fundację „Naprzód”. W naszych lokalach odbywają się nie tylko porady prawne, pomagamy w prowadzeniu upadłości konsumenckich, ale i terapia uzależnień, biblioteki, jadłodajnie, szkolenia związkowe, a w dni deszczowe przychodzą bezdomni grać w szachy. Mozolnie odtwarzamy tkankę społeczną, która lewicy jest potrzebna jak tlen. Liberałom możemy spokojnie powiedzieć – nie potrzebujemy ani waszych rad, ani waszych pieniędzy.
czytaj także
Dotychczas wszelkie organizacje radykalne głowiły się, jak dotrzeć do ludu, jak przekonać ludzi pracy, by podjęli walkę z systemem. Jednak były to organizacje złożone z inteligentów idealistów, bez jakiegokolwiek zakotwiczenia wśród ludzi pracy. Ten akurat impas Ruchowi Sprawiedliwości Społecznej udało się przełamać. My zrzeszamy tych, do których inni planują dopiero dotrzeć.
Kolejne grupy dołącząją do nas, bo podejmujemy wraz z nimi walkę o ich interesy. Wystarczy pojechać do Torunia do dzielnicy Winnica, aby zobaczyć czerwone flagi powiewające na domach i latarniach. Mieszkańcy Lęborka i Torunia wsiedli nad ranem do autokaru, za który sami zapłacili, by udać się do Warszawy na pochód pierwszomajowy. Podobnie jest we Wronkach, Zabrzu i wielu innych miejscach w Polsce. Metoda angażowania się w konflikty społeczne daje szybki wzrost organizacji i to realny, a nie wirtualny, oparty o media społecznościowe.
To wszystko oczywiście tylko początek pewnej drogi. Metoda się sprawdza, ale naszym zadaniem jest budowa partii masowej, co będzie możliwe, kiedy społeczeństwo zacznie się budzić i walczyć o sprawiedliwy podział owoców wzrostu gospodarczego. Do tego czasu każdy pokrzywdzony człowiek w Polsce ma wiedzieć, do kogo się zwrócić i komu zaufać. A słowom już ludzie nie wierzą. Dlatego my przemawiamy czynem. Z każdym i każdą, z każdym ugrupowaniem na lewicy, które zechce do tej walki dołączyć. Każdy, kto zechce bić się o każdą poniżoną sprzedawczynię w sklepie, o każdego oszukanego przy wypłacie ochroniarza, jest mile widziany i tylko z tymi, którzy swym działaniem potwierdzą obecność po lewej stronie sceny politycznej, będziemy kiedyś w przyszłości rozmawiać o wspólnych listach wyborczych. Wybory to dla nas ukoronowanie walk społecznych, a nie substytut wszelkiej innej działalności. Warunkiem politycznego zbliżenia jest solidarna postawa wobec tych wszystkich krzywd, jakie w Polsce bogaci i możni wyrządzają niezamożnym i słabym.
Zdajemy sobie sprawę, że inne ugrupowania nie mają wykrystalizowanego antykapitalistycznego programu i występują między nami liczne różnice programowe, ale ta różnorodność to niekoniecznie przeszkoda, lecz bogactwo, materiał do poważnych sporów i dyskusji.
Zadanie, które przed sobą stawiamy, jest daleko ambitniejsze niż powrót do Sejmu jakiejkolwiek lewicy i na jakichkolwiek warunkach. Nam zależy na zmianie systemu. I nawet jeśli to potrwa jeszcze bardzo długo, to już dziś jesteśmy wolni i szczęśliwi, bo podjęliśmy walkę i nie bierzemy udziału w politycznej grze pozorów.
Lewica bez nakreślenia nowego frontu walki między wyzyskiwanymi i wyzyskującymi, uciskającymi i uciskanymi, pracą a kapitałem, nie odrodzi się. Będzie tylko dodatkiem, plączącym się po okopach walki prawicy narodowej z liberalną.