Skoro sukces zależy tylko od zdolności i chęci, to za jego brak trzeba winić wyłącznie siebie. Wystarczy w to uwierzyć, żeby już nigdy nie musieć zajmować się losem tych, którym zdolności i chęci najwidoczniej zabrakło. Dlatego obietnica, jaką składa nam kapitalizm, jest nie tylko fałszywa, ale i okrutna.
W marcu 2019 roku amerykańskie media obiegły informacje o uniwersyteckim skandalu. Prokuratura oskarżyła pięćdziesiąt osób o udział w procederze wykupywania miejsc na czołowych uczelniach. Mózgiem operacji był William Singer, który oferował zamożnym rodzicom, że wprowadzi ich dzieci na prestiżowe studia tylnymi drzwiami. Ceny za tę usługę bywały różne: od kilkudziesięciu tysięcy dolarów po ponad milion. Tak czy inaczej: zabawa tylko dla bogatych.
Przekupstwa i przywileje
Ten skandal rozeźlił amerykańską opinię publiczną nie tylko dlatego, że chodziło o oszustwo, ale również, że to oszustwo uderzało w podstawowy mit współczesnych społeczeństw – mit merytokracji. Ludzie chcą wierzyć w to, że o sukcesie decydują zdolności i pracowitość, a prestiżowe uczelnie, których dyplomy otwierają drzwi do najbardziej intratnych stanowisk, mają pełnić funkcję najwyższych strażników tej zasady. Wiadomość o tym, że strażników da się przekupić, była niepokojąca.
Ostatecznie chodziło jednak o ledwie kilkadziesiąt osób – to niewiele w skali całego społeczeństwa, prawda? Incydent z pewnością gorszący, ale nieprzesądzający jeszcze o jakości całego systemu. Tylko że na jednym skandalu problemy się nie kończą. Jak przypomina Michael Sandel w Tyranii merytokracji, bogaci i wpływowi od dawna używają pieniędzy jako trampoliny dla własnych dzieci. Różnica polega na tym, że zazwyczaj robią to odrobinę subtelniej niż ludzie zamieszani w szachrajstwa Singera. Zamiast wprost przekupywać, wręczają uczelniom ogromne dotacje. „Jared Kushner – zięć prezydenta – został przyjęty na Harvard mimo słabych wyników w nauce, gdy jego ojciec, bogaty deweloper, dofinansował tę uczelnię kwotą 2,5 miliona dolarów. Sam Trump miał przekazać 1,5 miliona dolarów na rzecz Wharton School przy University of Pennsylvania, gdy kształciły się tam jego dzieci Donald Jr. i Ivanka” – pisze Sandel.
czytaj także
No dobrze, ale czy to nadal nie jest marginalne zjawisko? Przecież oprócz beneficjentów takich machlojek na prestiżowe uczelnie dostaje się mnóstwo ludzi, którzy sobie na to zapracowali. Zgoda, tylko że – ciągnie Sandel – wpływ pieniędzy nie objawia się jedynie w przekupstwach i dotacjach. Urodzenie się w bogatej rodzinie zapewnia dostęp do lepszych warunków nauczania, lepszej pomocy ze strony rodziców, lepszych szkół czy lepszych korepetytorów. To wszystko przekłada się potem na strukturę najlepszych uczelni. Na przykład w Princeton i Yale jest więcej studentów wywodzących się z grona 1 proc. najzamożniejszych Amerykanów niż z grona biedniejszych 60 proc. Tak wielkie dysproporcje nie mogą być przypadkiem. Istnieją dwa możliwe wytłumaczenia: jest to albo wynik biologicznej supremacji (dzieci z bogatych domów są po prostu lepsze), albo świadectwo przywilejów (dzieci z bogatych domów mają łatwiej). Jeśli nie chcemy bawić się w pseudobiologiczne wyjaśnienia, pozostaje uznać rolę czynników klasowych.
Przekupstwo bądź przywilej – z prawnego punktu widzenia między jednym a drugim jest ogromna różnica, jednak z punktu widzenia równości szans konsekwencje są podobne. Ogromną rolę odgrywają pieniądze, a najlepszym sposobem „zapracowania” sobie na sukces, jest posiadanie bogatych rodziców. Jak powiedział kiedyś z przekąsem Joseph Stiglitz: amerykańskie dziecko musi podjąć jedną kluczową decyzję – w jakiej rodzinie chce się urodzić.
Ekskluzywne kluby
Ta opowieść nie kończy się jednak w tym miejscu. Sandela interesują mechanizmy dostawania się na prestiżowe uczelnie, ale ostatnimi czasy pojawiły się też ciekawe badania na temat tego, co się dzieje ze studentami, gdy już się na te uczelnie dostają, a także jak radzą sobie w świecie pozauczelnianym.
Valerie Michelman, Joseph Price i Seth D. Zimmerman opublikowali wyniki badań przeprowadzonych wśród studentów i absolwentów Harvardu. Interesowało ich to, jak radzą sobie studenci o wysokiej pozycji społecznej w porównaniu z tymi o niskiej pozycji. Okazało się, że ci pierwsi częściej należą do elitarnych klubów kampusowych, natomiast ci drudzy osiągają lepsze wyniki w nauce. Co się bardziej opłaca – wyniki czy relacje towarzyskie? Jak podsumowują badacze: „Premia za członkostwo w takim klubie jest duża: ich członkowie zarabiają 32 proc. więcej niż inni studenci i mają większą szansę pracować w sektorze finansowym”.
czytaj także
Do podobnych wniosków doszli Sam Friedman i Daniel Laurison, którzy przez pięć lat badali, skąd wywodzą się przedstawiciele najbardziej prestiżowych zawodów w Wielkiej Brytanii.
„Zaledwie 10 proc. osób ze środowisk robotniczych (tj. takich, gdzie żywiciel rodziny wykonywał «rutynową» lub «częściowo rutynową» pracę albo nie pracował) zdobywa wyższe stanowiska w branży kierowniczej, eksperckiej lub kulturowej – wynika z naszej analizy przeprowadzonej na bazie Office for National Statistics zawierającej ponad 100 tysięcy osób. Dostęp jest szczególnie ograniczony w takich zawodach, jak medycyna, prawo i dziennikarstwo. Na przykład tylko 6 proc. lekarzy pochodzi z klasy robotniczej, podczas gdy wśród całej siły roboczej odsetek osób o takim pochodzeniu wynosi 33 proc.”.
Co więcej, okazuje się, że nawet te osoby z klasy robotniczej, które zdobywają najbardziej prestiżowe stanowiska, zarabiają średnio ponad 6 tysięcy funtów rocznie mniej niż ludzie na podobnych stanowiskach, ale wywodzący się z klasy średniej. Różnice są jeszcze większe, gdy osoba z klasy robotniczej jest kobietą, ma inny kolor skóry niż biały lub zmaga się z jakimś rodzajem niepełnosprawności.
Friedman i Laurison w trakcie badań doszli do wniosku, że nie da się tego wytłumaczyć samym wykształceniem, bo nawet kiedy porównywali osoby kończące te same uczelnie, okazywało się, że różnice klasowe wpływają na rodzaj wykonywanego zawodu i wysokość wynagrodzenia. Przeprowadzili więc 175 pogłębionych wywiadów z pracownikami elitarnych firm, aby znaleźć przyczynę tych różnic. Zapewne domyślacie się, jakie były wyniki tych rozmów. Raz jeszcze okazało się, że zamożność i wpływy rodziców mają znaczenie. Friedman i Laurison nazywają to „bankiem mamy i taty”. Jak tłumaczą:
„Ten rodzaj opieki finansowej pomaga przyspieszyć karierę, szczególnie w niepewnych branżach, takich jak kultura. Pieniądze działają na początkowych etapach niczym smar, wspomagając osoby z uprzywilejowanych rodzin w skuteczniejszym manewrowaniu po ścieżkach rozwoju zawodowego, umożliwiają omijanie wyzyskowych stanowisk i ułatwiają podejmowanie ryzyka – jedno i drugie zwiększa zaś szanse na długoterminowy sukces. Ci, których nie chronią rodzinne pieniądze, opisywali codzienne zmagania w tych branżach jako rodzaj ekonomicznego chaosu lub, jak to określiła jedna z osób: jak skok z samolotu bez spadochronu”.
Cóż, okazuje się, że nie każdego stać na sukces.
Źli przyjaciele
To wszystko są rzeczy, o których w Polsce mówi się mało. Może dlatego, że ten problem nas nie dotyczy? Wszak nie mamy równie prestiżowych uczelni jak Brytyjczycy i Amerykanie, nie mamy też elitarnych klubów uczelnianych, przynajmniej nie na taką skalę. A zatem czy powinien nas obchodzić upadek mitu uczelni jako świeckich świątyń merytokratycznego społeczeństwa? Tylko że to samo można by powiedzieć o „akcjach afirmatywnych” na amerykańskich uczelniach, ułatwiających zdobywanie wyższego wykształcenia młodzieży z mniejszości i mniej uprzywilejowanych warstw społecznych: co nas to obchodzi? A jednak ten wątek jest w naszym kraju całkiem popularny i często przywoływany – szczególnie przez prawicę – jako przykład skandalicznego naruszenia zasad merytokracji, podobnie jak peerelowskie „punkty za pochodzenie”. Dlaczego więc tak mało mówimy o tym, że te merytokratyczne zasady okazują się cokolwiek puste, gdy uwzględnimy wpływ nierówności ekonomicznych?
Taka postawa dziwi, tym bardziej że choć nie mamy równie prestiżowych uczelni co USA i Wielka Brytania, to – jak wiemy co najmniej od publikacji badań Pawła Bukowskiego i Filipa Novokmeta – mamy porównywalne problemy z nierównościami społecznymi. I może tu kryje się klucz do odpowiedzi na pytanie, czemu przemilczamy ten temat? Jest zbyt niewygodny, zbyt drażliwy – zbyt mocno trafia w sedno. Stwierdzenie, że świat nie jest tak merytokratyczny, jak się nam wydaje, a tym samym przyznanie, że rosnące nierówności wcale nie są rezultatem sprawiedliwych zmagań na rynku, byłoby uderzeniem w ideowe podwaliny III RP. W opowieść o kowalach własnego losu, o dostawaniu tego, na co się zasłużyło.
czytaj także
Brak uczciwej konfrontacji z tymi popularnymi hasłami III RP ma jednak fatalne skutki.
Sandel pisze, że problem z mitem merytokracji – z przekonaniem, że sukces zależy od naszej pracy i umiejętności – jest dwojaki. Nie chodzi tylko o to, że przy bliższym wejrzeniu okazuje się fałszywy. Kłopot polega również na tym, że ten mit służy do wywyższania garstki zwycięzców rynkowej gry i poniżania całej reszty. Amerykański filozof przywołuje w tym kontekście biblijną opowieść o Hiobie. Nie dość, że cierpiał on z powodu chorób i utraty najbliższych, to jeszcze musiał wysłuchiwać pouczeń swoich „przyjaciół”, którzy zgromadzili się przy jego łożu, by niewybrednie sugerować, iż najwyraźniej dostał to, na co zasłużył.
Czy nie jest to trafne podsumowanie jednego z najgorszych trendów III RP? Nie dość, że od samego początku kapitalistycznej Polski wielu ludzi zmagało się z biedą, niepewnością i bezrobociem, to musieli na dokładkę wysłuchiwać połajanek, że to wyłącznie ich wina, bo są niezaradni, bo są roszczeniowi, bo za wiele w nich homo sovieticusa. Te oskarżenia brzmiały szczególnie bezwzględnie na początku III RP. „Postawa roszczeniowa jest jak choroba” – pisał Andrzej Osęka w 1991 roku na łamach „Gazety Wyborczej” – dodając, że „jak każdą chorobę – trzeba ją leczyć”.
To jest mroczna strona merytokracji: poniżanie i tak już poniżonych. Szczególny rodzaj okrucieństwa, w którym lubuje się część polityków, dziennikarzy i medialnych autorytetów. Taka postawa ma swoje głębokie konsekwencje społeczne. Jak pisze Andrzej Szahaj: „Ludziom zabrano nie tylko pracę, ale także honor. Upokorzono ich. A upokorzenie ma to do siebie, że pamięć o nim trwa latami. Zapominamy o ranach fizycznych, ale nie zapominamy o ranach duchowych”.
czytaj także
Ten problem ciąży nam do dziś, bynajmniej nie tylko jako spadek po błędach młodości III RP. Wciąż nie brakuje bowiem ludzi gotowych szydzić z grup społecznych, które mówią głośno o swoich problemach. Pomyślcie, co się dzieje za każdym razem, gdy młodzi zwracają uwagę na zbyt drogie mieszkania albo na rozplenienie się umów śmieciowych. Jaką uciechę mają wtedy niektóre gwiazdy i gwiazdeczki dziennikarstwa, krzyczące w ich kierunku „Do roboty!”.
Najwyższa pora zacząć mówić o merytokracji nie jako spełnieniu kapitalistycznej obietnicy, ale jako wyjątkowo perfidnym narzędziu retorycznym, które opakowuje okrucieństwo, przywileje i głębokie nierówności w pozory uczciwej gry rynkowej.