– Delta to bardzo zaraźliwa mutacja, więc dużo krótsza ekspozycja powoduje, że i tak się zarażasz. Mamy 18 mln osób, które się nie zaszczepiły, z czego część ma przeciwciała po zakażeniu, ale reszta to osoby „immunologicznie naiwne”. Do tego spada odporność tych, którzy szczepili się w ich szczycie, pół roku temu. Na razie tylko jedna trzecia osób, które mają skierowania na dawkę przypominającą, wykonała to szczepienie. Wirus ma zatem tyle pola do popisu, że raczej nie opadnie do lata – mówi Miłada Jędrysik w rozmowie z Krytyką Polityczną.
Michał Sutowski: Czemu, pomimo setek – przed weekendem to było blisko pięćset – zgonów dziennie rząd nic nie robi w sprawie pandemii i jeszcze się tym chwali? Słyszymy tylko, że nie będzie obostrzeń, bo Polacy z natury pragną wolności i mają w sobie „gen sprzeciwu”, więc restrykcje byłyby przeciwskuteczne.
Miłada Jędrysik: Kiedy rząd postanowił nic nie robić i pierwszy raz to wprost zadeklarował, sprawiało to wrażenie umizgów do elektoratu Konfederacji, czy też obawy, że część jego własnego elektoratu odpłynie w tamtym kierunku. Jeszcze w październiku słyszeliśmy sygnały, że planowane są obostrzenia w skali regionalnej, tak jak na początku tego roku, a potem ciach – temat zniknął i weszła narracja o „genie sprzeciwu”. To o tyle absurdalne, że kiedy my zaczęliśmy głosić „złotą wolność”, to akurat wszyscy wokół zdążyli wprowadzić restrykcje.
I w efekcie dalej jesteśmy bieda-Szwecją, jak po drugiej fali?
Teraz jesteśmy Szwecją do sześcianu, bo nawet tam wprowadza się ograniczenia dla niezaszczepionych na imprezy pod dachem powyżej stu osób, nie mówiąc już o innym poziomie samodyscypliny społecznej, jakości ochrony zdrowia, wyszczepieniu seniorów czy gęstości zaludnienia. A co do przyczyn tego nagłego zwrotu, to teraz wygląda na to, że jednak przesądziło zagrożenie dla własnej większości koalicyjnej.
Skąd to wiemy?
Pęknięcia w Zjednoczonej Prawicy widać na przykładzie losów projektu ustawy, która pozwoliłaby pracodawcom dowiedzieć się, który z ich pracowników jest zaszczepiony, i przesunąć niezaszczepionego tam, gdzie nie kontaktuje się z kolegami lub klientami. Tam jest jeszcze drugi punkt o tym, że szef placówki ochrony zdrowia mógłby nakazać podwładnym szczepienia.
Jędrysik: Wygląda na to, że postanowiliśmy wprowadzić u siebie biedamodel szwedzki
czytaj także
To są jakkolwiek poważne restrykcje? Idą na przekór przekazowi ostatnich tygodni?
Nie, to bardzo łagodna ustawa, bo ciężar odpowiedzialności przerzuca na pracodawców, a nie jak np. we Francji, gdzie każdy pracownik ochrony zdrowia musiał zostać zaszczepiony do określonego terminu. Czy jak w Nowym Jorku, gdzie nakaz szczepienia pracowników miejskich instytucji zakłada, że przy jego braku człowiek trafia na bezpłatny urlop.
I co się z tą polską ustawą dzieje?
Powstała jako projekt rządowy w Ministerstwie Zdrowia, ale kiedy tylko minister Niedzielski zapowiedział, że niedługo wejdzie pod obrady Sejmu, to rząd zaczął to dementować i w końcu będzie procedowana jako projekt poselski.
Dotąd taka procedura służyła raczej skróceniu procesu legislacyjnego, bo projekt poselski nie wymaga, w przeciwieństwie do rządowego, konsultacji społecznych.
A teraz chodzi o to, żeby rzecz przepchać bokiem i zdjąć odium z rządu jako całości. Wydaje się, że to wszystko po reakcji frakcji antysanitarystów w PiS, której twarzą jest posłanka Anna Maria Siarkowska – autorka głośnego tweeta, że chyba „kogoś Bóg opuścił”, na wieść o pojawieniu się w Sejmie projektu poselskiego. Potem jej koledzy cieszyli się, że część sygnatariuszy projektu wycofała spod niego podpisy, a teraz marszałek Witek zwołuje przedstawicieli opozycji, sondując, jakie rozwiązania by ta poparła – mamy zatem sytuację podobną jak przy „piątce dla zwierząt”.
Ustaliliśmy, kiedy i czemu rząd zaczął mówić, że nic nie robi. A od kiedy faktycznie nic nie robi?
Latem nic się nie działo, a teraz przyszła czwarta fala i powiedziała „sprawdzam”. Teoretycznie był czas na to, by się przygotować i wprowadzać stopniowe restrykcje, by ograniczyć zachorowania.
Obecna fala rozpędzała się od początku września, acz bardzo powoli w porównaniu z zeszłą jesienią. W 2020 roku na 1 listopada mieliśmy przecież zamknięte cmentarze, a że system szpitali tymczasowych był nieprzygotowany, to rząd musiał zamknąć szkoły, restauracje i centra handlowe, żeby nie doszło do całkowitej zapaści ochrony zdrowia.
A i tak do niej nie doszło?
Doszło – z danych z przełomu listopada i grudnia zeszłego roku wynika, że ludzie w wielkiej liczbie umierali w domu. Nie było dla nich miejsca w szpitalu albo nie zdążyli do niego dotrzeć.
Teraz zdążą? Miejsce się znajdzie?
Teraz system otwierania oddziałów covidowych i szpitali tymczasowych w razie potrzeby jest w miarę przećwiczony i na razie jakoś się sprawdza – to najważniejsza, obok faktu wyszczepienia połowy ludności, różnica na korzyść względem zeszłego roku. Ale to wszystko. Wygląda więc na to, że rząd od dawna wiedział, że niczego poważnego nie zrobi, sondowanie koalicji musiało doprowadzić ich do takiego wniosku.
A nie można było liczyć, że przy tej połowie zaszczepionych czwarta fala będzie istotnie mniej groźna?
Mamy koniec listopada, a już w październiku wystarczyło spojrzeć na to, co się dzieje na Łotwie, która teraz skończyła duży lockdown, a wtedy notowała straszliwe wzrosty zachorowań i hospitalizacji. A u nich poziom wyszczepienia był zbliżony do naszego, co prawda, dość niski wśród seniorów, bo tylko 65 proc. osób 60+, co rzeczywiście powodowało dramatyczne sytuacje. Podobnie źle miały się Rosja i Ukraina, a także Rumunia i Bułgaria, które od dwóch miesięcy borykają się ze wzrostami zakażeń, zgonów i mają katastrofę na intensywnej terapii.
I Łotyszom lockdown pomógł? Na czym polegał dokładnie?
Łotwa wprowadziła poważne ograniczenia dla niezaszczepionych, bo tam nie tylko pracownicy ochrony zdrowia, ale i wszyscy pracownicy muszą się zaszczepić. U nich to też leży w gestii pracodawcy, ale ten może zwolnić niezaszczepionego pracownika. A czy to działa? Przez listopad liczba nowych przypadków dziennie spadła o ponad połowę, a w ciągu miesiąca liczba zaszczepionych wzrosła o 10 punktów procentowych.
Gdzie indziej też?
Jak ogłoszono lockdown dla niezaszczepionych w Austrii, to szczepienia wystrzeliły do góry, we Francji było podobnie. To oczywiście budzi również protesty – ruchy antyszczepionkowe, zwłaszcza związane z radykalną prawicą, mocno się uaktywniły w ostatnich tygodniach.
Powiedziałaś, że otwieranie oddziałów covidowych mamy już „przećwiczone”. Czy to znaczy, że instytucje polskiego państwa jednak się uczą?
Teraz czytam głównie głosy niezadowolenia ze strony lekarzy, że ten proces jest nieskoordynowany, niemniej same szpitale już są. W zeszłym roku zostały za późno zbudowane, żeby zdążyć na przełom października i listopada, czyli szczyt drugiej fali, ale na trzecią, czyli wiosenną, były już gotowe i zdały egzamin. To widać po wykresach liczby hospitalizacji: one w drugiej fali się wypłaszczają, bo po prostu zabrakło łóżek. Przy trzeciej był już normalny szczyt obłożenia, a potem ta liczba opadła.
Czyli, krótko mówiąc, od zeszłej zimy mamy dokąd kłaść pacjentów z covidem. Cała akcja idzie sprawnie?
Powtórzę, koordynacja wciąż pozostawia wiele do życzenia, bo i administracja centralna za rządów Zjednoczonej Prawicy jest mocno autorytarna. Niby jest Komisja Wspólna Rządu i Samorządu, gdzie się ze sobą rozmawia, część protestów samorządowców to element zwykłej walki politycznej, niemniej: samorządy nie są słuchane w kwestii, które szpitale i kiedy zamieniać na covidowe. Dostają po prostu polecenia od wojewody: że ten, w tym terminie, ale o ile wiem, nie istnieją uzgodnione z samorządem scenariusze tego, które szpitale i kiedy otwierać w zależności od poziomów zachorowań w regionie.
Paszporty covidowe? Przymus szczepień? Nie, bo PiS przegrał z foliarzami i antyszczepami
czytaj także
A jak doświadczenia drugiej i trzeciej fali przełożyły się rok później na szkoły?
Właściwie niewiele się przełożyło, poza tym, że w szkołach jest więcej sprzętu cyfrowego i nauczyciele umieją go obsługiwać, ale to nastąpiło już po wiośnie 2020 roku.
Oczywiście, kiedy patrzymy na szkoły w Danii i Norwegii, gdzie oni świetnie sobie poradzili bez zamykania szkół, to musimy brać pod uwagę, że tamte szkoły i klasy są po prostu mniejsze. Logistycznie łatwiej jest uczniów rozdzielić tak, żeby małe grupy nie kontaktowały się ze sobą.
U nas nie?
W naszych realiach, kiedy do szkół chodzi po kilkaset dzieci, jest to dużo trudniejsze. Poza tym transmisja idzie w dwie strony: przy ponad połowie niezaszczepionej populacji w wieku produkcyjnym rodzice przynoszą wirusa z pracy i zarażają swoje dzieci. Ale znów, po szkołach widać, że i tu podjęto decyzję: idziemy na żywioł.
Czyli co konkretnie?
Podobnie jak w przypadku ustawy, która obwini pracodawców za rzekomą segregację sanitarną, tu nie robimy niczego, czym narazilibyśmy się antysanitarystom. Choć normalne działanie szkół to fikcja, skoro dane w ostatnich dniach mówiły już o 320 tys. dzieci na nauce zdalnej. Tydzień się chodzi do szkoły, a potem znów jest nauka zdalna i kwarantanna, bo ktoś złapał covid.
To może akurat lepiej, że zdalne nie jest długotrwałe?
Jasne, wielotygodniowe zamknięcie szkół dla dzieci jest bardzo złe, gdy chodzi o zdrowie psychiczne, ale też o poziom tego, czego się faktycznie zdołają nauczyć.
No właśnie.
Problem w tym, że kiedy wprowadzono lockdown i szkoły były po prostu zamknięte, to przynajmniej były rekompensaty w postaci zasiłku dla rodziców zostających z dziećmi – bo przecież nie możesz siedmiolatka zostawić samego w domu. A teraz takich rozwiązań nie ma, za to nie wiesz, kiedy na ciebie trafi. Rodzic, co wiem po sobie, dostaje nieraz wieczorem maila od dyrektora szkoły, z którego się dowiaduje, że cała klasa jest od jutra na kwarantannie.
A rodzice muszą znaleźć dla nich opiekę, więc rozumiem, że ta nieprzewidywalność jest dość koszmarna. Ale powiedziałaś o podobieństwie do sytuacji pracodawców – w tej sytuacji to na dyrektora spada odium, że sprowadza na rodziców kłopoty. Ale tak naprawdę to przecież nie szkoła podejmuje decyzję w sprawie izolacji i kwarantanny, tylko sanepid.
Tak, dyrekcja zgłasza osobę chorą i te, które się z nią kontaktowały – czyli uczniów klasy, nauczycieli, a sanepid, korzystając ze swych danych, kieruje niezaszczepione dzieci na kwarantannę. Tylko że jeszcze do zeszłego tygodnia w domu siedziała cała klasa, a nie tylko niezaszczepieni, bo minister Czarnek nie zgadzał się na „segregację”. Dopiero teraz zmienił zdanie. Poza tym do sanepidu zwyczajnie często się nie da dodzwonić.
To akurat nic nowego.
Niestety, ta instytucja nie została wzmocniona kadrowo ani przebudowana, choć minęło już 10 miesięcy od końca zeszłorocznej jesiennej fali. Nie wszyscy się orientują, że już wtedy sanepid został odsunięty na boczny tor, bo zdecydowano, że nie będzie szerokiej polityki wygaszania ognisk pandemicznych.
A jaki to miało sens?
Zaczęliśmy testować tylko osoby z objawami, nie egzekwować rygorystycznie kwarantanny dla ich kontaktów i w ten sposób zrobiliśmy sobie ten wspomniany już model biedaszwedzki. Z jednej strony był to wyraz bezsilności w obliczu słabości struktur państwa, z drugiej zapewne liczono na to, że jak najwięcej osób covid przechoruje i uzyska przeciwciała.
I wtedy unikniemy zamykania gospodarki i wydłużania tej męki w nieskończoność?
Tak, choć już rok temu było wiadomo, że to ułuda, bo ten proces wcale nie postępuje szybko, ozdrowieńcy też mogą zachorować, no a koszt ludzki okazał się bardzo wysoki. To, co faktycznie zrobiono przez ten czas na niezłym poziomie, to cyfryzacja ochrony zdrowia – co widać choćby po programie szczepień. W systemie pojawia się e-skierowanie, przez Internetowe Konto Pacjenta można wybrać placówkę i zarejestrować się na szczepienie.
A czy samą akcję szczepień można generalnie ocenić pozytywnie? Czy jest tak, że do któregoś momentu szło dobrze, a potem zrobiono jakiś błąd – skoro mamy tak niski ich poziom? A może po prostu zrobiono wszystko, co się dało, tylko… naród nie dorósł do wyzwań współczesnej cywilizacji?
Szło dobrze, aż zaszczepili się wszyscy zdecydowani, żeby się zaszczepić. Pewnie można było jeszcze powalczyć o te kolejne 10 proc., które chciało się zaszczepić, ale to odwlekało – ale tu zdania na temat skuteczności różnych rodzajów perswazji są podzielone.
A co jednak wiemy?
Na pewno – o czym mowa wyżej – działa łagodny przymus, czyli paszporty sanitarne. PiS teraz mówi o „genie sprzeciwu”, o tym, że takie działania byłyby kontrproduktywne. No ale na przykład popularność prezydenta Macrona po wprowadzeniu paszportów wzrosła. Latem, kiedy je zapowiedział, były masowe protesty, ale się wypaliły. U naszej władzy tymczasem przeważyło myślenie, że z powodów politycznych i instytucjonalnych nie damy sobie rady z polityką redukcji zachorowań poprzez obostrzenia sanitarne.
czytaj także
Za to straty ludzkie jakoś się przeboleje?
Z powodów społecznych można z takiej polityki zrezygnować bez obawy o utratę popularności. Co prawda, podczas jesiennej, drugiej fali rząd jeszcze się przejmował „kosztami ludzkimi”, co wiemy z maili ministra Dworczyka. Tam w pewnym momencie Morawiecki pisze do współpracowników: „Panowie, dawajcie szybko jakieś pomysły, bo mamy za dużo zgonów!”.
Znaczy premier jednak widział, że z tą drugą Szwecją w Polsce to trochę nie działa…
Tak, tylko okazało się, że nawet tak wielka liczba nadmiarowych zgonów, która sytuuje nas w czołówce europejskiej i światowej, na nas samych – mieszkańcach Polski – nie robi większego wrażenia. Rząd zatem uznał, że może sobie na te śmierci pozwolić, bo i tak nie będziemy protestować i nie wyjdziemy na ulicę z powodu braku obostrzeń ani z powodu tego, że umierają dodatkowe tysiące ludzi.
W naszej bańce słychać głosy oburzenia.
Najbardziej z tego powodu burzą się wyborcy opozycji, ale zwolennicy PiS jakoś to przełykają – zresztą oni w większości się zaszczepili. A reszta i tak nie wierzy w pandemię i w szczepionki.
A do tego część restrykcji niosłaby konieczność rekompensat finansowych, jak w przypadku tych wspomnianych zasiłków opiekuńczych dla rodziców, no i potrzebne byłyby kolejne tarcze. Czyli są powody, by tego nie robić…
Niemniej wszystkie inne rządy to robią, a my z jakiegoś powodu dość obojętnie przyjmujemy to, że setki tysięcy ludzi umarło bądź niedługo umrze. Nie robimy hałasu – jakaś część wyborców to głęboko przeżywa, ale generalnie zwykły Polak się tym nie przejmuje. A już na pewno nie domaga się, żeby politycznymi środkami zatrzymać falę zgonów. No to rząd robi tylko absolutne minimum, na przykład ostatnio wydał polecenie, by straż miejska dawała mandaty za nienoszenie maseczek w miejscach publicznych.
A czy przynajmniej problem zgonów osób starszych nie jest dla PiS istotny? To przecież ich wyborcy.
Wyobrażam sobie, że zostało to przebadane, tak jak przy każdej istotnej decyzji na temat polityk publicznych PiS. Wciąż w największym odsetku umierają jednak ludzie najstarsi i najbardziej schorowani, co do których można domniemywać, że w 2023 roku i tak by już nie mogli zagłosować na Prawo i Sprawiedliwość.
A co z młodymi? Przed trzydziestką czujemy się niezniszczalni, więc mamy wirusa gdzieś?
Choć strach lodówkę otworzyć, by nie usłyszeć lekarza opowiadającego o tym, że u niego w szpitalu to już sami niezaszczepieni leżą pod respiratorem, że wczoraj umarł jakiś 20-latek, a dziś młoda matka w ciąży – to jednak tych młodszych umierać będzie statystycznie mniej niż tych najstarszych. Ja sama nie znam osobiście nikogo, kto by zmarł na covid, będąc przed pięćdziesiątką. Dlatego też to mniej trafia do ludzi, bo się rzadziej zdarza w ich otoczeniu.
Czy rząd faktycznie mógłby się obawiać jakichś masowych wystąpień, gdyby jednak przyszło mu do głowy zmienić politykę i narrację w kwestii walki z pandemią?
Nie sądzę. Demonstracje antyszczepionkowców w Polsce nie były tak liczne na tle choćby Francji po wprowadzeniu paszportów, względnie w Belgii, Holandii czy Austrii, choć i tam trudno mówić o skali sprzeciwu destabilizującej kraj. A czy doszłoby do nich w razie wprowadzenia realnych obostrzeń? Paradoks polega na tym, że te środowiska w Polsce nie muszą w ogóle wychodzić na ulicę, bo od miesięcy czują, że są na fali, że rząd się ich boi i wycofuje na podstawie samych badań opinii społecznej i głosów w internecie – nie trzeba urządzać wielotysięcznych manifestacji ani robić zadym.
Grupa naukowców z PAN opublikowała list otwarty, w którym stwierdzają, że jako obywatele w obliczu czwartej fali pandemii zostaliśmy zostawieni samym sobie. Co właściwie w tej sytuacji może zrobić obywatel? Zaszczepić się trzecią dawką jak najszybciej, nosić maseczkę, nie iść, jeśli może, tam, gdzie jest dużo ludzi, i liczyć, że znajdzie termin u lekarza specjalisty, jak go będzie stać?
Trzecia dawka, co pokazują choćby dane z Izraela i Wielkiej Brytanii, na razie przynosi znakomite rezultaty, bo poziom przeciwciał jest większy nawet niż po dwóch pierwszych. Po polsku mówi się o niej „przypominająca”, ale to tak naprawdę booster, czyli po prostu odpornościowy „dopalacz”. No i cóż, teraz świadomy obywatel sobie ją weźmie, jak zdąży – bo go wariant Delta w czwartej fali może złapać między drugą a trzecią dawką…
I ona faktycznie pomoże albo złagodzi objawy. Ale to w zasadzie znaczy, że tylko „nieświadomy” obywatel ma realny problem.
No nie. Są przecież ludzie starsi, zwłaszcza 80-latkowie, którzy muszą bardzo uważać, bo i tak są narażeni najbardziej, nawet mimo podwójnego i potrójnego zaszczepienia. Wreszcie są ci, co z powodów zdrowotnych mają obniżoną odporność i po prostu nie mogą się zaszczepić. I ich chroni tylko odporność populacyjna, której nie ma. W tym momencie takie osoby są bezbronne.
czytaj także
No i są jeszcze zwykli pacjenci niecovidowi, którzy przez półtora roku mieli utrudniony lub zamknięty dostęp do lekarza. Jak to teraz wygląda?
Do lekarza pierwszego kontaktu można się w miarę szybko zapisać, bo też przychodnie się nauczyły pracować w pandemii. Działa system teleporad, choć słychać skargi, że są one nadużywane – niemniej rozporządzenie ministra zdrowia mówi wyraźnie, że jak pacjent życzy sobie wizyty osobistej, to powinien otrzymać termin. Natomiast szpitale nie są z gumy, więc jeśli połowę łóżek przeznacza się dla pacjentów z covidem, no to zabraknie ich dla reszty. Tak było w każdej fali i ten koszt będziemy ponosić, jeśli nie próbujemy tej fali zdusić.
Jakie scenariusze rysują się teraz?
Ministrowie Niedzielski i Kraska optymistycznie patrzą na województwa podlaskie i lubelskie, gdzie fala uderzyła najwcześniej i teraz rzeczywiście nastąpiło pewne uspokojenie. Krzywe hospitalizacji i zakażeń się wypłaszczyły. Ale jak patrzę na Wielką Brytanię, która też zdjęła obostrzenia, i to przy dużo wyższym poziomie szczepień, zwłaszcza osób starszych – to nie jestem szczególną optymistką.
Dlaczego?
Tam od maja czwarta fala idzie sinusoidą na dość wysokim poziomie, co przypomina sytuację Polski między drugą a trzecią falą, kiedy długo mieliśmy wysoki poziom zajętych łóżek w szpitalach. Pamiętajmy, że to jest bardzo zaraźliwy wirus, więc dużo krótsza ekspozycja powoduje, że i tak się zarażasz. Mamy teraz 18 mln osób, które się nie zaszczepiły, z czego część ma przeciwciała po zakażeniu, ale reszta to osoby „immunologicznie naiwne”. Do tego spada odporność tych, którzy szczepili się w ich szczycie…
Czyli kiedy?
W maju – to było pół roku temu! A jak na razie tylko jedna trzecia osób, które mają skierowania na dawkę przypominającą, wykonała to szczepienie. Wirus ma zatem tyle pola do popisu, że raczej nie opadnie do lata.
Podobna sytuacja jest w USA, gdzie bolesna fala przeczołgała mniej zaszczepione stany, potem to opadło, a teraz znów narasta.
Czyli co, to sobie tak… będzie hulać aż do wyczerpania materiału ludzkiego?
Przy nikłym poziomie ograniczeń i niskim wyszczepień Delta będzie szalała długo. Jak to powiedział niedawno minister zdrowia Niemiec: do wiosny ludzie się albo zaszczepią, albo zarażą, albo umrą. U nas to tak będzie pełzało, aż nie będzie przesilenia politycznego, bo wreszcie ludzie nie wytrzymają, że nie można się dostać do specjalistów z innymi schorzeniami. No albo przyjdzie lato…
A po nim szósta fala.
Tak, ale to dopiero jesienią. Albo – to jeszcze inna możliwość – pojawi się inny wariant. Niepokojące doniesienia na temat osobnika z takimi mutacjami, że wypiera nawet Deltę, płyną właśnie z RPA.
Singer: Szczepienia przeciwko COVID-19 powinny być obowiązkowe
czytaj także
A co to znaczy, że „dojdzie do przesilenia”? Bo choćby wśród wyborców Hołowni też jest dużo koronasceptyków. Czy jakiś inny rząd – złożony przez partie obecnej opozycji, z Lewicą lub nie, wystarcza do radykalnej zmiany polityki?
Radykalnej nie, w tym sensie, że drugiej Austrii tu nie zrobią, ewentualnie sami Niemcy zrobią „drugą Austrię”, bo tam już słychać apele o obowiązek szczepień. Parę dni temu akurat sam Hołownia wypuścił mocny film, atakując rząd za to, że nic nie robi. I ja myślę, że on rozumie, kim są jego wyborcy, a jednak zdecydował, że idzie z innym przekazem.
Kiedy mówiłam o przesileniu, to raczej o tym, że jednak różne grupy się zbuntują, bo nie będzie miejsc w szpitalach. I lekarze się zbuntują, bo są już naprawdę wykończeni. Kolejna fala pandemii spacyfikowała strajk, więc nikt nie pamięta już o Białym Miasteczku – wszyscy etosowo poszli do pracy na zasadzie „wszystkie ręce na pokład”. Ale pytanie brzmi, ile można tak wytrzymać?
Mówisz o możliwym buncie, ale czy u nas bunt nie rozgrywa się metodą „rozstania”, a nie „krytyki”, mówiąc językiem Alberta O. Hirschmana? Krótko mówiąc, czy jak nam się system ochrony zdrowia nie podoba, to nie wychodzimy do sektora prywatnego? Oczywiście ci, których stać?
To się może dziać na poziomie POZ i specjalistycznych przychodni, ale nawet jak masz abonament w Luxmedzie na szpital, to zrobią ci prosty zabieg, jednak z ciężkimi powikłaniami i tak odwiozą do państwowego specjalistycznego szpitala. No i covidu też nie leczą w prywatnych klinikach.
Przyjmijmy, że taki bunt przyczynia się do zmiany politycznej, choć pewnie rządowi bardziej zaszkodzi drożyzna. Tak czy inaczej, jakie są granice możliwości zmiany polityki pandemicznej? Przy hipotetycznej zmianie rządu?
Większość zwolenników Koalicji Obywatelskiej czy Lewicy jest za paszportami covidowymi i stosowaniem pandemicznych obostrzeń, kiedy to koniecznie. A Hołownia, jak mówiliśmy, też ma w tej sprawie zdecydowane zdanie.
**
Miłada Jędrysik – dziennikarka OKO.press, pisze o pandemii od marca 2020 roku.