Brak wpływu na pracę resortów to pozbawienie się najważniejszego narzędzia wpływu na polityki publiczne w ogóle.
Partia Razem nie wejdzie do rządu Donalda Tuska. W piątek poznaliśmy umowę koalicyjną podpisaną przez Tuska, Hołownię, Czarzastego, Kosiniaka-Kamysza i Biedronia. Podpisu przedstawiciela albo przedstawicielki Razem pod dokumentem nie ma.
„Rada Krajowa Lewicy Razem, po zapoznaniu się z wynikiem negocjacji programowych, upoważniła posłów Razem do głosu za wotum zaufania dla rządu. Rada podjęła także decyzję o tym, że Razem nie wejdzie do rządu. Decyzja została podjęta przygniatającą większością głosów, przy 4 głosach wstrzymujących” czytamy w oświadczeniu Razem.
Decyzję Lewicy Razem o niewejściu do rządu uważam za błąd – z kilku powodów.
Po pierwsze, przez kolejne półtora i więcej roku polityka sprawcza bezpośrednio będzie toczyła się w rządzie – wcielana w życie pod postacią rozporządzeń, zarządzeń i innych instrumentów poniżej poziomu ustawy. Wszystko, co jakkolwiek „radykalne”, a często po prostu zdroworozsądkowe, a czego życzyliby sobie uchwalić w formie ustawy polityczki i wyborczynie partii Razem i tak uwali im prezydent, kropka. W tej sytuacji brak wpływu na pracę resortów – tę codzienną, drobiazgową dłubaninę w „technikaliach”, które do wyborów prezydenckich będą znaczyć bardzo wiele – to pozbawienie się najważniejszego narzędzia wpływu na polityki publiczne w ogóle.
Po drugie, część polityki – zwłaszcza w obszarach lewicę najbardziej interesujących, a pominiętych w umowie koalicyjnej – rozstrzygać się będzie na ulicy. Jeśli Polki i Polacy zechcą licznie zamanifestować sprzeciw wobec zachowawczej polityki i nacisnąć Tuska, by nacisnął Kosiniaka – razemici na pewno na tych ulicach będą i oby czerpali z nich siłę (i sami, synergicznie, dodali siły ulicy). Tyle że jej niebycie w rządzie nie będzie miało żadnego dla wiarygodności polityczek znaczenia (skoro i tak rząd popierają).
No chyba że Razem w ogóle przestanie rząd popierać, ale wtedy partia zostanie rozjechana walcem drogowym przez własnych wyborców i z radością zeskrobana z drogi przez Cezarych Michalskich i Tomaszów Lisów naszej sfery publicznej.
Po trzecie, podział na lewicę krytykującą i lewicę rządzącą (copyright by Maciej Gdula) będzie sprzyjał zbliżeniu tej drugiej do obozu „szerokiego centrum”, być może z tendencją do wchłonięcia przez nowoczesnego, obywatelskiego Wieloryba. Tej pierwszej z kolei grozi status pariasa w mediach głównego nurtu (bo wiecie, TVP nie stanie się raczej polską BBC, choć zapewne przestanie być Fox Newsem do kwadratu; TVN – podobnie. You know, what I mean. Jeśli podział się pogłębi, zupełnie osłabnie „lewicujący” wpływ Razem na kolegów i koleżanki z dawnej Wiosny i SLD, za to wzrośnie tendencja do pryncypialnych aktów strzelistych zupełnie osobnego już Razem. A grunt dla tendencji rozłamowych jest, niestety żyzny – żalów i pretensji wzajemnych po wyborach nie brakuje.
Po czwarte, rząd i okolice to także instytuty, agencje, ośrodki, w których produkuje się wiedzę ekspercką, organizuje wpływ na społeczeństwo, uzyskuje sieci kontaktów, zatrudnia (tak!) ludzi do robienia różnych rzeczy, także tych dobrych i potrzebnych. Domniemywam, że niewejście do rządu oznacza utratę istotnej części tych zasobów – a biorąc pod uwagę, z czyjej listy razemici startowali, za dużo innych nie mają. W warunkach polskiej polityki to wiązanie sobie rąk, względnie włożenie sobie samemu cegieł do plecaka.
I po piąte wreszcie – zakładam, że gdyby Razem weszło do rządu, za tym cholernym, memogennym stołem, gdzie pięciu chłopa w marynarkach parafowało umowę koalicyjną, siedziałaby Magda Biejat. A nie usiadła i to bardzo źle dla rządu, Magdy Biejat i partii Razem też.
Nie będą spekulować o powodach tej decyzji – mam tylko podejrzenie, że ci sami, którzy na taki kierunek naciskali, na dłuższą metę są najmniej pewnym i godnym zaufania sojusznikiem może najlepszych kandydatek na posłanki i posłów, jacy zdobyli mandaty w tych wyborach.