Czego zatem konkretnie dowiedzieliśmy się o państwie polskim w roku zarazy? Że najważniejsze jest utrzymanie władzy i ustalenie porządku dziobania wewnątrz niej. Że eksperci są tej władzy niepotrzebni. Ale to nie wszystko. Rok 2020 podsumowuje Michał Sutowski.
„Kiedy zaczynają dużo mówić o patriotyzmie, to pewnie znowu coś ukradli” – głosił XIX-wieczny pisarz rosyjski Sałtykow-Szczedrin. W państwie polskim szczęśliwie minionego roku 2020 należałoby to lekko przeformułować: kiedy zaczynają dużo mówić o „wartościach” i obronie suwerenności przed ideologią praworządności (!), to pewnie znowu się wzięli w Zjednoczonej Prawicy za łby. A to ważne, dlatego że największe patologie epoki COVID-19 w Polsce mają swoje źródło nie w społeczeństwie, ale w państwie, zwłaszcza na jego centralnym poziomie. Mówiąc bardziej konkretnie – błędy i zaniechania ostatniego roku to przede wszystkim wynik wewnętrznej walki o status w obozie władzy, rzutującej jednak mocno na państwo i los jego obywateli.
7 zjawisk społecznych, przez które świat w 2020 roku stał się gorszy
czytaj także
Owszem, niektóre są efektem zadawnionych zaniedbań (jak niedofinansowana ochrona zdrowia, sanepid, oświata czy Państwowa Inspekcja Pracy), z grubsza po równo obciążających ekipy rządzące ostatniego trzydziestolecia. Nie byłoby też uczciwym powiedzieć, że rząd i państwo polskie wszystko zrobiły źle. Marcowy lockdown był manewrem udanym, a na tle niektórych krajów europejskich wręcz spektakularnie udanym. Ministerstwo Cyfryzacji za unijne pieniądze uzupełniało braki sprzętu do nauki zdalnej wśród uczniów. Tarcze pomocowe dla przedsiębiorców w pierwszych miesiącach wdrożono stosunkowo szybko i na dużą skalę. Ale na tle dysfunkcji państwa, jakie się w zeszłym roku ujawniły, to trochę argumenty jak z dowcipu o Leninie z brzytwą w ręku. Zwłaszcza tam, gdzie o sukcesie lub porażce przesądzały nie dostępne pieniądze, posiadane narzędzia czy odziedziczone struktury, ale zwyczajnie wola i decyzje konkretnych polityków. Czego zatem konkretnie dowiedzieliśmy się o państwie polskim w roku zarazy?
Utrzymać pełnię władzy
Po pierwsze, że zarządzanie choćby egzystencjalnym kryzysem jest wtórne wobec utrzymania pełni władzy. Dla kierownictwa państwa polskiego w związku z katastrofalną, niemającą w najnowszej historii precedensu pandemią „wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy”, no chyba że akurat są wybory, które koniecznie trzeba wygrać, a ich opóźnienie zmniejszałoby szanse na zwycięstwo. Więcej, które najlepiej przeprowadzić w absurdalnych i niebezpiecznych warunkach, bo prezes rządzącej partii musi przypomnieć o swojej roli w obozie władzy. A kiedy zostaje już przymuszony do rozsądku, warunkiem zwycięstwa („trzeba pójść na wybory tłumnie”) okazuje się rozluźnienie dyscypliny społecznej („Cieszę się, że coraz mniej obawiamy się tego wirusa, tej epidemii i to jest dobre podejście, bo on jest w odwrocie. Już teraz nie trzeba się jego bać […]. Nic się nie stało teraz, nic się nie stanie 12 lipca. Wszyscy, zwłaszcza seniorzy, nie obawiajmy się”).
Ustalić porządek dziobania w obozie władzy
Po drugie, że mobilizacja struktur państwa do walki ze skutkami COVID-19 nie jest nawet priorytetem nr 2, bo kiedy kończą się wybory, zaczyna się ustalanie porządku dziobania w obozie władzy. W związku z tym przygotowanie na drugą falę pandemii musiało niestety ustąpić rekonstrukcji rządu i grom personalnym. Których, dodajmy, skutkiem ubocznym są nie tylko zastopowane prace kluczowych ministerstw (vide MEN ignorujący problem przygotowania szkół na jesień), ale też najpoważniejszy konflikt społeczny od 30 lat. Walcząc o różne segmenty elektoratu, prezes Kaczyński nie potrafił latem uruchomić odpowiednich zasobów ludzkich do pracy urzędniczej, zdołał za to jesienią wyprowadzić na ulice setki tysięcy obywatelek i obywateli wkurwionych na barbarzyński wyrok Trybunału Konstytucyjnego.
To inni są winni
Po trzecie, że w Polsce najbardziej odpowiedzialni – i następnie winni błędów – są ci, którym odbiera się możliwość działania i decydowania. Permanentną praktyką komunikacyjną rządu było chaotyczne nakładanie dodatkowych zadań lub ograniczeń na samorządy i całe branże; zaskakiwanie ich (a także np. dyrektorów szkół czy szpitali) podejmowanymi ad hoc decyzjami, których źródłem prawnym były… konferencje prasowe, a także ogłaszanie nowych reguł zachowania obywateli bez czytelnych uzasadnień, za to z dotkliwymi sankcjami. To wszystko w warunkach utraty sporej części źródeł dochodów, nieprzekazania potrzebnych kompetencji (decyzje o nauczaniu zdalnym zamiast dyrektorów szkół podejmuje sanepid, do którego nawet nie można się dodzwonić), a także haniebnych oskarżeń o „brak zaangażowania” (personelu medycznego czy nauczycieli), brak wyobraźni i nieodpowiedzialność (coraz bardziej zdezorientowanych obywateli).
Wiedza pochodzi od władzy
Po czwarte, że w wyobrażeniu rządzących wiedza pochodzić może niemal wyłącznie od władzy. Epidemiolodzy, ekonomiści, socjolodzy i inni badacze społeczni, którzy jeszcze nie wyjechali za granicę i nie stali się robotami do realizacji usług komercyjnych, potrzebni są rządzącym jak dziura w moście. Niezależne think tanki, zespoły badawcze i eksperci ofiarujący rządowi swój czas i nieraz ogromne kompetencje, różne „samorządy niezależnych ekspertów” mogły swoje raporty, modele czy inne rekomendacje powiesić najwyżej w toalecie. Ewentualnie na Facebooku, ale jeśli ich wnioski okazywały się publicznie nośne, władze potrafiły zakręcić kurek z surowymi danymi, które posłużyły wcześniej do wyprodukowania niewygodnych wniosków.
Wrogowie oświecenia
Po piąte, że wrogość państwa w jego obecnym wydaniu wobec nauki i szeroko pojętego oświecenia nie objawia się tylko zamknięciem na dopływ rzetelnej wiedzy z zewnątrz czy ideologicznymi harcami w polskiej szkole, w Trybunale Konstytucyjnym i na europejskich salonach (walki z ideologią gender, ideologią praworządności, „obrona życia” itp.). W roku 2020 państwo PiS okazało się siłą wrogą oświeceniu publicznemu także w sprawach najbardziej podstawowych, a więc w kwestii medycznie rozumianego życia i śmierci. To jego działania i jego przekaz wpłynęły na wstrząsający wprost poziom niewiary w skuteczność szczepionki, a wcześniej – utrzymujące się miesiącami przekonanie o bezsensie dystansu społecznego i izolacji, których jeszcze w marcu i kwietniu Polacy przestrzegali stosunkowo powszechnie.
czytaj także
Oczywiście, nie tylko publicznym, ale również liberalnym mediom komercyjnym zdarzało się zapraszać do jednego studia Żyda z esesmanem, pardon, epidemiologa z antyszczepionkowcem. Ale nic racjonalnej świadomości zbiorowej na temat pandemii nie zaszkodziło tak bardzo, jak sprzeczności w rządowych komunikatach (wyszydzanie noszenia maseczek, a potem celebracja ich przywozu do kraju), sprzeczności komunikacji z działaniem (premier biesiaduje bez maseczki, minister urlopuje się we Włoszech), wreszcie – instrumentalizacja polityczna i brak epidemiologicznej logiki restrykcji. Bo jak można poważnie potraktować przekaz, że wirus jest śmiertelnie groźny na wolnym powietrzu, gdy kobiety protestują, ale jest zupełnie bezpieczny, gdy starsi przychodzą do lokali wyborczych? Że młodych zabija bez litości na siłowniach, ale oszczędza seniorów w kościołach? Jak, mówiąc klasykiem, ci biedni ludzie, mają coś z tego, k…a, zrozumieć?!
Heroizm „w terenie”
Po szóste, pandemiczne miesiące pokazały, że polskie państwo – to „w terenie”, a nie na salonach – jedzie na oparach ludzkiego heroizmu, etosu służby publicznej, poczucia obowiązku i przyzwoitości. Jeśli nie wszystko się zawaliło, jeśli część pacjentów jednak dojechała do szpitala, uzyskała tam pomoc i wyszła z ciężkiej choroby, jeśli „zagubieni” przez system uczniowie w końcu się znajdowali, a ich rodzice odebrali telefony – to dlatego, że ci wszyscy ratownicy medyczni, lekarze, nauczycielki i pielęgniarki, tracące przytomność z przemęczenia pracownice sanepidu i urzędniczki w ZUS-ie nie powiedzieli sobie „pierdolę, nie robię, idę na zwolnienie”. Choć słyszeli o sobie, z ust najwyższych władz, że się niedostatecznie angażują, że minister nie jest od biegania za leniwymi uczniami, a w ogóle to przerosty w administracji trzeba będzie ściąć.
W polityce bez zmian
I po siódme, wreszcie, choć Polki i Polacy cierpią przez liczne błędy władzy i słabości państwa, to dla bieżącej polityki nie aż tak wiele z tego wynika. Rozmaite czynniki, jak opisany w badaniach Sadury i Sierakowskiego „cynizm polityczny” i niewiara w dobrą sprawczość państwa; szereg prywatnych strategii „radzenia sobie” z wadami systemu, aż po zwykłe przyzwyczajenie, rezygnację i słabość alternatyw – osłabiają polityczny potencjał gniewu na niewydolność i nieudolność rządzących.
To nie wróży jednak politycznej stabilizacji ani tym bardziej kolejnych lat spokojnej odbudowy i adaptacji państwa do przyszłych wyzwań. Raczej wzmożone napięcia „ideologiczne” (którymi władza będzie przykrywać bardziej prozaiczne problemy Polaków, ale także rozgrywać dintojry we własnym obozie), a w tle – pełzającą prywatyzację usług publicznych, wymuszoną pogarszaniem jakości, wakatami w newralgicznych miejscach i przyzwyczajeniem Polaków do strategii indywidualnych.
Czy w tym ponurym tunelu jest jakiekolwiek światło, które nie zwiastowałoby rozjechania przez lokomotywę? Mam wrażenie, że zalążek nadziei tkwi w doświadczeniu z punktu szóstego – kiedy prywatna ochrona zdrowia zamknęła podwoje, medycy z publicznej wypruwali sobie żyły. Część nauczycielek odeszła z zawodu, ale większość podjęła heroiczny wysiłek przestawienia szkoły na zupełnie nowe tory, mimo lekceważenia, a nawet jawnej pogardy okazywanej przez władze ministerialne. Tyle że wciąż brakuje temu politycznego wyrazu. Uliczny gniew wymierzony w polityczną i kulturową opresję musiałby znaleźć synergię z doświadczeniem – częstym, acz przecież niepowszechnym – państwa troskliwego, zdolnego do poświęcenia. Solidarnego.
Zapisem programowym takiego myślenia były pierwsze postulaty Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Jeśli ktoś ten przekaz poniesie w szeroki lud, być może z polskiego roku 2020 – chyba najgorszego od czasów głębokiej komuny – wypłynie jeszcze coś dobrego.
Czytaj inne podsumowania 2020 roku: