Kraj

Majmurek: Pierwszy taki rok

Nie można dłużej pisać tekstów, że „blokuje nas Miller”, że „konserwatywne polskie społeczeństwo”, że „neoliberalna hegemonia”.

Zgadzam się z Maćkiem Gdulą, że w 2014 roku coś być może się kończy. Czy też raczej, że w przyszłym coś nowego ma szanse się zacząć w polskiej polityce.

Przyszłoroczne podwójne wybory mogą wyłonić scenę polityczną w kształcie, jakiego do tej pory nie znaliśmy. Po raz pierwszy po roku ’89 możemy mieć parlament nawet bez nominalnej lewicy czy liberalnego centrum (SLD, Ruch Palikota); cała polska polityka stanie się z niemałym prawdopodobieństwem sporem w rodzinie kilku centro- i nie tak centroprawicowych partii.

Być może Leszek Miller uwiezie jeszcze te 5% głosów poparcia, które jemu i kilku jego kolegom pozwolą na pobieranie poselskich gaż przez następne lata. Ale głosy średniego pokolenia działaczy Sojuszu, twierdzących publicznie, że partia nie ma szans, jeśli nie zmieni nazwy i logo, pokazują, że mamy do czynienia z pacjentem w stanie terminalnym.

W jednym z odcinków serialu MacGyver tytułowemu bohaterowi zostaje podana trucizna. Ma kilka godzin, by znaleźć antidotum, zanim substancja go zabije.

Sojusz jest w podobnej sytuacji: trucizną była afera Rywina, ostateczny termin, gdy dotrze do organów, zetnie mózg, przeżre wątrobę, zatrzyma bicie serca, nieuchronnie się zbliża.

MacGyver, jak to MacGyver, w ostatniej chwili – przerabiając żelazny pręt na elektromagnes – ocalił życie. Przy całym szacunku dla niezwykłej politycznej żywotności Leszka Millera – to nie jest ten scenariusz.

Zugzwang

Ta sytuacja stawia niezależną lewicę w ciężkiej sytuacji. Przez lata narzekaliśmy, że postkomunistyczne, neoliberalne, służalcze wobec Kościoła SLD „blokuje miejsce dla prawdziwej lewicy w Polsce”. Zawsze z pewnym podejrzeniem słuchałem tych narzekań. Tak jak narzekań autorów, którzy wrzucając jakiś temat, dodawali „niestety brak miejsca nie pozwala mi rozwinąć tej myśli”. Według mnie znaczyły one tak naprawdę tylko tyle, że narzekający bardzo chciałby mieć rzeczywiście coś ciekawego poza przyczynkiem do powiedzenia, ale nie ma i „brak miejsca” wita z ulgą, jak wybawienie przed koniecznością konfrontacji z prawdą.

Dziś SLD niczego już nie jest w stanie zablokować, a mimo tego niepostkomunistyczna lewica znajduje się w równie złej sytuacji, w jakiej była w 2001, 2005 i 2007 roku. Do wyborów zostało kilka miesięcy, trudno uwierzyć, że w tym czasie uda się wystawić do Sejmu koalicję, która zrobi sensowny wynik. Z SLD nie ma sensu budować sojuszu; parafrazując prezesa Kaczyńskiego, cnotę straci się na pewno, a perspektywy na zarobienie rubelka są więcej niż skromne. Może w takim razie odpuścić przyszły rok, przygotowywać się na następne wybory? Problem w tym, że za pięć lat może być już za późno, by wejść do gry. Odpuszczenie przyszłego roku to kolejne cztery lata zmarnowane na jałowy spór między PO a PiS, z rosnącą zapewne siłą Ruchu Narodowego.

Słowem: zugzwang. W szachach nazywamy tak sytuację, gdy każdy możliwy ruch pogarsza pozycję gracza na planszy. Wpadają w nią najlepsi gracze, wystarczy, że spiętrzy się kilka bardzo drobnych, pozornie nieistotnych decyzji (jak widać w najsłynniejszej zugzwangowej grze w historii między Sämischem i Nimzowitschem z 1923 roku). Niestety, tak w polityce, jak i w szachach nie można odpuścić następnego ruchu, przeczekać kolejki.

Co (i do kogo) mówić

Co w takim razie robić? Na początek: mówić. Wykorzystać tą sytuację do tego, by wreszcie umieścić w debacie publicznej kwestie, które w tej chwili nie mają reprezentacji. Pisałem już na tych łamach, jakie kwestie podnosić powinna lewica. Powtórzę raz jeszcze: są cztery grupy spraw, w których lewica może wysłać do opinii publicznej mocny komunikat. To kształt usług publicznych, rynku pracy, polityki mieszkaniowej państwa, wreszcie pakiet światopoglądowy. W pierwszych trzech dziedzinach najważniejsze partie w zasadzie nie mają swojego rozpoznawalnego stanowiska. PO po cichu wspiera model dewelopersko-kredytowy, łatając go na niewielką skalę TBS-ami. PiS dużo mówi o rodzinie na swoim, ale jego polityka w zasadzie wyglądała identycznie. Obie partie przyznają, że niskie płace są w Polsce problemem, ale żadna nie mobilizuje wokół niego swoich wyborców. Obie partie zgadzają się na pełzającą prywatyzację, lub NGO-zację usług publicznych.

Obie też mówią tym samym językiem w kwestiach światopoglądowych. Robert Biedroń i jego sukces w Słupsku pokazały, że ten język nie jest wcale – jak przez ostatnie ćwierć wieku wszyscy (czy się do tego przyznawaliśmy, czy nie) wierzyli – „ustawieniem domyślnym” polskiej sfery publicznej.

Dojrzała ona już do tego, by nie traktować jej jak babci, przed którą, by jej nie urazić, udajemy, że co niedzielę chodzimy do kościoła. Najwyższy czas jasno sformułować i wyartykułować „pakiet wolności obywatelskich”.

Zwłaszcza trzy kwestie są tu potencjalnie nośne: model relacji Kościoła katolickiego i państwa (szczególnie finansowego wsparcia dla tego pierwszego), związki partnerskie i prawa reprodukcyjne kobiet. Artykułując ten zestaw poglądów, nawet bez sukcesu wyborczego lewica ma szansę wciągnąć w orbitę swoich wpływów grupy pozbawione reprezentacji (czy mniej ambitnie: po prostu stać się dla nich rozpoznawalna).

Przyszły rok powinien być okresem namysłu nad tym, „kim można budować front ludowy w Polsce”. Oczywiście potrzebne są tu szczegółowe badania, ale intuicyjnie powiedziałbym, że obszar, z którego lewica czerpać może wyborcze zasoby, mieści się w trójkącie. Jego wierzchołki wyznaczają: niekonserwatywna część klasy ludowej, liberalna klasa średnia i elita prekariatu – grupa na granicy między prekariatem a klasą średnią, zablokowana w swoich aspriracjach.

Zejść z beczki

Zaprzyjaźniony historyk ruchu robotniczego opowiadał mi kiedyś dykteryjkę o powstaniu szwedzkiej socjaldemokracji – symbolu sukcesu tego typu formacji. Założyć ją miało kilku robotników sezonowych wracających do Szwecji z Danii pod głębokim wrażeniem tego, jak socjaldemokraci działali na Półwyspie Jutlandzkim. Robotnicy od razu chcieli podzielić się dobrą nowiną. Zeszli z morza na ląd, zorganizowali beczkę, ustawili ją w jednym ze sztokholmskich parków. Wspinali się na nią po kolei i wygłaszali mowy. Nikt ich nie słuchał. W końcu trafili na policyjny dołek.

Polska niezależna lewica przez długi czas mówiła z beczki. Szwedzi w końcu z niej zeszli i zbudowali odnoszącą największe sukcesy socjaldemokrację w historii, obudowując ją szeregiem instytucji, zakorzeniając w konkretnych grupach społecznych.

Tego właśnie musi dokonać w przyszłym roku polska lewica. Już to robi, pracując ze stowarzyszeniami lokatorskimi, ruchami miejskimi itd. Okres wyborczy powinien być czasem zagęszczania i rozszerzania takich kontaktów, także poza grupy tradycyjnie kojarzone z lewicą. Dobrze byłoby na przykład dotrzeć do przedsiębiorców dostrzegających problem konkurencji niskimi płacami, takich, którzy kiedyś może skłonni byliby podpisać coś w rodzaju „paktu uczciwych płac”.

Prezydent(ka) lewicy

Jaki podmiot ma wykonywać tę pracę? Komitet w wyborach parlamentarnych? Nie wiadomo, czy uda się go zorganizować. Najlepiej by było, jak mówił Sławomir Sierakowski, skupić się na wyborach prezydenckich. Znaleźć osobę, która będzie w stanie wyartykułować wszystkie wymienione postulaty, budować sieci kontaktów, gromadzić poparcie. Być może warto by też zawalczyć o neutralność SLD, o to, by nie wystawiał nikogo ze swoich szeregów.

Nie chcę się tu wdawać w personalia. Kluczowym kryterium, jak sądzę, powinno być to, czy taka osoba nie zużyje zgromadzonego kapitału politycznego do własnej, narcystycznej konsumpcji – ale będzie w stanie zreinwestować go w budowanie struktur i instytucji.

Przekleństwo sprawczości

Czy moje słowa nie są też wołaniem z beczki? Nie wiem, ale jestem przekonany, że w 2015 rzeczywiście się coś otwiera. Nie tylko możemy, ale musimy coś zrobić. I jak to w takich sytuacjach bywa, nie jest to przyjemny stan. Nie tylko dlatego, że bierze nas z zaskoczenia, że zupełnie nie jesteśmy przygotowani. Sytuacja, gdy coś naprawdę zależy od naszego wyboru, zawsze budzi lęk. Ale zmierzenie się z nią jest poniekąd testem dla naszej dojrzałości.

Nie można dłużej pisać tekstów, że „blokuje nas Miller”, że „konserwatywne polskie społeczeństwo”, że „neoliberalna hegemonia” – nie mamy już tego komfortu.

Coś naprawdę możemy zmienić. To będzie pierwszy rok, gdy to poczucie będzie tak dojmująco niewygodne. Ale potencjalnie produktywne.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij